Jeszcze 8 minut czytania

Dorota Masłowska

JAK PRZEJĄĆ KONTROLĘ NAD ŚWIATEM, NIE WYCHODZĄC Z DOMU: Kuba (1)

Dorota Masłowska

Dorota Masłowska

Skupiam się bardzo, modląc się do Wielkiego Wszechmożnego Basenito, boga basenów i soundsystemów, boga drących papę kobiet i ciężkich basów, aby pomógł mi precyzyjnie wyrazić, jak jest w Casa Carlos…

W zeszłym roku, ulegając wpływowi starszych silniejszych rówieśników, trafiłam do kościoła pod wezwaniem Przenajświętszej Marii Kondo, O Której Już Nikt Teraz Nie pamięta. Ale wtedy Czytali Ją Wszyscy i ja, zakupiwszy egzemplarz jej ewangelii „Magia sprzątania”, w której Maria głosi porzucenie nadmiaru zalegających nasze życie przedmiotów, też zabrałam się do Wielkich Porządków. Szczera konfrontacja ze zgromadzonym w toku lat dobytkiem była bardzo pouczająca, bo dotychczas uważałam się za osobę niematerialną, a okazało się, że udało mi się zgromadzić całkiem pokaźne zapasy wszystkiego. 

Zapasy z tymi zapasami zdawały się trwać bez końca. Miałam bardzo wiele przedmiotów zagadkowego pochodzenia, sygnifikancji i funkcji. Może nawet nie ja miałam, ale jakieś tam rzeczy były u mnie w domu, te rzeczy miały swoje rzeczy, ich z kolei rzeczy małe rzeczusie, a one też z kolei dostawały darmowe długopisy i brzydkie torby z festiwali, frubisie, jogusie i gangi świeżaków. Przez wiele dni walczyłam z nimi zaciekle, ale z każdej uciętej głowy wyrastała nowa. Wszędzie leżały jakieś kolonie, podkolonie, sekcje i podsekcje, FARMY i podfarmy przedmiotów. „Ubrania zostawione przez gości/zimowe/akcesoria”. „Brzydkie nagrody/statuetki/poniżej 2015”, „Pamiątki po osobach, których nie chce pamiętać”, „Płetwy pojedyncze”, „Włosy zwierząt/pies”. Nie mówiąc o 5 kilogramach monet, siedemdziesięciu kilku zapalniczkach, nigdy nieodpakowanych prezentach. Nieużywane, zakurzone, bezsensowne, w stosach, pryzmach, rzędach, górkach, workach, pierdolnikach, przypominały nie tylko o tym, co było złe i niby minęło, ale ciągle trwało w NICH, trwało w ICH idiotycznym trwaniu, ale też o tym, co było piękne, ale sczezło i zgniło, a jedyne co pozostało to te głupie przedmioty: paradoksalnie odporne na przemijanie, a niektóre nawet, jak się zdaje, obrzydliwie wieczne. 

Cóż można było zrobić? Część rozdać osobom jeszcze nienawróconym na mariokondyzm i beztrosko obkładającym się czym popadnie. Resztę po prostu wyrzucić na śmietnik – w ten sposób przekazując je chaosowi, ale zawsze z bolesną świadomością, że to nie pozbycie się ich, lecz tylko buńczuczny, ale pusty gest, bo większość z nich przetrwa może nawet koniec świata. 

Ale mniejsza z nimi, bo tu chodziło przecież o moje życie. Te żmudne dni sprzątania naprawdę je odmieniły. Czułam się lekka, wolna, świeża, świeża jak świeżak. Przynajmniej przez 2–3 miesiące. Jednak dzień po dniu niepostrzeżenie uniesienie neofity opadało. Alarmy antyrzeczowe stopniowo traciły czujność, w rezultacie czego przedmioty znowu swoim zwyczajem zaczęły się zakradać, podpełzać, porozumiewać między sobą bandyckimi gwizdnięciami, a oczywiście gdy rozglądałam się spłoszona – cisza jak makiem. Mariokondyczne nawrócenie okazało się tym gwałtownym krokiem w przód, po którym następują dwa, trzy, cztery ciche nieświadome niby nigdy nic w tył. A to bo takie ładne. A to żal, bo słodkie. A to bo za bezcen w Lidlu. Bidecik. Balonik. Spiralizator do warzyw. Dziesięciopak skarpetek. Rzeczy, rzeczy, rzeczy. Pamiętam, że gdy ołowianym świtem pędziliśmy na lotnisko, jeszcze mnie goniły, jeszcze za mną biegły, jeszcze próbowały wskoczyć na chama do mojej i tak niedomykającej się walizki, na której musiałam kłaść się i tak skakać po niej na leżąco… skakać po niej na leżąco… by jakkolwiek ją w ogóle zapiąć…

