Powiedzieć świat inaczej
Bob May CC BY-NC-SA 2.0

Powiedzieć świat inaczej

Maciej Woźniak

Darek Foks i Roman Honet zaczynali w latach 90., kiedy darzyliśmy większym zaufaniem – świat i literaturę. Ci, którzy zaufali światu, zainicjowali wtedy ów mityczny upadek czytelnictwa, nad którym ubolewa się do dziś

Jeszcze 3 minuty czytania

W medialnym zgiełku głosów pytających (lub odpowiadających), co właściwie stało się ze światem, a w szczególności z krajem nad Wisłą, że nie jest już tak, jak było dwadzieścia, czy nawet dziesięć lat temu, czytam tomy poetyckie wydane tej jesieni. A skoro kilka opublikowanych ostatnio książek napisali autorzy debiutujący właśnie w tamtych (coraz wyraźniej widać, jak bardzo innych) czasach, to głosy z ich wierszy – raz nolens, innym razem volens – odzywają się wcale nie z zewnątrz, ale z wewnątrz zgiełku. Odzywają się radykalnie ciszej i na zupełnie innej, poufniejszej częstotliwości, więc silniej przykuwają uwagę. Jakbym piorąc wielkie białe obrusy i prześcieradła, wrzucił do pralki jedne skąpe czerwone majtki – i dopiero wtedy usiadł na podłodze, żeby obserwować bęben.

Zacznijmy od Darka Foksa. Nie tyle ze względu na jego budzący szacunek dorobek (ponad 20 książek poetyckich i prozatorskich) czy początki kariery sięgające czasów „brulionu” i poetyckiego przewrotu w okolicach 1989 r., co z uwagi na łatwo dający się wychwycić zwrot w poezji autora ze Skierniewic. Od debiutanckich „Wierszy o fryzjerach” (1994) do „Ustaleń z Maastricht” (2006) czy nawet „Liceum” (2012) poezja Foksa była kolokwialnie rozgadana – na pohybel podniosłości i namaszczeniu obrazoburczo miksująca tradycyjne literackie toposy  z jak najtrywialniejszymi motywami popkultury, intertekstualnie orgiastyczna, aczkolwiek jęki rozkoszy zakrawały w niej na wybuchy śmiechu. Najbardziej znane wiersze Foksa („Próbowałem opiewać okaleczony świat”, „Ezra Pub” czy „Przestrzelone kolana”) łączyły wszystkie te cechy, tworząc jakość o niewątpliwie wielkiej mocy, ale – w ustach czytelników nawykłych do tradycyjnej degustacji – o smaku poetyckiego zajzajeru. Recenzje krytyków nie budziły wszakże wątpliwości: poeta niby niefrasobliwie kpiąc, o poważną drogę pyta. Tytułując obszerny wybór wierszy „Debordaż” (czyli wskazując jako punkt odniesienia Guya Deborda i jego teorie o świecie okupowanym przez medialny obraz rzeczywistości), Foks dokonał całkiem zaawansowanej autointerpretacji.

