Kultura cyfrowa istnieje
Tim Becker CC BY-NC-SA 2.0

17 minut czytania

/ Media

Kultura cyfrowa istnieje

Agnieszka Słodownik

Jesteśmy niewątpliwie utopieni w interfejsach, kodach, ekranach. Cyfrowość doczepiona do kultury nie jest tylko powierzchownym seksapilem. O tym, gdzie nas zastała konferencja Digital Cultures

Jeszcze 4 minuty czytania

Oto paprotka stuka w ekran smartfona. Dziwne? Pewnie tak. Jesteśmy w świecie Mirandy July i jej aplikacji „Somebody”. Paprotka wysyła do swojego pana wiadomość i uprasza się o podlanie. Wiadomość dostarczana jest osobiście przez osobę znajdującą się najbliżej adresata wiadomości, która też posiada aplikację. Kwiatek zostaje podlany. A tu? Nastoletnie przyjaciółki pokłóciły się na przystanku o jakieś głupoty. Jedna się obraża. Druga chce ją przeprosić. Wysyła wiadomość via „Somebody”. Staruszka przechodząca obok podchodzi i czyta wiadomość. Przyjaciółki padają sobie w ramiona.

Jak to działa? Kiedy wysyłasz wiadomość swojemu znajomemu, zostaje ona wysłana nie do niego, ale do innego użytkownika aplikacji „Somebody” będącego fizycznie najbliżej twojego znajomego. Ten użytkownik – najprawdopodobniej kompletnie obca osoba – szuka adresata, próbując rozpoznać go na podstawie zdjęcia z apki, i osobiście, werbalnie, dostarcza wiadomość. Staje się twoim dublerem, zastępcą. When you can’t be there, Somebody can.


July, twórczyni filmów, artystka, performerka mówi, że to taka aplikacja, która jest na wpół technologiczna, na wpół ludzka. Według autorki naprawdę zaawansowana technologicznie jest w apce decyzja użytkownika, aby odważyć się dostarczyć komuś obcemu wiadomość nie od siebie; żeby ją odegrać, ucieleśnić.

Miranda July potrafi złapać cyfrowy Zeitgeist: ludzie odczuwają przymus ciągłej, zapośredniczonej komunikacji ze sobą. Takiej, która angażuje osoby trzecie. Wprawdzie na końcu każdego smartfona jest człowiek (lub paprotka, lub pies), ale pomiędzy ludźmi coraz częściej jest cyfrowy pośrednik: wiadomość, film, mejl domagające się uwagi i reakcji. Topimy się w monokulturach fejsbukowych czy instagramowych. Ktoś po drodze wymyśla kontent, montuje, publikuje, dystrybuuje. Ktoś projektuje i programuje interfejs, na coś w nim pozwalając, a na coś innego – nie.

Rysunek z „The New Yorker” Petera Steinera z 1993 r. / źródło: WikipediRysunek z „The New Yorker” Petera Steinera
z 1993 r. / źródło: Wikipedia, fair-use

*

Płyną sobie dwie młode ryby. Mijają starą rybę, która płynie w przeciwnym kierunku.
– Dzień dobry, chłopcy. Jak tam woda?
Dwie młode ryby spoglądają po sobie.
– Co to, do cholery, jest woda?!

Historia o rybach, którą cytuję za Davidem Fosterem Wallace'em, to także historia o nas i cyfrowych technologiach. Trudno w ogóle dostrzec, że ta relacja istnieje, a co dopiero ją złapać, ponazywać, przedyskutować i zrozumieć. I tak w kółko, bo technologia się nie zatrzymuje. Na przykład internet, nasza główna technologia komunikacyjna. Internet 2000 obiecywał równy dostęp do wiedzy, treści i przede wszystkim do innych ludzi. Internet 2017 to raczej zamknięte pokoje: dla kobiet, mężczyzn, lewaków, prawaków. Poprzednio częściej chodziło się po nim na piechotę, co i raz natrafiając na jakieś nieplanowane i nieznane osoby i sytuacje. Dziś jakby wsiada się do klimatyzowanego SUV-a, który płynie po odrealnionych autostradach zasłoniętych dźwiękoszczelnymi – nomen omen – ekranami. Z internetem 2000 nikt się nie liczył i mało kto go miał. Internet 2017 mieszka w każdej kieszeni i cytowany jest w telewizji.

