Twierdza Europa
Truthout.org CC BY-NC-ND 2.0

12 minut czytania

/ Obyczaje

Twierdza Europa

Paweł Mościcki

„26 listopada 2006 roku w okolicach Laayoune w Maroku, w drodze do Hiszpanii utonął młody mężczyzna z Afryki. Był aktywistą na rzecz praw człowieka. Może faktycznie udałoby mu się coś zmienić?”  – opublikowano listę imigrantów, którzy w latach 1993–2017 zmarli na granicach Europy

Jeszcze 3 minuty czytania

Niedawno „Tagesspiegel” opublikował listę 33 293 zarejestrowanych imigrantów, którzy w latach 1993–2017 zmarli na granicach Europy, próbując przedostać się na jej terytorium. Przygotowała ją Banu Cennetoğlu, artystka tureckiego pochodzenia, znana między innymi z prac prezentowanych na Biennale w Berlinie czy Stambule. Projekt ten jest także efektem współpracy niemieckiego dziennika z Gorki Theater w Berlinie. „Lista” nie przypomina jednak pracy artystycznej, lecz raczej suchy dokument, biurokratyczny artefakt  precyzyjnie i beznamiętnie ukazujący gromadzone latami dane. Zawarte w niej informacje pochodzą od sieci United for Intercultural Action, obejmujące około 500 osób, organizacji i platform działania. Dokument jest podzielony na sześć rubryk wskazujących kolejno datę śmierci, liczbę osób, dane osobowe (imię i nazwisko, wiek, płeć), kraj pochodzenia, przyczynę śmierci i źródło informacji. Z pewnością nie jest to bilans wyczerpujący, ponieważ obejmuje jedynie przypadki zarejestrowanych zgonów, pozostawia jednak w cieniu wszystkie inne wydarzenia, po których żadne ślady nie pozostały.

Stworzona przez Cennetoğlu (której nazwisko ukryte jest gdzieś w dokumencie, zapisane drobną czcionką) „Lista” nie domaga się rozbuchanych interpretacji, nie konstruuje żadnego spójnego wywodu, nie prowokuje ani percepcji, ani umysłu. Przytacza jedynie fakty. I być może w ten sposób właśnie staje się niemal pomnikiem, tym bardziej uderzającym, że trudnym do przetrawienia. Jak bowiem czytać taki dokument? Czy w ogóle komuś chce się to czytać? Od początku do końca? Liczba ponad 33 tysięcy zmarłych imigrantów robi wrażenie, zapewne jeszcze większe, gdy rozbije się ją na 48 stron gęsto zadrukowanej tabeli. W każdej linijce widnieje jakaś mikrohistoria, zdarzenie przegapione, a zarazem odnotowane i przechowane w tym archiwum. Jednak po jakimś czasie lektura kolejnych przykładów staje się nieznośna, nudna, przewidywalna. Nic dziwnego, te losy nie są porywającą i dającą nadzieję opowieścią, to przecież kwintesencja tego, co na Starym Kontynencie najbardziej odrażające, a zarazem najbardziej znormalizowane. Ignorancja, brak empatii i cierpliwości stają się również udziałem czytającego, niezależnie od tego, jak dobre miałby intencje.

Więc jak właściwie zareagować na ten zbiór faktów? Co właściwie można do niego dodać? Obywa się bez komentarza, nie potrzebuje wstępów, a reakcje emocjonalne zostały już dawno w przestrzeni publicznej skonfigurowane. Trudno wyjść poza repertuar gestów, które niczego nowego już nie wnoszą, wciąż pozostają odizolowane od „faktów”, unoszą się ponad nimi, aby ostatecznie – mimo słusznych lub moralnie czystych intencji – ich nie dotknąć. Te gesty pułapki mogą być wyrazem protestu wobec polityki Europy, coraz bardziej restrykcyjnej i coraz bardziej skorumpowanej przez geopolityczne kompromisy, próbą obudzenia sumień zadowolonych z siebie Europejczyków, aktem wymierzonym w rosnące nastroje rasistowskie i wszechobecną antyimigrancką propagandę, wreszcie donosem na władze kraju, które te nastroje podsycają albo, deklarując pomoc, i tak pozostają bierne. Ale wszystko to już znamy, wszystko przećwiczyliśmy i wiemy, że fakty ani trochę się od tego nie zmienią. Nie tylko te minione, odnotowane w „Liście” z „Tagesspiegel”, ale również te przyszłe, które może również ktoś kiedyś pozbiera. A dzieje się tak dlatego, że imigrantom nie tylko nie udało się przedostać do Europy. Oni nie zdołali dotrzeć do rzeczywistości, w której żyjemy, stać się jej pełnoprawną i nieusuwalną częścią. To dlatego przy zmowie milczenia, albo pełnym oburzenia krzyku, te historie będą działy się dalej. Zbyt dużo musiałoby się zmienić w globalnym systemie ekonomii, geopolityce czy zachodnich stylach życia, żeby to w ogóle było kiedyś do zatrzymania. Jeśli chcecie wyobrazić sobie świat bez cierpienia milionów uchodźców, musicie wyobrazić sobie naprawdę całkiem inne reguły podziału bogactwa, komunikowania informacji, konsumpcji, inne podejście do samej Ziemi. Obcy zawsze są wygodnym pretekstem do tego, aby zrzucić na nich ciężar bolesnych pęknięć i sprzeczności funkcjonujących w samym centrum systemu, które dzięki tej operacji mogą spokojnie pozostać na miejscu. Dopóki uchodźcy dźwigają na swoich barkach lęki i fantazje człowieka Zachodu, dopóty nie są częścią jego rzeczywistości, nie dzielą z nim wspólnej przestrzeni. I żaden gest solidarności – choć sam w sobie godny pochwały – nie odmieni tej dynamiki.