Darek Foks, Kronsztad. WBPiCAK, 50 stron, w księgarniach od września 2017Darek Foks, „Kronsztad”. WBPiCAK, 50 stron, w księgarniach od września 2017Lecz wydany tej jesieni „Kronsztad” to już książka innego Foksa. Tego, którego znamy mniej więcej od „Rozmów z głuchym psem” z 2013 roku (Paweł Kozioł wspominał o programowym minimalizmie, wynikłym z nawiązań do filozofii Wittgensteina). I tego, który w „Tablecie taty” z 2015 roku buduje poetyckie napięcie za pomocą skrajnie lakonicznej narracji i precyzyjnego rozpięcia frazy za każdym razem między dwoma dystychami (Grzegorz Jankowicz dostrzegł w tym próbę „nowego otwarcia językowego”). Podobną, a chwilami jeszcze bardziej ascetyczną koncepcję wiersza mamy w „Kronsztadzie”: autor dokonuje tu jeszcze bardziej dyskretnych manipulacji przerzutniami międzywersowymi i międzystrofowymi (treść wiersza wymaga nie tyle wczytania się w jego racjonalny sens, ile wychwycenia rytmu i wyczulenia na zmienne tempo wydarzeń zachodzące na wąskiej przestrzeni frazy), ogranicza komunikat niekiedy do rozmiarów krótkiego niby-aforyzmu (przez co książka robi się trochę podobna do „W” Marcina Sendeckiego) i powierza jakkolwiek rozumiane „przesłanie” wiersza nie tylko czytelnikowi o wyższym stopniu wtajemniczenia kulturowego (wypada zacząć od skojarzenia tytułu tomu z tytułem klasycznego filmu Jefima Dzigana), ale i wyższym poziomie zaufania do autora (trzeba szukać z poetą innego związku niż ten uświęcony tradycją, sakramentalny, nie licząc na uwodzenie metaforą czy kokietowanie intensywnym obrazem).

Podczas lektury nowej książki Foksa trzeba momentami wziąć głębszy oddech, by znieść zdawkowy ton albo pobrzmiewającą w nim oschłość, ale warto, bo celem jest wyprowadzenie nie tylko poezji, ale w ogóle międzyludzkiej komunikacji z tego domu przeegzaltowanej i stabloidyzowanej niewoli, w którym coraz bardziej zamyka ją język mediów.

Ruiny

Niestety, człowieku,
znajdziemy się

pod panowaniem
łamiących się głosów

Patrząc z tej perspektywy, można trochę inaczej – niż nas do tego przyzwyczaili najwierniej sekundujący mu krytycy – spojrzeć na nową książkę Romana Honeta. Jeżeli przyjmiemy, że Foks pragnie nas otrzeźwić, ostudzić nasze emocje, zdystansować wobec nazbyt spektakularnej rzeczywistości, to Honet – od swojego debiutu, czyli „Alicji” z 1994 roku, i dwa lata późniejszego „Pójdziesz synu do piekła”, który przyniósł mu szersze uznanie – wydaje się wybierać wręcz przeciwną taktykę: eskalacji i licytacji. Sugerując, po pierwsze, że „sztuczny” obraz z zewnątrz nie dorówna „naturalnej” poetyckiej wyobraźni z wewnątrz (tej, według Mariana Stali, „wyzwolonej”), po drugie zaś, że siła kryptomagicznego odbioru świata (nieważne, czy chodzi o pierwotne rytuały religii, żałoby, czy o przechwytujące je obrzędy popkultury, sportu, pornografii, polityki) jest w stanie oprzeć się całej nowoczesnej psychologii czy pedagogice społecznej, więc trzeba dążyć do otwartego starcia. Czyli napinać metaforyczne, jukstapozycyjne czy sugestywnie obrazowe muskuły wiersza.

Roman Honet, ciche psy. Biuro Literackie, 72 strony, w księgarniach od września 2017Roman Honet, „ciche psy”. Biuro Literackie, 72 strony, w księgarniach od września 2017Jakub Momro pisał o „prawomocnym literacko ocaleniu własnych obsesji”, ale sam Honet widzi to szerzej, wyznając w jednym z wywiadów, że „woli wnikać w to, co i jak łączy ludzi wobec religii, miłości czy śmierci. Wobec cywilizacji”, stawia zatem na zbiorową podświadomość. Tak czy owak, strategia poetycka Honeta nie jest, jak u Foksa, strategią chłodnego przytomniaka, który wie, w jakie wpadł łapy szulerów od losu, specjalistów od śpiewu i mas, ale strategią przewrażliwionego głupka, który nie dość, że da się okpić, oczadzić, egzystencjalnie i metafizycznie zhakować, to jeszcze z przejęciem opowie (jakby opowiadał, jak bank nabrał go na kredyt we frankach, a telesprzedawca wcisnął mu kit z miesięcznym abonamentem). Mamy więc do wyboru: albo widzieć autora z Krzeszowic na poetyckich koturnach, albo słuchać go, jak się słucha emeryta z kolejki w przychodni, zdradzającego kulisy polityki, i sąsiadki wracającej ze stadionowego spotkania z ojcem Bashoborą. Ta egzaltacja i przesterowanie to samo najbanalniejsze życie.