Przestrzeń cyfrowej komunikacji ma swoje prawidła, których zdajemy się nie dostrzegać. Korzystamy, klikamy i przesuwamy. Gdy jednak cyfrowe rozszerzenia rzeczywistości trafiają w ręce artystów, można na chwilę wynurzyć się na powierzchnię. Artyści i twórcy kultury cyfrowej używają technologii w celach innych niż przewidziane przez twórców platform, sprzętów, oprogramowania. Hakują naszą kulturową rzeczywistość. Znajdowanie szczelin w technologicznych konwencjach ma szczególnie wywrotowe znaczenie w internecie tych kilku autostrad.

„Cyfrowość” bywa chwytliwą etykietą. Skojarzona z permanentną nowością – świeci i gra. Cyfrowe jest sexy. „Nowe” po chwili okazuje się stare i nieistotne, wyparte przez kolejne nowe. Rozumiem nieufność wobec nowinek. Z drugiej strony utopieni w tym jesteśmy i wobec kolejnych bajerów trzeba mówić SPRAWDZAM (do czego może posłużyć dana technologia). Wtedy można na chwilę wynurzyć się na powierzchnię i zobaczyć, w czym pływamy. Artyści, twórcy, hakerzy mówią to SPRAWDZAM.

*

Cyfrowa kultura istnieje. Jest swoista, osobna od tradycyjnej. Ma swoje rytuały, ma różne przejawy: sztuka nowych mediów, interaktywne instalacje dźwiękowe, muzyka generatywna, interaktywny storytelling w sieci i w muzeum, mikroliteratura społecznościowa, webdoc, sztuka i kultura sieci, sztuka danych, kultura w danych, gry komputerowe, gry opowiadające historie, nie-gry, immersyjne zmysłowe doświadczenia w wirtualnej rzeczywistości, opowieści dźwiękowe, podkasty – to etykietki zazębiające się, a może i zawierające jedna w drugiej, umowne, bo często nie ma jeszcze słów na najnowsze fenomeny w kulturze.

Kultura cyfrowa potrzebuje uwagi i krytycznego namysłu. Ba, systematycznego wsparcia, żeby naoliwić tę maszynę do sprawdzania, i do tworzenia nowych jakości. To nie jest tak, że cyfrowa kultura ma teraz być ważniejsza od innych. Jej twórcom – tak samo jak twórcom innych dziedzin – należy się przestrzeń do spotkania, wymiany doświadczeń, zawiązywania grup i działania oraz przede wszystkim eksperymentowania. Ale najpierw polskie instytucje musiałyby w ogóle uznać, że kultura cyfrowa istnieje.

Kilka miejsc, inicjatyw, wydarzeń jest w Polsce dedykowanych niektórym przejawom cyfrowej kultury. Centrum Sztuki WRO, CSW Łaźnia w Gdańsku, krakowski festiwal patch_lab, Medialab Katowice, CopyCamp, StoryCode Warsaw. Do niedawna był też festiwal Kultura 2.0 i Wersja Beta Narodowego Instytutu Audiowizualnego w Warszawie oraz Obozy Kultury 2.0, czyli medialaby w Chrzelicach, Lublinie, Gdańsku. Wciąż jednak nie ma programów dofinansowania dedykowanych kulturze cyfrowej, systematycznej wymiany międzynarodowej, publikacji – tego, co animuje środowisko twórców, instytucji, kuratorów z tej dziedziny.

NInA robiła wprawdzie festiwal Kultura 2.0 (2006–2013), który współtworzyłam od 2010 roku, ale było to (tylko i aż?) cykliczne wydarzenie. Bardziej punkt na skali roku niż element całościowego programu dedykowanego cyfrowej kulturze. Systemowym wsparciem kultury cyfrowej nie zajmie się instytucja-hybryda, która wchłonęła Ninę, Filmoteka Narodowa –Instytut Audiowizualny, dlatego że wedle jej nowej linii programowej taka kultura nie jest swoista.

Tymczasem pojawiła się na horyzoncie konferencja Digital Cultures.