W samolocie włączyłam sobie od razu „Madame Bovary” i teraz myślę, że nie był to przypadek, że w drodze na Kubę towarzyszyła mi właśnie ona, poetka zakupów, ikona gadżeciarstwa, pełna pasji reżyserka w teatrze przedmiotów i ubrań, na którego scenie odgrywała swoje wyczytane w powieściach role. „Nie kupuj tej sukni, jest za droga. Kup skromniejsze, ale dwie. Albo poczekaj, poczekaj, idiotko, na posezonową promocję!” – wykrzykiwałam rozemocjonowana w myślach, wpychając do ust pięćsetną paczkę precelków pakowanych po 10 gram i popijając każdy łyczek herbaty z nowego kubka nową łyżeczką, a folijki od nich wszystkich rzucając sobie pod nogi. Piękna Emma grana przez Isabelle Huppert akurat wymieniła całą tapicerkę, wszystkie meble, kupiła już japońskie wazy i stosowną czapeczkę z kutasikiem, by biec na spotkanie z Rodolpho, kiedy samolot zaczął obniżać się nad Hawaną… 

Tępe tąpnięcie o asfalt; zapalają się światła… ludzie z grubsza upewniwszy się, że żyją, zaczynają gramolić się ze swoich siedzeń, ze swoich barłogów, ze swoich usypisk, stosów, kup, hałd. I jest ten moment, gdy wszyscy wychodzą i widać cały ten burdel… tę całą ruinę. Pokiełbaszone kocyki i rozrzucone kubki, talerzyki i butelki, folie i folijki, nadgryzione kanapki, słuchawki, rozdrapane gazety i różne inne oczywiste (jeszcze dla nas wtedy) odchody istot, które siedzą znudzone 10 godzin w miejscu całkowicie BEZ INTERNETU… Jednak na pogłębioną refleksję nad faktem, że cały ten idiotyczny śmietnik wyląduje w wielkim worku, ten zaś ciasno opakowany w kolejny worek, w kolejny i kolejny, będzie wirował w kosmosie jeszcze biliardy i septyliardy lat, nie ma czasu.

Bo już jesteśmy na lotnisku z zepsutą klimatyzacją, już torby przeszukują nam 15-letnie urzędniczki w białych podkolanówkach i chędogich koszulach, których urzędowa surowość topi się i memła w gorącu i nudzie. Już na pasie bagażowym krąży od pół godziny jedna walizka i, uwaga, bo widzę to pierwszy raz: opona samochodowa… Mija kwadrans, rodzi się i druga… i krąży nonsensownie, krąży, ciągnąc jakieś taśmy, folie, chaosy… Trwa to wszystko bardzo długo, jak to w światach, w których czas to nie pieniądz, lecz po prostu czas, substancja względna, rozciągliwa, plastyczna i zdecydowanie nieluksusowa, której każdy ma tu w nadmiarze. 

Tymczasem my już w samochodzie, jedziemy przez parną ciemność. Ciemność! Nie żadną tam żółtą, neoniczno-ledową ciemność Warszawy, tylko prawdziwą, czarną, z której wyłaniają się kształty palm, bud, starych chevroletów i ład, maluchów i powozików konnych. Chyba jeszcze wtedy bierzemy to za rodzaj żartu czy jakichś posamolotowych urojeń, tak samo jak naszą kwaterę w Boca Ciega, której bramę właśnie przekraczamy i… 

….i teraz skupiam się bardzo, modląc się do Wielkiego Wszechmożnego Basenito, boga basenów i soundsystemów, boga drących papę kobiet i ciężkich basów, aby pomógł mi precyzyjnie wyrazić, jak jest w Casa Carlos… i ostatecznie musząc stwierdzić, że Casa Carlos jest to rodzaj permanentnego party nad basenem z pokojami mieszkalnymi bez okien. Trzeba też zaznaczyć, że jest to przyjęcie niezbyt oblegane, niezbyt udane frekwencyjnie, za to z głośną muzyką taneczną uruchamianą już około 6–7 rano, której dźwięki całymi godzinami odbijają się od betonowych murów, marszczą  powierzchnię pustego basenu i wprawiają w turbulencje nawet szyby w niestniejących oknach… Ale akurat tego dnia, którego przyjechaliśmy, był piątek, więc pamiętam, że były tam jakieś baunsujące czikity, jacyś mężczyźni ze swoimi muskulaturami, i że gdy weszliśmy, wszyscy zamilkli nagle, i czy było to sączenie drinka, ściskanie czyjegoś cyca, pokątne czy niepokątne fellatio, zawiesili wykonywane właśnie czynności, całkiem jakby weszły jakieś dwie złachane nauczycielki z dziennikiem i globusem, które jak zawsze muszą zepsuć całą zabawę… 

