Powrót do przyszłości

12 minut czytania

/ Film

Powrót do przyszłości

Adam Kruk

„Lepsze jutro było wczoraj” – czytamy na muralu w „Człowieku z magicznym pudełkiem”. Koniec historii się nie zdarzył, scenariusze mogą być różne, a w science fiction najlepiej sprawdzają się te najczarniejsze. Materializują je na ekranie filmy Koxa, Terpińskiej i Szelc

Jeszcze 3 minuty czytania

Wiadomo, science fiction żywi się niepokojami społecznymi, lękami związanymi z niepewną przyszłością, przybiera na sile w okresach narastających antagonizmów. Choć tych w historii Polski nie brakowało, tworzenie przekonującej wizji przyszłości nigdy nie było główną ambicją rodzimej produkcji, która – przynajmniej od czasu szkoły polskiej – za punkt honoru wzięła sobie przedstawianie historii najnowszej, narodowej mitologii, „naszej wersji zdarzeń”. Równowagę zaś zapewniać miało dokumentowanie ducha czasu, diagnozowanie „tu i teraz”. Na tle tych dwóch głównych powinności polskiego kina, science fiction, sprzymierzając się często (szczególnie w latach 60. i 70.) z komedią, traktowane było zazwyczaj jako zabawny eksces. Wystarczy spojrzeć na werdykty festiwalu w Gdyni. W ponadczterdziestoletniej historii imprezy wśród laureatów Złotych Lwów próżno szukać filmów z gatunku, w elementy fantastyczne wyposażona była bodaj tylko „Ucieczka z Kina Wolność”. Pozostałe tytuły tworzą rodzaj przekładańca obrazów historycznych i moralnego zaniepokojenia współczesnością. Raz „Potop”, raz „Barwy ochronne”. I tak po dziś dzień.

W tym roku w Gdyni padło na obrazy badające współczesną kondycję kraju: „Cichą noc” (w kinach od 24 listopada) i „Ptaki śpiewają w Kigali”. Jeżeli zwycięskie filmy mówią o niej coś nowego, to chyba to, że Polska nie jest bytem wyabstrahowanym – oba kontrastują sytuację w kraju z zagranicą, holenderskim „rajem” czy „piekłem” Ruandy. Z obrazami tymi konkurował, zdobywając nagrodę tylko za muzykę Sandro di Stefano, „Człowiek z magicznym pudełkiem”, który oglądać można właśnie na ekranach naszych kin. Osadzony w przyszłości najnowszy film Bodo Koxa wyróżnia śmiałe zmierzenie się z gatunkiem zaniedbanym, uchodzącym u nas za drogi i jakoś niepolski. Próba przywrócenia polskiemu kinu konwencji science fiction przez reżysera, który niegdyś jako gwiazda rodzimego offu gatunków filmowych przećwiczył niemało, wydaje się nie tylko udana, ale wręcz heroiczna w obliczu oficjalnie zadekretowanego nakazu mówienia o przeszłości.

Nie chodzi tylko o preferencje obecnych władz, rozpisujących konkursy na scenariusze historyczne i marzących o hollywoodzkiej superprodukcji o dziejach Polski, najchętniej w reżyserii Mela Gibsona. To przecież tylko kolejny odcinek kostiumowego serialu, który trwa u nas od początku lat 90., kiedy to „odwaga staniała” i powstawać zaczęły filmy historyczne, mające zrekompensować ograniczenia minionego pięćdziesięciolecia. Jak pisali w „Kinie najnowszym” Mirosław Przylipiak i Jerzy Szyłak: „łączy je jedno: wizja historii zbieżna z ocenami zwycięskiego obozu politycznego” – i to właściwie stała polskiego kina hojnie składającego patriotyczne lenno. Jak chwali się swym priorytetem PISF: „w latach 2005–2015 powstało 69 pełnometrażowych fabularnych filmów historycznych z dofinansowaniem Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Łączne wsparcie PISF dla tych produkcji wyniosło aż 349 mln zł. Obecnie w trakcie realizacji jest kilkanaście kolejnych produkcji fabularnych”. Na tle tych liczb oraz ministerialnych zachęt do opiewania dziedzictwa narodowego, podjęta przez Koxa próba zaprojektowania Polski przyszłości wydaje się, jeśli nie rodzajem buntu, to przynajmniej aktem odrębności i odwagi. Także finansowej, bo na portrety dzielnych żołnierzy czy szlachetnych duchownych nie tylko łatwiej znaleźć mecenasa, ale i sprzedać bilety wycieczkom szkolnym lub parafialnym. Przyszłość natomiast zawsze jest niewiadomą.