Przeglądając opublikowaną przez „Tagesspiegel” „Listę”, nie mogę pozbyć się wrażenia, że należy ją czytać tak, jak Michel Foucault, w swym eseju „Żywoty ludzi niegodziwych” z 1977 roku, czytał archiwa więzienne z XVII i XVIII wieku. W tych lettres de cachet widział on „antologię istnień”, „żywotów na kilka linijek bądź kilka stron, niezliczonych nieszczęść i przygód zebranych w kilku słowach”. Krótkie zapiski podsumowujące występki i karę więziennych skazańców pozostają do dziś jedynymi śladami egzystencji wyklętych, potępionych, nieprzystających do obowiązującego porządku. I w dodatku zostały spisane przez władzę, która te istnienia tłamsiła, unicestwiała, a potem odnotowywała w swych rejestrach. Karty archiwum są więc zarazem jedynym miejscem, w którym owe osobliwe losy zapomnianych jednostek zyskują – na krótką chwilę – jakiś głos. I w ten sposób mogą także stanowić punkt oporu wobec wymierzanej im sprawiedliwości.

Podobnie jest z rejestrem sporządzonym przez Cennetoğlu, choć osoby, które w nim widnieją, nie ponoszą żadnej winy za swój los. Informacja o okolicznościach śmierci, kilka szczegółów odsyłających do najbardziej powszechnych wyznaczników tożsamości, data dzienna albo miesięczna zgonu – to wszystko, co pozostało z dramatycznych decyzji, przerażających doświadczeń, odwagi, nadziei, strachu, bólu tysięcy ludzi z całego świata, którzy dobijali się do tego innego, odrobinę bardziej przyjaznego. Archiwum to opowiada, urywkowo i nie wprost, nie tylko o nich, ale także o wszystkim wokół. To nie tylko antologia istnień wyklętych, ale także obszar możliwych badań archeologicznych nad dziejami „Twierdzy Europa”.

Wszystko zaczyna się jeszcze w latach 90. Drugi w kolejności zapis (z roku 1993) identyfikuje pochodzenie ofiary, której ciało odnaleziono na granicy między Niemcami, Austrią i Czechami, jako „byłą Jugosławię”. Rok później w zapisach pojawia się już podział na utworzone na jej gruzach państwa. W 1994 roku trzy Bośniaczki: Leila Ibrahimovic odbiera sobie życie na wieść o tym, że brytyjskie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych odmówiło przyznania wizy jej mężowi; Raina Jovanovic, lat 61, ginie w wyniku podpalenia ośrodka dla uchodźców w Niemczech; jej los, w tym samym miejscu, podzieli 11-letnia Jaminka. Trzy przypadki, które wskazują na targające kontynentem zawirowania: wojna na Bałkanach, opieszałość lub wrogość biurokracji państw zachodnich, niechęć do uchodźców wyrażana w ponawianych aktach przemocy. W tym samym roku osiem osób ze Sri Lanki ginie w wodach Nysy Łużyckiej na pograniczu polsko-niemieckim. Jeszcze nie byliśmy w Unii Europejskiej, granice były trudne do sforsowania.

Czytanie kolejnych rubryk w tabeli przypomina trochę chaotyczne wodzenie palcem po mapie. Maroko, Albania, Algieria, Iran, Etiopia, Erytrea, Zair, Liberia, Peru, Pakistan, Gwinea – wszystkie możliwe kraje z każdego kontynentu. Prawdziwa międzynarodówka nieszczęścia. Zarazem jednak ta mapa nagle zyskuje niezwykłą wyrazistość, jakbym używał zoomu i trafiał w wyobraźni od razu na miejsce konkretnego, tragicznego zdarzenia. Do wiejskiej chaty (gdzieś w Niemczech), w której powiesił się Apedo Lossous-Gavo z Togo, po tym jak dowiedział się, że odmówiono mu azylu. Na lotnisko w Brukseli, gdzie w 1997 roku, w trakcie deportacji, uduszono poduszką obywatela Zairu o nazwisku M’Bicha. W okolice Kaldiran w Turcji, gdzie w maju 2002 roku zamarzł nikomu nieznany Afgańczyk. Oczywiście, można czytać te zapiski również w kluczu czasowym: jako krótkie kompendium z historii ostatnich dwóch dekad. Trudno na przykład nie zauważyć, dlaczego od przełomu 2012 i 2013 roku niemal połowę ofiar stanowią Syryjczycy oraz czemu to w latach 1998–1999 najwięcej jest uchodźców z Kosowa. Niekiedy standardowe informacje zawierają jakiś drobiazg, pozwalający lepiej wyobrazić sobie przyczyny śmierci albo wytłumaczyć powód emigracji.