Więc od początku było tam jakoś dziwnie, podejrzanie, rozwiąźle. Ale w zaoferowanym nam ubogim pokoiku były ściany, było łóżko, była cieknąca klima ustawiona na 10 stopni i rozpadająca się meblościanka, więc wszystko, czego akurat potrzebowaliśmy, by umyć się, zamknąć oczy i zasnąć. Więc leżę już w tym chłodzie… zamykam oczy i słucham różnych tych dziwnych hałasów. Dudniące despacito, woda wirująca w rurze… klimatyzator wydający dziwne szczeki, ciumkania, siorbnięcia… fantomowe karaluchy zakradające się do moich uszu, S. kąpiący się, wątłe strumyczki lodowatej wody wężujące po jego ciele… lód, kostki lodu, szczękające zęby… Słucham, słucham... już odpływam… już spomiędzy tych hydraulicznych bełkotów i strug wychodzi po mnie Orfeusz, już bierze mnie za rękę i delikatnie prowadzi na oblodzone pustkowia rojeń i snów… gdy trach! nagle ktoś szarpie za klamkę. Do pokoju tanecznym krokiem wpada rozchichrana, przyciśnięta przez naturę czikita. Boże, dziewczyno, co jest takie śmieszne, może powiesz nam wszystkim, może wszyscy się pośmiejemy? Widząc mnie, w ogóle się nie wycofuje, tylko coś papląc i gestykulując, chyłkiem, niezwykle chytrze i prawie niezauważalnie zmierza wprost do... A kto zna moje wcześniejsze teksty, ten wie, że nawalone dziewczyny chcące skorzystać z mojego kibla to w moim życiu powracający motyw. Więc może warto by to w końcu przeanalizować na terapii, bo to co wydaje mi się, że mi się „przydarza”, ma prawdopodobnie głębokie podświadome ugruntowanie w krzywdach doznanych od rodziców w dzieciństwie i mimo że bardzo stanowczo krzyczę: DONT DONT DONT! NOU NOU NOU! itp., ona tylko uśmiecha się i idzie tam jak po swoje! Jak po swoje! Czuję, że już nijak jej nie powstrzymam, że zaraz będę musiała wstać i zasłonić drzwi własnym ciałem… a to krok desperacki, który zostawiam sobie na sam koniec, bo ona jest w kostiumie odsłaniającym obfite obłe opalone ociekające wodą piersi i uda, i obsuwającym się raz po raz z nich ręczniku, a ja jestem w mojej repulsywnej poplamionej rosołem pidżamce z worka jutowego w bożonarodzeniowe reniferki i aparaciki ortodontyczne i… ostatecznie jakoś udaje mi się ją wypędzić, no ale czy z tymi dzisiejszymi dziewczynami nie jest teraz coś nie tak, że myślą, że każdy chce, żeby się wyszczały w jego kiblu i że to wielki zaszczyt? 

Tak czy siak już rano... rano czy nierano, trudno powiedzieć, jak nie ma okien; posłuchajcie, okna w domach czy nawet hotelach są niepozornym, ale wspaniałym wynalazkiem. Żeby, czy to złapać trochę światła, czy chociaż domyślić się, jaka jest pora dnia; prosty trick, szyba, odrobina drewna czy czegokolwiek. Jeszcze w Polsce, kiedy mieszkasz w pokoju bez okna, to jakoś dajesz radę, bo sprawdzisz sobie w googlu, która godzina, jak wygląda na ulicy, jakie są promocje, przeciwko czemu manifestacje. Tutaj, w rzeczywistości bezinternetowej – próżnia, nicość, nic. Tylko dudnienie soundsystemu, muzyka chwaląca, zaklinająca, antycypująca stosunek seksualny.

Wychodzimy więc z naszego bunkra w dzień jasnobłękitny i posępny. Na lince nad basenem przypięta klamerką suszy się, wydymając tragicznie na wietrze, siatka foliowa… (Szybko odkrywamy, że na Kubie absolutnie nikt nie zrozumiałby piosenki „Siatka foliowa lata nad domami” zespołu Gówno. Siatka foliowa lata nad domami??! Czy to śpiewają jacyś nihiliści, sataniści? Siatka czyściutko wymyta, złożona w kosteczkę leży w sejfie! Siatka to tutaj rzecz niezwykle cenna, tożsamościowa, którą szanuje się, kocha, nadaje jej imię. Ile to jeszcze razy będziemy w toku naszej podróży mówić do siebie „weź, już trzeba będzie chyba umyć naszą siatkę”. Albo „ach, fajna ta nasza siatka, porządna, długo trzyma, nie rozciąga się w myciu”. Albo „rzadko myjesz naszą siatkę. Chyba przestaje ci zależeć”. A wreszcie: „DLACZEGO JA JĄ CIĄGLE MYJĘ?? NIE DBASZ O MNIE ANI O NASZĄ SIATKĘ!!”).