*

Digital CulturesNa wrześniową konferencję Digital Cultures zorganizowaną przez Instytut Adama Mickiewicza czekałam, przebierając nogami. IAM zainteresował się cyfrową kulturą? Wspaniale, że jakaś instytucja znów chce podjąć temat zastosowania technologii cyfrowych w muzeach, teatrach, kinie, dziennikarstwie i grach; i umożliwić kolejne spotkanie twórców, przepływ idei i praktycznej wiedzy, szeroko i międzynarodowo.

Każdy jednak wie, jak ważne jest pierwsze wrażenie. Kiedy na otwarciu Digital Cultures usłyszałam, że jest to pierwsze tak kompleksowe wydarzenie dotyczące kultury cyfrowej w Polsce oraz że dziś IAM zaczyna pisać Nowy Testament kultury cyfrowej w Polsce, którą dotychczas zajmowało się Centrum Sztuki WRO, pisząc jej Stary Testament, byłam pod wrażeniem. Złym. Z drugiej strony otwarcia zawsze są dęte. Jako kuratorka Kultury 2.0 słuchałam kolejnych otwarć dokonywanych przez dyrektorów i ministrów, i nieraz nachodziła mnie wątpliwość, czy to aby na pewno otwarcie imprezy, którą przygotowywałam. Dziś jestem raczej przygłucha na przemówienia i cieszę się, gdy jakaś instytucja w ogóle uznaje istnienie kultury cyfrowej, umożliwia spotkanie jej twórców i oferuje jakąkolwiek przestrzeń namysłu nad nią. Osiem lat w polskiej instytucji kultury zrobiło swoje.

Konferencja Digital Cultures była zaprojektowana jako miejsce prezentacji najciekawszych zjawisk w polskiej kulturze cyfrowej i nawiązywania międzynarodowych kontaktów. Nie stawiała żadnego problemu, ale ten wyłonił się sam. Z jednej strony zdawało się, że konferencja była dla ludzi, którzy tę kulturę cyfrową robią: artystów, programistów, kuratorów, instytucji, z drugiej nie znalazło się zbyt wiele miejsca na wchodzenie głębiej w konkretne rozwiązania, dzielenie się problemami i uczenie od siebie nawzajem. W takim układzie można co najwyżej ślizgać się po powierzchni.

O spostrzeżenia dotyczące konferencji o kulturze cyfrowej postanowiłam zapytać jej praktyczki: Magdę Bocheńską i Kasię Iwańską. Programiści i projektanci interfejsów są dziś często twórczymi rzemieślnikami cyfrowej kultury. Kodują narzędzia, projektują interfejsy, od których zależy, jak dany projekt będzie działał i wyglądał, czy będzie dla kogokolwiek ważny. Nie da się też rozmawiać o cyfrowej kulturze bez rozumienia konkretnych narzędzi, takich jak API, o czym zaraz.

Bocheńska i Iwańska przede wszystkim uznały, że było to wydarzenie, które odmieniało przez przypadki bardzo ogólne hasła, nie wskazując jednocześnie żadnego inspirującego kierunku zmian. Pojawiające się momenty inspiracji były dla nich dość przypadkowe.

Komentarze

Magda Bocheńska

Magda Bocheńska

Projektantka doświadczeń i interakcji człowiek–komputer. Absolwentka elektroniki i telekomunikacji. Prowadzi zajęcia z prototypowania interfejsów na Uniwersytecie SWPS.

Skostnienie muzeów

Podczas paneli widać było skostniałe poglądy przedstawicieli niektórych muzeów, na przykład Jarosława Trybusia, wicedyrektora Muzeum Warszawy, i Piotra Rypsona, wicedyrektora Muzeum Narodowego. Mówili o nowoczesności muzeum w kontekście liczby lajków na Facebooku. Twierdzili, że kultura nigdy nie będzie inicjować rozwoju nowych technologii. Takie pojmowanie technologii w kulturze po pierwsze zniechęca do działania, a po drugie jest po prostu błędne. Kultura powinna pod względem stosowanych technologii rozwijać się równolegle do innych obszarów, które są obecne w naszym codziennym życiu. To szczególnie ważne, gdy mowa o najmłodszym pokoleniu – za pięć, dziesięć lat młodzież zainteresowana kulturą będzie przecież sięgała po nią w kanałach, które są dla niej najbardziej naturalne. 