Można dowiedzieć się na przykład, że Andrej Donorov, 34-letni Ukrainiec, który 30 sierpnia 2003 roku popełnił samobójstwo po deportowaniu go z Holandii do Hiszpanii, cierpiał na schizofrenię. Być może jego cierpienie psychiczne i cierpienie uchodźcze nałożyły się na siebie, dając tak straszny efekt? 26 listopada 2006 roku w okolicach Laayoune w Maroku, w drodze do Hiszpanii utonął młody mężczyzna z Afryki Subsaharyjskiej. Był aktywistą na rzecz praw człowieka. Może był wcześniej więziony, może chciał walczyć o prawa swoich ludzi w europejskich trybunałach? Może faktycznie udałoby mu się coś zmienić? Zdaję sobie sprawę, że takie ćwiczenia z wyobraźni są obciążone ryzykiem łatwej identyfikacji, wzruszenia własną empatią albo wikłaniem biografii, o których w istocie nic się nie wie, w sidła swoich fantazmatów. Jednocześnie to chyba jedyny sposób, jaki nam został, żeby opierać się przejrzystości nowego języka władzy, współczesnym lettres de cachet, jakimi stały się dziś, między innymi, statystyki. Niełatwo się przez nie przebić, ale też nie można tego nie robić. I sens działań autorki tej „Listy” polega chyba na tym, że daje taką możliwość, tworzy pole do wariacji, częściowo chociaż narusza zasłonę konformizmu, jaką narzuca dzisiejsza polityka.

Im dłużej czytam tę tabelę, tym bardziej rośnie we mnie poczucie przytłoczenia, jakbym obserwował wirujące strzępy cudzych domów, biografii, pragnień rzucone gwałtownie na jakąś matową ścianę, od której tym wyraźniej się odcinają. Migranci są w Europie wciąż zabłąkanymi partykułami wypartych historii, utrwalonego przez wieki wyzysku, reprezentantami regionów i ludów skazanych na zapomnienie. Każdy podmuch dziejów rozrzuci ich brutalnie po świecie w pierwszej kolejności. Przez 25 lat nie tylko nic się nie zmieniło, ale ta burza zyskuje jeszcze na sile. To w ostatnich kilku latach szaleje jedyna na „Liście” rubryka ilościowa: liczby ofiar stają się coraz częściej dwu- a nawet trzycyfrowe. Tylko reakcja władzy się nie zmienia, a właściwie idzie w najgorszym możliwym kierunku, jakby wierząc, że poza Europą ludzie po prostu nie umierają. Wystarczy utrzymać ich poza naszymi granicami, a jakoś sobie poradzą. Tak objawia się najgłębiej zakorzeniony rasizm europejskiej mentalności, niezależny ani od politycznego stanowiska, ani od przynależności partyjnej czy narodowej. Często nawet od opinii czy wrażliwości. Wszyscy w tym uczestniczymy, choć nie wszyscy mamy poczucie sprawczości i rzeczywistny wpływ na cokolwiek. A polityka uszczelniania granic oraz deportacji, trzeba to powiedzieć jasno, jest współudziałem w zbrodni przeciwko ludzkości, tyle tylko, że zbrodnia ta odbywa się cudzymi rękami, anonimowo, bez wskazanego sprawcy. Ale dzieje się, i to przede wszystkim udowadnia praca Banu Cennetoğlu.

Wyobrażacie sobie, co by się działo (w mediach, na salonach politycznych, w naszych głowach, w rozmowach z przyjaciółmi), gdyby 520 osób (w tym 100 dzieci), które 16 kwietnia 2016 roku utonęło niedaleko Tobruku w łodzi zmierzającej do Włoch nie pochodziło z Etiopii, Sudanu, Somalii i Egiptu, tylko z Danii, Francji, Niemiec i Polski? Wybrażacie sobie, co musiałoby (znowu) spotkać Europę, żeby takie wydarzenia stały się naturalnym elementem codzienności i przechodziły niemal bez echa? To właśnie stało się już w wielu innych miejscach świata. I jest naprawdę niewyobrażalne, podobnie jak to, czym żyli i co czuli ci, o których ten dokument mówi.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.