Zakochani bez pamięci


W „Człowieku z magicznym pudełkiem” jest to przyszłość niedaleka. Warszawa 2030 roku wyraźnie się wzbogaciła, przybyło „szklanych domów”, ale enklawy biednych i bogatych są rozdzielone. Wciąż mówi się tu po polsku i (nie licząc androidów) jest to miasto jeszcze bardziej niż dziś etnicznie niezróżnicowane. Panuje strach przed obcymi i zagrożeniem terrorystycznym, który podgrzewają media i sączone przez megafony komunikaty. Postępuje ekranizacja i wirtualizacja pieniądza. Władze sprawuje totalitarny – choć niewidoczny – rząd, organizujący życie bohaterów wespół z wielkim biznesem. Pomaga w tym powszechna inwigilacja, wykorzystywana tak przez służby bezpieczeństwa, jak przez przemysł reklamowy, dostosowujący marketingowe oferty do indywidualnych potrzeb przechodniów. Kox osiąga też „efekt przyszłości” przy pomocy lekko surrealistycznych strojów, imion (Goria) czy prowadząc aktorów tak, by wydawali się nieco „niedzisiejszy” – najbardziej w pamięć zapada chodzący jak nakręcony Sebastian Stankiewicz w roli Bernarda, Helena Norowicz jako stara hipiska, czekająca aż ktoś ją obrabuje i Bartosz Bielenia jako barowy
gender bender.

„Najpiękniejszych fajerwerków ever” Aleksandry Terpińskiej„Najpiękniejsze fajerwerki ever” Aleksandry Terpińskiej


Postaci te stykają się ze sobą tylko na chwilę, każdy żyje tu sam. Korpokapitalizm i nadzór służb doprowadził do atomizacji społeczeństwa i zaniku uczuć – i to z nim, bardziej niż z państwem czy kapitałem, walczyć będzie para głównych bohaterów. Nawiązujący do klasyków gatunku, od „Brazil” po „Facetów w czerni”, „Człowiek z magicznym pudełkiem” najwięcej czerpie z tradycji futurystycznego melodramatu. Jeżeli w „Fahrenheicie 451” Truffauta Julie Christie przeciągała Oscara Wernera na stronę buntowników, tu role są odwrócone – to Goria (Olga Bołądź) jest modelowym produktem korpoświata, niekwestionującym jego reguł, a w szpony opresyjnego aparatu państwowego trafia dopiero poprzez miłość do Adama (Piotr Polak). By wedle reguł melodramatu dojść mogło do rozdzielenia i tęsknoty kochanków, państwo nie zawaha się przed odebraniem im tożsamości, pojawia się więc motyw wywoływania amnezji, znany z „Kodeksu 54”, „Zakochanego bez pamięci” czy „Przebudzonych” – innych filmów, które magiczny płyn zamieniają na Huxleyowską somę. We wszystkich tych tytułach utrata pamięci stanowi największe zagrożenie dla świata miłości. Niepamięć otwiera drogę do powrotu szowinizmu, co kończy się nową dystopią.

Pod wieloma względami Warszawa stanowi tu tylko przykład miasta przyszłości i mogłaby znajdować się wszędzie. Z drugiej strony, polski kontekst okazuje się bardzo ważny. Pojawia się motyw podróży w czasie, nieprzypadkowo do czasów stalinowskich, które mają odbijać realia Warszawy roku 2030. Obraz stolicy za 13 lat pełen jest zaś odniesień do współczesności, z której – jak to w science fiction – Kox wyciąga tylko hipotetyczne konsekwencje. I nie chodzi tylko o aluzje do znanych nam polityków (żart z broszką zapewne szybko się zestarzeje), ale o demaskowanie mechanizmów zdobywania i utrzymywania władzy – szczególnie poprzez sianie strachu i dzielenie społeczeństwa. Znamienne, że obok obaw związanych z dyktatem kapitału i technologii, powraca orwellowski strach przed niebezpiecznie silnym państwem, które – jak wydawało się jeszcze niedawno – ustąpiło miejsca ponadnarodowym korporacjom. Dzisiejsze rozdania polityczne – nie tylko przecież w Polsce – dowodzą, że państwo wciąż może niepokojąco się umacniać, a biznes nawet rządom silnej ręki dłoń poda.