Tymczasem wyszliśmy na drogę łączącą Boca Ciega z pobliskim Guanabo i procedowaliśmy nieśmiało przed siebie wśród palm i wiązów. Wszystko było zupełnie nowe, zupełnie zaskakujące. Drzewa były bardzo wielkie, pradawne, włókniste i opasane lianami. Na rogach ulic leżały sterty obrzydliwych śmieci, w których poczynały sobie śliczne, granatowe z perłowym połyskiem koguty. Mijaliśmy wiele ruin jakichś wielkich wygasłych willi. Same ściany, same schematy budynków; na nich świeżo poprzykręcane obłudne tabliczki, ogłaszające w wielu językach, że budowa jest „w procesie”. Sprytny sposób, by zatrzymać złe języki, zaraz gotowe pleść trzy po trzy, że to ewidentnie zrujnowane miasteczko jest zrujnowane! Tak w najlepszym ze światów bezkosztowo ucina się głupie plotki. Wreszcie dotarliśmy do Guanabo. To była jakby taka kubańska odpowiedź na Mielno. Choć Mielno to przy nim tętniący nadmorski ośrodek, ociekająca luksusem perła wybrzeża kołobrzeskiego. Tutaj to wersja niskobudżetowa. Bezbudżetowa. Za odpowiednik kebabów mogą uchodzić śmierdzące jatki, w których szczątki jakichś nieszczęsnych istot rąbie się siekierą na gazecie, ku apatycznej uciesze też ledwie żywych psów. Za sklepy alkohole 24h – ciemne upadłe bodegi, w których posiadacze kartek mogą nabyć olej, cukier, rum i papierosy. Za dyskoteki – burdelowate kafeterie, w których starzy Włosi i Niemcy bajerują znudzone lokalne piękności. 

Tymczasem miasteczko w głębokim mozole gramoli się do życia. Trwa sprzątanie. Jakaś baba bez przekonania zamiata płynącą ulicą rzekę. Sprzątacz ze stacji benzynowej z rozpędu kopie puszkę, by leżała trochę dalej. Nie nazwałabym Kubańczyków Niemcami Karaibów. Nie nazwałabym ich nawet Polakami Karaibów, a wiecie, co to oznacza. Co położyło się, to już leży. Co zawisło, wisi. Co śmierdzi, dalej śmierdzi. Zniszczone przez huragan Irma miasteczko nie pali się do porządków. Wybrzuszony beton, strzaskane pasaże i całe ulice stojące ciągle w wodzie czekają na boże zmiłowanie. Choć są wartości, o które Kubańczycy dbają. Na przykład samochody. Jak Kubańczycy zadbali o swoje fiaty 126p, czyli niezwykle popularne tu polakito (kosztujące tu nawet 6,5 tysiąca euro!!!), to nie do wiary. Wypacykowane, pomalowane na najpiękniejsze kolory, bardzo często srebrny, ale i złoty! Nie gdzie indziej, jak w Hawanie widziałam też zresztą po raz pierwszy w życiu człowieka myjącego ładę gołą ręką…

Ale teraz sprawy przyziemne. Jesteśmy głodni. Może nie jest to aż tak interesujące, żeby opisywać to całymi akapitami w czasopiśmie kulturalnym, ale takie zagadnienia staną się tu z dnia na dzień treścią naszego życia. Jesteśmy jeszcze wtedy młodzi, naiwni, niczego nieświadomi, przybywamy ze świata, w którym na każdym rogu stoi kipi obfitością Groszek albo inny skarbiec sułtana. Tu przed kartkową piekarnią niecierpliwi się spory ogonek ludzi ze świeżo umytymi siatkami. W końcu pojawia się chleb, czy raczej buła. Rosnąca w ustach trocinówa, już stara, kiedy jeszcze jest świeża, za to, oddajmy sprawiedliwość, w wielu różnych rodzajach: dużym i małym. Stoimy cali zadowoleni z naszą bułą. Jakiś menel palący cygaro pokazuje nam napis PASSPORT na swojej bluzie, zawile coś przy tym tłumacząc. No dobra, niech mu będzie… otwieram mu szlaban, wypuszczam go za granicę…. O, już, już poszedł. Ale my wciąż z tą bułą. Co z tym się robi dalej? Bułę dużą przekłada bułą małą? Dużą opieka, a tamtą wsadza do środka? W międzyczasie otworzyło się Mercado, więc pańskim gestem oddajemy plecaki do depozytu i wchodzimy jak po swoje...

Jeśli jednak czegoś jest tam dużo, to wyłącznie pracowników. Nie licząc dwóch bab, które pilnują toreb, jest jeszcze baba co pilnuje wejścia, baba co obserwuje kasę, kasujący, przy każdej półce administrator półki, w każdej alejce supervisor alejki. A cała ta machina rozkręcona wokół ryżu, makaronu, keczupu i dżemu. No i rumu. Postanawiamy kupić sobie rum. Jednak niestety podczas płacenia człowiek strasznie się stresuje, kiedy każdy jego ruch obserwuje 7, 8, 9 czy też 10 osób… Butelka tłucze się. Stoimy nad rosnącą kałużą rumu jak niegrzeczne dzieci. Nikt z nami nie rozmawia, nikt nie patrzy nam w oczy. Pracownicy wymieniają między sobą jakieś niezobowiązujące uwagi. Jednocześnie nikt nie spieszy się ze sprzątaniem. Właściwie myślę, że kałuża stoi tam do dziś, tylko pływają w niej jeszcze jakieś zwłoki ludzi, którzy wdepnąwszy w nią, nigdy się nie odkleili, albo przewrócili się w nią twarzą, a nikomu nie spieszyło się im pomóc. Nie widząc wyjścia z impasu, postanawiamy się oddalić, ale… Hola hola, gagatki! Ze sklepu wybiega parę osób, gestykulując i wykrzykując. Wracamy. Znowu stoimy skruszeni, czekając na obelgi, tortury. Przez okno widzimy, jak do sklepu nadciąga wezwana z innego sklepu kierowniczka, w otoczeniu rozpytlowanej ciżby różnych podkierowniczek i pomniejszych subiektek, sadząc susy nad kałużami i wybrzuszonymi płytami chodnika, brzęcząc wielkim pękiem kluczy od lokalnego więzienia, lodowatego lochu pewnie bez prysznica, bez płynu micelarnego, bez nici dentystycznej… Trwa narada. Już chwilę później, ku naszemu wstrząsowi, zostaje nam przyznana kolejna butelka rumu, w dodatku większa! Językiem ciała i hiszpańskim na poziomie A minus 1 wyrażamy skruchę, radość, ulgę i w atmosferze przyjaźni bratnich narodów kubańskiego i polskiego wyruszamy na dalszą wędrówkę…