Dobrym wyjątkiem na konferencji był panel „Cyfrowe dziennikarstwo”. Prowadzący Jakub Górnicki tak pokierował rozmową, że prelegenci dali kilka dobrych rad, które każdy może w swojej pracy wykorzystać. Karol Gruszka, producent portalu Silesion, opowiedział szczegółowo o rozwoju swoich projektów i narzędziach, z których można korzystać bez wsparcia programistów, a które dają możliwość wzbogacenia publikacji o nowe media, np. Klynt czy Creatavist, za pomocą których można tworzyć interaktywne reportaże. Gruszka opowiadał o swojej drodze w poszukiwaniu nowych środków do tworzenia angażujących publikacji, zachęcając publiczność do eksperymentowania. Sam podkreślił, że jego ostatni projekt o Nikiszowcu w portalu Silesion nie byłby tak złożony i ciekawy, gdyby nie pewnego rodzaju odwaga we wcześniejszych (wówczas jeszcze niewielkich) projektach publikowanych przez niego w „Dzienniku Zachodnim”. Świetna zachęta do działania i rozwoju.

Usłyszałam tam też coś, co osobiście bardzo cenię jako projektantka – Lindsay Poulton z „The Guardian” i Rodrigo de Benito Sanz z „New York Timesa” kładli duży nacisk na badania z użytkownikami. To bardzo cenne, bo polska kultura często się na takie testy obraża, twierdząc, że artysta ma tworzyć, a publiczność przyjmować. A przecież w badaniach chodzi o testowanie formy, a nie ocenę treści. Nieważne, jak świetną napiszemy opowieść – jeśli strona się zawiesza, a film ładuje za długo, to nie chwyci. 

Mówiła o tym Zuzanna Stańska z Moiseum, komentując opracowanie „Aplikacje mobilne w muzeach, moda czy potrzeba?” Alicji de Rosset i Katarzyny Zielonki. Zwróciła uwagę, że aplikacje polskich muzeów są często tworzone bez odpowiednich testów, a następnie bez planu ich promocji i utrzymania. Nic dziwnego, że użytkownicy nie są nimi zainteresowani. Swoją drogą, bardzo żałuję, że Zuzanna Stańska zabrała głos zaledwie trzy czy cztery razy w trakcie panelu – wolałabym usłyszeć poprowadzony przez nią wykład na temat dobrych praktyk we wdrażaniu rozwiązań technologicznych.

Kasia Iwańska

Kasia Iwańska

Programistka i entuzjastka technologii i kultury. Na co dzień w Netguru współtworzy strony i aplikacje webowe dla zagranicznych start-upów, programując głównie w języku JavaScript.

Kultura cyfrowa nie dla programistów

W kilku różnych dyskusjach powracały opinie dyrektorów polskich instytucji, że digitalizacja i udostępnianie zbiorów w ramach otwartych cyfrowych archiwów byłoby niedobre, bo widz potrzebuje opowieści, kuratorskiego zestawiania. Tymczasem w internecie mamy raczej archiwum kuratorowane nieświadomie przez użytkowników. Obie drogi mogą współistnieć. Żadna nie jest lepsza od drugiej. Przykładem takiej postawy jest Smithsonian Institution. Świetnie słuchało mi się Tony’ego Cohna opowiadającego o podkaście „Sidedoor”, którego sama z radością słucham wieczorami. Ta ogromna instytucja, na styku muzeum i biblioteki, postanowiła opowiadać o ukrytych w magazynach eksponatach poprzez regularne audycje postradiowe, w których pracujący tam specjaliści tłumaczą, dlaczego dany przedmiot ma wartość kulturową. Ze zbioru tych historii wysnuwa się historia Stanów Zjednoczonych.

Doceniam bardzo cały panel „Kultura cyfrowa ze Wschodu Europy” za to, jak został postawiony problem: czy jest różnica (i z czego ona może wynikać) w tym, jak powstają i jak są odbierane gry komputerowe pochodzące z Europy Wschodniej w kontraście do Europy Zachodniej lub Stanów Zjednoczonych. Wśród gości byli twórcy z Rumunii, Polski, wschodnich Niemiec (teraz pracujący na Białorusi). Faktycznie był taki moment (jakieś 5–10 lat temu), kiedy gry ze wschodniej Europy czy Rosji miały swój specyficzny sznyt. Były trochę gorszej jakości i więcej w nich było surrealistycznego cierpienia. Niesamowite, jak kultura przeniknęła do medium.