Przed katastrofą


Podobne lęki wyczytać można z najczęściej chyba nagradzanego polskiego krótkiego metrażu roku – „Najpiękniejszych fajerwerków ever” Aleksandry Terpińskiej. Tu także państwo pręży muskuły i przy okazji czyści lufy karabinów, a Polacy niedalekiej przyszłości podzieleni są na wrogie sobie plemiona – tylko odrobinę bardziej agresywne wobec siebie niż ma to miejsce obecnie. „Najpiękniejsze fajerwerki ever” wyrażają zaniepokojenie stanem państwa, coraz okropniejszym językiem debaty publicznej, który doprowadzić może do zupełnego jej zerwania i wprowadzenia rozwiązań siłowych. Warszawa Terpińskiej jest sceną bitwy wprawdzie brutalniejszej od tej, którą oglądamy w mediach na co dzień, ale nie na tyle, by nie móc uznać jej za jej metaforę. Jeżeli u Koxa obserwujemy Polskę już po roztrzygnięciu tej bitwy, Terpińska zatrzymuje się dosłownie chwilę wcześniej. Posiłkując się „Przypadkiem” Kieślowskiego, pokazuje, że przeszłość odtwarza się na naszych oczach i odtwarzać się będzie w przyszłości. To nie przypadek, że Warszawa „już za chwilę” przypomina dziwną reinkarnację stanu wojennego. Bo czy i na dzisiejszych manifestacjach ulicznych, gdzie pobrzmiewają utwory Kaczmarskiego i Pietrzaka, nie można poczuć się jak w latach 80.?

 „Wieżę. Jasny dzień” „Wieża. Jasny dzień”



Ciekawe, że zarówno w filmie Koxa, jak i Terpińskiej główną rolę męską zagrał Piotr Polak – nowa twarz w polskim kinie. Warto śledzić jego kolejne wybory obsadowe, bo jak do tej pory pokazywał się w rzeczach niebananych, także w 
„Słońce, to słońce mnie oślepiło” Sasnali czy „Apokalipsie” Justyny Mytnik – innej ciekawej etiudzie, starających się wpuścić do polskiego kina odrobinę fantazji. W podobną stronę ciągnie też nagrodzoną w Gdyni za najlepszy debiut i scenariusz Jagodę Szelc, która swą „Wieżę. Jasny dzień” (premierę zapowiedziano na marzec) oparła na „wydarzeniach z przyszłości”. Nie ma tu wprawdzie, jak u Koxa, walących się wieżowców i androidów, ani pełznącej wojny domowej z „Najpiękniejszych fajerwerków ever”, ale niepokój dotyczący jutra wyczuwalny jest w każdym kadrze. Kronika przygotowań pewnej rodziny do pierwszej komunii świętej służy bowiem reżyserce (wyraźnie zapatrzonej w „Melancholię” von Triera,) za pretekst do odmalowania obrazu świata na moment przed katastrofą. Bohaterowie opuszczają miasto, ale i na prowincji coś dziwnego unosi się w powietrzu, przez co niektórzy, jak ksiądz czy chora matrona rodu, zaczynają zachowywać się nietypowo. Umiera Dalajlama, ale nie sposób znaleźć jego reinkarnacji. Po lesie biega uchodźca, ale nikogo to nie obchodzi – Polacy przyszłości, zadowoleni z siebie i syci, interesują się tylko swoją zagrodą, tutaj położoną w malowniczej Kotlinie Kłodzkiej. Czy karą dla nich będzie apokalipsa?

„Lepsze jutro było wczoraj” – czytamy na muralu w „Człowieku z magicznym pudełkiem”. Koniec historii się nie zdarzył, pamięć ludzkość zawodzi, scenariusze mogą być różne, a w science fiction najlepiej sprawdzają się te najczarniejsze. Materializujące je na ekranie filmy Koxa, Terpińskiej i Szelc (a także polskie koprodukcje ostatnich lat, takie jak „Kongres” czy „Embers”) nie tworzą może jeszcze tendencji, ale mogą być jej zaczynem. Pokazują bowiem, że wbrew kolejnym zachętom finansowym, by zatopić polskie kino w mrokach historii, i u nas są twórcy zainteresowani tym, by wskazówki zegara przesunąć w mniej oczywistą stronę. Operując czasem przyszłym, który oglądać można jako tryb przypuszczający, przestrzegają przed tym, do czego prowadzić mogą zjawiska dziejące się współcześnie. Odrzucając klasyczne mimesis na rzecz prawdopodobieństwa, przyjmując prymat wyobraźni, tworzą nowe światy, a science fiction pozwala im to robić z wizualnym i myślowym rozmachem.

Cykl tekstów współfinansowany przez:

PISF


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.