Ale ogólnie już dochodzi do nas, że w Guanabo nie ma aż tak bardzo gdzie wędrować, zwłaszcza że powoli robi się gorąco i psy leżą w poprzek chodników jak trupy. Ludzie chodzą w tę i we w tę po błocie z siatkami pełnymi buł, duże w jednej, małe w drugiej. Albo odwrotnie. Jest pasaż handlowo-usługowy, w nim manikiurzystka i zegarmistrzyni – oto rzeczywistość, w której w zegarkach zmienia się baterię, a nie po prostu je wyrzuca. Jest i telefon stacjonarny stojący uroczyście na taborecie, a także cukiernia oferująca tragiczne, jakby już zjedzone przez jakieś podłe dzieci, ale wyplute i ulepione od nowa przed przyjazdem rodziców torty. Po ulicy turkoczą się bryczki PCV zaprzężone w chorowite, obsiedzone przez muchy kulawe koniki, nierzadko zaopatrzone w donośne soundsystemy. 

I tu muszę choć akapit poświęcić temu, jak ważną rolę w życiu Kubańczyków pełni porządny, o dużej mocy soundsystem. Soundsystem to inherentny element życia zarówno osób dopiero dążących do reprodukcji, jak i tych, które już jej dokonały i tylko jakby wspominają, jak to było. Rodziny wystawiają go jak spazmujący ledami ołtarz na tarasiku czy ganku, i siedzą przy nim, niezależnie od wieku i stopnia własnego zreprodukowania, a także głębokości swojej depresji. Często nawet nic nie piją, zadowalając się tylko toksycznym dudnieniem i niskobudżetowym patrzeniem w dal z wielkim saudade. W piosenkach smutni mężczyźni (nigdy kobiety!) śpiewają o stosunkach, które odbyli, odbędą, odbywają, mogliby odbyć… Bo życie Guanabo jakby całe kręci się wokół reprodukcji. Jej teatr ma ubożuchne scenografie, skromne kostiumy i głodowe cateringi. Ochoczymi statystami, kibicami i chórem greckim są tu włóczędzy i beznodzy dziadkowie, sekundujący i dogadujący kojarzącym się parom, i włóczące się za nimi psy. Połamane palmy falują, morze wojuje, pachnie śmieciami, kobiety się chichrają. Czasem coś zatańczą, jakby ich ciała nagle napadły od wewnątrz jakieś niecierpiące zwłoki elektryczności, namiętności, erotyczne demony. Głównie zajmują się byciem pięknymi. Śmieją się tymi szalonymi zębami, które jakby kupiły właśnie w 1001 drobiazgów „ZĘBY BIAŁE SZTUCZNE, 32 sztuk, XXXL”. Wywijają swoimi błyszczącymi brązowymi rękami, łyskają oczami saren. Jednak co tylko zauważymy jakąś turboprzepiękną kobietę, zza winkla, zza krzesła, zza drzwi WC wyłania się tatuńcio: również niezamierzający dać się wysiudać z reprodukcji podstarzały Niemiec/Amerykanin/Włoch. Brzuchaty gapcio lub też wręcz przeciwnie: uwiędły samiec alfa, obtatuowany, obwisły, pobrzękujący kastanietami bransolet, w koszulce z napisem Los Angeles. Podchodzi do pięknej 15-latki, całuje ją rozpustnymi, ropuszymi ustami, w wilgotnej jamie łyskają świeżo zrobione licówki. Ona nie tyle odwzajemnia pocałunek, co jakoś bardzo gwałtownie nie oponuje, patrząc martwym wzrokiem w telefon. Rozmawiając z europejskim podnajemcą swojego ciała ziewa przeciągle i sprawdza stan manicuru…. 