Konferencja Digital Cultures była wydarzeniem na styku kultury i technologii, organizowanym przez Instytut Adama Mickiewicza w siedzibie Centrum Nauki Kopernik, czyli instytucji, która kojarzy się z podejściem technologicznym, naukowym i otwartym. I tutaj się ta otwartość kończyła. Na co dzień zajmuję się programowaniem i wiem, ile osób budujących start-upy, programujących backend (czyli zaplecze stron) i frontend (to, co widać na stronie czy w aplikacji), mogłoby być tym zainteresowanych, gdyby wydarzenie było do nich skierowane. Otwartość komercyjnych konferencji jest o wiele większa niż to, w czym właśnie brałyśmy udział.

Z perspektywy programistki mogę powiedzieć, że marzeniem każdego developera jest pracować przy projekcie, który okaże się znaczący dla ludzi, a nie będzie kolejnym nieudanym sposobem na pomnażanie pieniędzy. Inwestorzy – a są tacy w Polsce – też czekają na nowe pomysły. Jeśli inwestuje się w szalone pomysły biznesowe, które mogą nie wyjść, to na pewno da się inwestować w kulturę. Tylko że wciąż nie ma mostu, który by połączył te dwa środowiska. Konferencja nie stworzyła ku temu okazji. Jako programistka czułam się tam nie na miejscu.

A co z tym API? API polega na otwarciu części kodu tak, żeby inni mogli na ich podstawie napisać swoją aplikację lub wykorzystać go do stworzenia nowego systemu, który będzie z tych informacji korzystał. William Uricchio z MIT powiedział, że wszystkie instytucje publiczne robią w sieci swoje małe encyklopedie, do których użytkownicy ostatecznie nie trafiają. Bocheńska i Iwańska mówią mi, że można było tę myśl rozwinąć. I porozmawiać o stworzeniu wspólnego frontu, jednej kulturalnej Wikipedii w oparciu o otwarte API wszystkich muzeów, instytucji, co znacznie poszerzyłoby dostęp do dzieł kultury, szczególnie wśród „cyfrowych tubylców”. Ten temat pojawił się już na zeszłorocznym hackathonie danych publicznych Ministerstwa Cyfryzacji. Iwańska mówi, że w środowisku bibliotek na szczęście ten temat już kiełkuje i trwają prace nad standaryzacją rozwiązań, której celem jest właśnie wspólne API.

Dla mnie oprócz możliwości spotkania i rozmowy z Rodrigo de Benito Sanzem oraz Alexisem Kennedym (rozmowy z nimi już wkrótce w dziale Media i w podkaście ODBIORNIK) ważne były słowa Mirka Filiciaka, które padły na otwarciu. Filiciak powiedział o tym, że nie można kultury cyfrowej rozpatrywać bez kontekstu krajów rozwijających się, z których czerpiemy surowce umożliwiające produkcję urządzeń takich jak smartfony. Czy kultura cyfrowa nie jest z gruntu nieetyczna? Cyfrowości raczej nie wyplenimy z naszych żyć i kultury, więc co z tym zrobić?

*

Kibicuję Digital Cultures, czekam kolejnych edycji tej imprezy. Myślę, że jest potrzebna. I jednocześnie apeluję do organizatorów o uwzględnienie perspektywy rzemieślników kultury cyfrowej. O otwarcie formuły spotkań na dzielenie się twórców i instytucji porażkami – to najwyższa forma dojrzałości móc się dzielić tym, co się nie udało. O działanie wykraczające poza punktowość konferencji, o program pomiędzy jedną a drugą edycją. O przestrzeń do eksperymentu. O lojalność wobec podjętej inicjatywy – konsekwencję w tym działaniu.
I o większą pokorę.

Dziękuję Magdzie Bocheńskiej i Kasi Iwańskiej za dyskusję i podzielenie się przemyśleniami na temat konferencji.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.