Alternatywa pozostaje aktualna podczas lektury nowego tomu Honeta. Książka wyraźnie przynależy do drugiej fali poezji Honeta, która – o czym pisała m.in. Magdalena Rabizo-Birek – zaczęła się po dłuższej przerwie w publikacji (między rokiem 2002 a 2008) i zmianie wydawcy. Niby w tomach „moja” czy „baw się” nie zmienił się poetycki asortyment mrocznych traum i onirycznych wizji, nie ubyło krwi ani postaci umarłych dzieci, a jeżeli chodzi o technologię wiersza, poetycka mania nie zmieniła się w techne (takie rozróżnienie zastosował do twórczości poety Przemysław Rojek), a jednak dało się odczuć większy umiar i spokojniejsze dysponowanie zasobami języka. W „Cichych psach” jest podobnie. Symbole religijne są używane chętnie, ale nie natrętnie, celnie zderzane z obiektami zidentyfikowanymi rozumowo, choć i tak wziętymi ze sfer swoiście nieziemskich („życie po życiu w technologii stealth, nasze pasyjne gwoździe – zastawcie nas w spokoju i z naszą niewiarą”). Dzięki zwięzłemu, sugestywnemu frazowaniu (czasem wystarczą trzy słowa na krzyż: „litość, ptak z betonu”, „nikt w operze”) ciemna, desperacka rozpaczność potrafi zyskać wymiar wyważonej konstatacji. Puszczane w ruch sekwencje obrazów pracują może trochę mechanicznie (widać, że Honet wciąż wie, co zrobić, żeby pisać jak Honet, dużo lepiej niż dziesiątki jego naśladowców), ale nie różnią się od podobnych sekwencji w teoriach spiskowych czy miejskich legendach. Rzeczywistość w poezji Honeta jest mitologizowana cokolwiek pośpiesznie, nie do końca dbale i ze zmienną wiarygodnością. Czyli zgodnie ze standardami epoki.

Darek Foks i Roman Honet zaczynali w latach 90. ubiegłego wieku, czyli czasach różniących się od naszych choćby większym zaufaniem – do świata i do literatury. Ci, którzy zaufali światu, zainicjowali wtedy ów mityczny upadek czytelnictwa w Polsce, nad którym ubolewa się do dziś. Ci, którzy zaufali literaturze, zainicjowali wtedy tę rewoltę przeciw językowi i zadomowionym w nim wartościom, której dziś daje się odpór, kwestionując hierarchie ostatniego 25-lecia i umieszczając na liście lektur Wojciecha Wencla. W kolejnej dekadzie to zaufanie zaczęło maleć, przegrupowywać się, z czym należy wiązać i wyżej wzmiankowane zwroty w twórczości Foksa oraz Honeta, i pojawienie się nowej sceny dla literatury – internetu. Portale dla poetów stały się tym, czym 10 lat wcześniej był „brulion” i „Nowy Nurt”.