Następnego dnia jest niedziela, słońce i wielki wiatr! Kąpiemy się wrzeszcząc w oszalałym błękitnym morzu, cali pochłonięci przez spienione grzywy, zwariowane perlaże fal. Ale już po wyjściu na brzeg w cafeterii Las Palmitas musimy jeszcze spędzić trochę czasu z Tonym i jego wujkiem, nie ma na to rady. Piszę, jakbym ich znała, ale robię tylko dobrą minę do złej gry, bo wiem tyle co i wy. Tony to przymenelony latino lover: ma odblaskowe okulary i koszulkę Lakersów. Wujek może więcej w życiu zobaczył, a zwłaszcza wypił, jego oczy są bardzo jasne i wymyte z wszelkich złudzeń, a cera mało jędrna, mało wypoczęta i niepełna blasku, jakby nie używał l’oréala. Tony bardzo drąży temat mojego stanu cywilnego i charakteru łączącej mnie z S. relacji. Ogólnie mówi bardzo dużo i natrętnie: do nas, do siebie, do świata i po prostu; potem razem z wujkiem, popijając sikowate piwka, obmawiają nas przy nas… Słowem, wziąwszy z tej znajomości wszystko co pozytywne, a wymykając się temu, co mogłoby wyroić się z niej ewentualnie negatywnego, wracamy do naszego betonowego casa-kurwidołka…

A nad basenem już tam coś. Już nie próżnują, już kombinują, już reprodukują, a przynajmniej zakasują rękawy i się biorą do roboty! Od wczoraj przy ogłuszających dźwiękach despacito miesi się tam dziwny (choć doprawdy, co to już tutaj znaczy dziwny?) trójkącik: dziaduńcio, jakaś niezwykle chuda lokalna parapiękność (zwana dalej Chudą) i gość, nazywany przez nas roboczo Daddy Cool. Ponieważ jest to mężczyzna bardzo czarny, skórzasty, ogromny, o namiętnych ustach i figlarnym spojrzeniu. Ma czapkę z prostym daszkiem, bokserki z dużą ilością złotych napisów wystające wysoko ze spodni, złoty kolczyk i bransoletę, i zegarek, a nade wszystko nie jeździ żadnym moskwiczem, ładą czy maluchem tak jak wszyscy, tylko ma nowy chiński samochód Geely i stąd wiemy, że jest to gość, który nie żartuje, kiedy proponuje nam podwózkę do Guanabo. 

Dziaduńcio zostaje na miejscu. Musi sobie poprawić sztuczną szczękę, przetrzepać tupecik, poza tym Chuda potrzebuje trochę rozrywki, też chce mieć coś z tego życia, a nie tylko patrzeć na jego walające się po kafelkach protezy nóg i rąk… Chuda dość ma takiego czegoś: wsiada do Geely, zapalając mocnego papierosa. Z drugiej strony Daddy Cool, wrzuca jeszcze do schowka dużo zmrożonych siko-piw w puszkach. Dokąd jadą? Z języka ciała, w którego czytaniu wchodzimy tutaj już powoli na poziom intermediate, wiemy tylko, że raczej nie na panel o przyszłości kultury polskiej. My, jak to dzieci, zostajemy usadzeni z tyłu. Między nami duży blok sera żółtego. Kochankowie jeszcze chwilę radzą nad doborem muzyki… OK, jest konsensus. Płyta trafia do odtwarzacza i z soundsystemu dobywa się ryknięcie potwora. Ratuj się kto może! Pędzimy uliczkami, uciekając chyba sami przed sobą… a im szybciej jedziemy, tym szybciej musimy jechać! Dudniąc, rycząc, siejąc reprodukcyjny terror!! Z palm spadają kokosy, zmarli wstają z grobów… Oszołomieni, a przede wszystkim zupełnie głusi, z piskiem w uszach wysiadamy… 

W Guanabo szybko odkrywamy, że niedziela jest tu dniem chrupków. To ważne. W niedzielę wszyscy chodzą z paczkami chrupek Pelly. Kiedy siedzimy w Pepe, czujemy się jak śmieci z tymi naszymi podłymi sandwiczami, gdy oglądamy przechadzające się pary dumnych, roznamiętnionych chrupkowiczów. Chrupki to oznaka statusu i klasy, chrupki to zdrowie, uroda, styl i pewność siebie. Dla zachowawczych, konserwatywnych, szanujących tradycję – paprykowe. Dla silnych, nowoczesnych, ceniących niezależność – bekon. Nie mając swoich chrupek, udajemy się na taras centro commerciale... Trochę już zaznajomieni z burdelicznym charakterem Guanabo, ale wciąż naiwni jak dzieci i mierzący wszystko własną idealistyczną miarą, rozsiadamy się przy stoliku. Jako para budzimy tu lekką konsternację, ale na szczęście jesteśmy za mało bystrzy, by to pojąć. Klientela to raczej opaleni w dziwnych miejscach starsi panowie w odzieży funkcyjnej. Słowem, sympatyczne typy. Przed nami starszy pan bez koszulki, dobrze mu z oczu patrzy. Jego pokiereszowane, poznaczone plamami wątrobowymi ciało zwisa z krzesła jak przerzucony przez nie żywy kostium na halloween. Obok schludny chytry latynoski typek w różowym polo. Za nim budzący zaufanie gość w typie Pawła Huelle, w chodakach i ogólnym stylu chirurgiczno-ortopedycznym. Między nimi rozmaite lokalne kobiety piękne i znudzone jak pumy, sondujące cały czas salę czujnymi biznesowymi spojrzeniami. 