Łukasz Jarosz, Stopień pokrewieństwa. Biuro Literackie, 56 stron, w księgarniach od października 2017Łukasz Jarosz, „Stopień pokrewieństwa”. Biuro Literackie, 56 stron, w księgarniach od października 2017Właśnie w internecie, w 2004 roku, po raz pierwszy przeczytałem wiersze Łukasza Jarosza wydane dwa lata później w świetnie przyjętej przez czytelników i krytyków książce „Soma”. Poezja Jarosza, zdeklarowanego prowincjusza (jak sam się określa: wieśniaka; zobaczcie tylko jego zdjęcie z siekierą, które wisi w sieci), po pierwsze skupiała się na indywidualnych utarczkach z istnieniem, po drugie rozgrywała się w okolicznościach nader kameralnych (żadnego wielkiego świata, masowych mediów, jeżeli już coś z tych rzeczy, to religia: obrzędy kościelne i świąteczne, prawdy z katechizmu), po trzecie, nie ukrywając oczytania we współczesności (był Jarosz trochę zadłużony u Honeta, trochę u Wojciecha Bonowicza, trochę u Jacka Podsiadły), odwracała się wstecz, wycofywała z pomodernizmu w modernizm. Ten wycof był w pierwszych książkach poety spod Olkusza ciekawie niezdecydowany, pełen wahań i niekonsekwencji. Zmiana nastąpiła po transferze do wydawnictwa ZNAK, który zaowocował książkami „Pełna krew” (2012), „Świat fizyczny” (2014) oraz „Kardonia i faber” (2015) i literackim sukcesem (Nagroda im. Szymborskiej), ale też przesunął jego wiersze w kierunku cokolwiek nazbyt bezpiecznego poetyckiego mainstreamu. Przepiszcie słowa Piotra Kępińskiego o Jaroszu: „To poeta pełną gębą. Wie, jak się robi wiersz. Jest świadom tradycji, która za nim stoi” na skrzydełko książki Foksa, a od razu wybuchniecie śmiechem (choć przecież pozostaną świętą prawdą).

Nowa książka Jarosza jest drugą po powrocie z literackiego centrum (ZNAK z całym jego okołokrakowskim anturażem) znowu na prowincję (Biuro Literackie, więc nie aż tak bardzo zabitą dechami) i drugą, w której daje się odczuć próba powrotu. Powrotu do stylu z pierwszych książek – do języka, który woli ryzykować, stawać czytelnikowi okoniem niż świadczyć mu poetyckie usługi – a więc w istocie jest to powrót do przyszłości. Do poezji brzmiącej tym nowocześniej, w im bardziej tradycyjnych, wiejskich okolicznościach się rozgrywa. I tym odważniej, im bardziej sprawdzonych i bezpiecznych tematów dotyka (np. więź ojca z córką). Stefan Themerson sugerował po pierwsze, by być czasownikiem, a nie rzeczownikiem, na co Jarosz odpowiada formułą „życia przepisującego się w formie wierszy”, po drugie zaś namawiał, by się nie zniechęcać i próbować zobaczyć świat inaczej, a Jarosz – poetycki wzrokowiec – próbuje go też inaczej powiedzieć.

Udaje się to ze zmiennym szczęściem. Czasem można się żachnąć, że przecież Czesława Miłosza już czytaliśmy, więc po co go kserować, nawet jeśli tusz bardziej brudzi („Jednym tchem”), czasem prawda banalnej chwili kiepsko się nakłada na prawdę wiersza („Zew”), ale zasadnicza idea pamięci jako zasobnika dla wiersza potrafi znowu zyskać u Łukasza Jarosza wymiar ciekawszy niż melancholizowanie czy sporządzanie rejestru, co było, a nie jest. Jakby łatwe pytania, takie, które można zadać czymś innym niż wierszem, przestały poecie wystarczać, zaś na odpowiedzi wolał czekać niż je znać. No ale czy to jest propozycja na te nowe – żądające załatwiania konkretnych spraw w konkretny sposób – czasy?

Madame de la Mer

Zdania, które mi się nie przydadzą, by opisać
miłość i strach. To, że możesz mnie opuścić,
umrzeć i ożyć gdzie indziej.

Zdania, które się poddają dniom, wodzie,
wysokim, wściekłym falom,
morzu wywróconemu na lewą stronę.

Zdania, które nie będą nazwami. Nad nami obłok.
W śmierci i rozkoszy. W opuszczeniu i rozłące.
Patrzę na niego uważnie jak przed zdjęciem w atelier
na wyciągniętą nad aparatem białą dłoń fotografa.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.