Stopniowo zaczynamy rozumieć, że jesteśmy na lokalnym seks-bazarku, lokalnych Targach Dup. Jak na każdych targach, tyle samo życia toczy się z przodu stoiska, jak i z tyłu, gdzie jest czajnik elektryczny. Więc odbywając te swoje chłodne i znudzone flirty, kobiety-pumy robią rzeczy zupełnie zwykłe, jedzą jakieś przyniesione w pudełkach jedzenie, pikają na komórkach, dzwonią do ZUS-u, załatwiają różne sprawy. Pod nogami plączą się różne córeczki, które dobrotliwi europejscy dziadkowie obdarzają pieszczotą, żartem i figlem, a może nawet jakimś dewizowym łakociem... Cóż, nic tu po nas, myślimy po 10 drinkach, które wypiliśmy, powtarzając sobie „w burdelu można”. My przecież też mieszkamy w burdelu, więc co to dla nas za nowina.

Wracamy. Mijamy pijanych erotycznych ludzi i ryczące soundsystemy, ściskające się pary stare, młode i mieszane. Ale nagle przez płot jednej z rozwałkowanych willi, z której dobiegają dźwięki totalnego despacito, gwałtownymi gestami przyzywa nas młody czarnoskóry mężczyzna... Myśląc, że jest ranny albo ktoś próbuje zmusić go do podpisania niekorzystnej umowy kredytowej, wchodzimy, by mu pomóc. W ten sposób trafiamy na wixę młodych descpacitos, z której wyjście nie jest tak łatwe jak wejście. Muzyka jest bardzo głośna, więc z gospodarzami porozumiewamy się wrzaskami i pantomimą; to z niej dowiadujemy się o wartościach, których zabawa ta jest wyrazem, apologią, inscenizacją. Niewątpliwie chodzi o west coast, choć z pewnymi wymuszonymi racjonalizacjami, cięciami budżetowymi. Tak szewc kraje, jak materiał staje. Bohaterem wieczoru jest półlitrowy Johnnie Walker, lokalny symbol OSTATECZNEGO bogactwa i prestiżu. Jest też basen. Może nie jakiś wielki, kąpałabym w nim 2, 3 dzieci lub max dwoje beznogich i bezrękich dorosłych, ale na sprytnie zrobionym selfie pewnie wygląda jak Inflancka. Despacitos decydują się w nas nawet ostrożnie zainwestować, wręczając nam drinka w kubku plastikowym: johnnie walker plus jakiś mózgotrzep. Pełnimy tam funkcję jak gdyby gości specjalnych, egzotycznych zachodnich białasów, choć każdy ma takich białasów, na jakich zasłużył: S. w wymiętej koszuli typu safari, ja natomiast w bardzo mało westcoastowej sukni. Ale za to z aparatem na zębach, który od biedy może uchodzić za grill z bardzo rzadkiego złota, tzw. złota niezłotego. Plan jest, jak się zdaje, taki, że wchodzimy wszyscy do basenu i wspólnie pozujemy do selfie, udając, że jesteśmy przyjaciółmi i mega się bawimy… 

Impas nadchodzi z nieoczekiwanej całkiem strony: otóż nogi. Nasze nogi po przejściu z Guanabo są bardzo brudne, ciągną sie za nimi wiechcie trawy, koniki morskie, martwe ryby, stare podarte nieumyte siatki, bardzo duże okazy bakterii i wirusów. Chłopaki zasępiają się nad nogami. Komisja ds. naszych nóg decyduje się na krok radykalny: zza basenu wyjeżdża szlauch… (Jakie to wyzwalające! Ile to razy, gdy ktoś do mnie przychodził czy to na urodziny, czy imieniny, też miałam ochotę porządnie wymyć go szlauchem, ale zaraz popadałam w te mieszczańskie minoderie: ale czy się zgodzą? czy nie będzie im przykro? czy nie pomoczę im kurtek?) Pomysł wydaje się świetny, ale jakoś tak… tak jakoś od razu… Nagłe rozbicie decorum. Szlauch jako przedmiot z obrządku innego niż złoto i dziwki tonizuje nastroje. Ekscytacja opada, muzyka cichnie; nasza karoca zamienia się w dynię. Żegnamy się z despacitos, obiecując obłudnie, że przyjdziemy później. Ale wciąż stoi mi w oczach ten grubaseiro, który by pokazać nam, co tracimy, wskakuje jeszcze do basenu i polewa w szale szlauchem swoje pokaźne twerkujące cycuchy.

Tymczasem w naszym kurwidołku bez zmian. Nad basenem ryczy despacito. Chuda już lekko porobiona macha do nas bardziej niż trzeba. W telewizji reportaż o Wenezueli, w którym jak zacięte zmieniają sie trzy sceny. Przemawiają jacyś wojskowi, jacyś generałowie… Do tego dużo tańczących i śpiewajacych despacitos... Despacitos pojedynczy… podwójni, potrójni... Całe zastępy, drużyny, formacje despactiosów. Ostatecznie po całym dniu w tych wszystkich burdelach jesteśmy głodni i znowu po ciemku omijając willę naszych bansujących przyjaciół, by przypadkiem znowu nie chcieli nas wykąpać, brniemy do Guanabo. W kompletnych ciemnościach na potłuczonych przez huragan chodnikach stoją policjanci. Dwójkami, trójkami, szóstkami – jest ich chyba więcej niż przechodniów. Turkoczą bryczki... Cały park obsiedzony jest przez ludzi, którzy próbują ugrać coś z internetem, zdzwonić się przez Skype'a z krewnymi z Miami (w końcu, gdy zapytamy jakiegoś człowieka naiwnie, jak się podłączyć do bezpłatnej sieci, wybuchnie on śmiechem, bijąc się po brzuchu, i jeszcze zawoła kolegów, by powiedzieć im, że my myślimy, że internet jest za darmo!). Szukamy czegokolwiek do jedzenia. Wreszcie w ciemnościach natrafiamy na restaurację Mamma mia… 

Towarzystwo jest eleganckie. Są różni lokalsi, dla których kolacja tutaj jest gestem statusu. I tak dwoje bardzo grubych i brzydkich Afroamerykanów, którzy naprawdę nie chcieli zostać wzięci za jakichś obdartusów – nie widziałam tyle złota, odkąd wujaszek Scrooge pozwolił mi zajrzeć do swojego skarbca. Zegarki 5-centymetrowej grubości… sygnety… kolczugi, misiury… Obok rozsiedli się trzej mężczyźni o twarzach starych prostytutek. Wyglądają jakby przed chwilą odprawili tratwę z uchodźcami, tylko trochę dziurawą, a za zgarnięte hajsy postanowili przyćpać ostro najdroższego makaronu, a potem niech się dzieje, co chce. Swoje bogactwo raz po raz dokumentują ponurymi selfie. Telewizja jak zwykle emituje teledyski przedstawiające młodych mężczyzn zawodzących żałośnie na motorówkach w towarzystwie obrażonych modelek. Ja tymczasem kompletnie napalam się, że wreszcie zjem coś, co nie jest bułą.

Panująca tu bułoza zaczyna mnie powoli wykańczać. Wypadają mi włosy i zęby, rano przy łóżku znajduję okruszki, które osypały się ze mnie w nocy… Marzę o skrawku pomidora czy czegoś w podobie, czy żądam dla siebie tak wiele? Jak okrutnie zaraz zadrwi ze mnie los, gdy na stół wjedzie moja sałatka (surowa kapusta, ogórki i karbowana marchew z puszki) i minestrone (wszystko powyższe zalane słoną pomarańczową wodą!). Tak samo naiwnie niech się łudzi i oblizuje S., przed którym zaraz pojawi się gargantuiczny kopiec makaronu o wdzięcznej nazwie carbonara, z czego wyłącznie „Nara” ma coś wspólnego z realiami. 

Kuba to jednak nie tylko ogniści despacitos i obrzydliwe jedzenie, to także obowiązki zawodowe. Jako goście Tygodnia Teatru następnego dnia prowadzimy w Hawanie seminarium… Zaczyna się o 10, więc jeszcze zdążamy zajrzeć w jakąś krzywą okoliczną uliczkę… A tam to już było jak wejść na chwilę za róg Krainy Czarów… Wchodzisz i już… Wrze, gotuje się, kipi. Z każdego okna, okienka, okieneczka na naszych oczach pączkują jakieś szalone światy. Ferment, rozbuzowanie, fantastyczne rozmnożenie, zgazowanie tutejszej ulicy zupełnie nas oszałamia! Smród śmieci, gówna i mydełka. Zrujnowane fasady, obtłuczone syreny, pieczołowite konstrukcje ze śmieci, spuszczane przez sąsiadki torby na zakupy. Światy wychodzą ze światów, wychodzą ze światów, wychodzą ze światów, wychodzą ze światów! 

Wchodzimy do kawiarenki, w której cała oferta zamknięta jest w lichym termosiku. Kawa kosztuje 1 pesosa, piękna mammita nalewa nam po łyczku na dno szklanek… My w tym czasie dyskretnie rozglądamy się po jej skromnym lokalu… Stary wypoczynek i zapalona już wyszmelcowana i nieco spłowiała od słońca choinka… Na ścianie oprawiony w ramy plakat Spice Girls tak stary i wyjarany słońcem, że Geri Halliwell wygląda zupełnie jak Mel B, a Mel C jak Mel B… Chce się powiedzieć: my mamy przedmioty, my mamy komputery, internety, smartfony, odzież funkcyjną i niefunkcyjną, taką i śmaką, designerską i niedesignerską.

Ale ci ludzie tutaj, oni mają życie. 

CDN