„Dydona i Eneasz”
na płycie

Dariusz Czaja

Najnowsze nagranie „Dydony i Eneasza” Purcella nie ma słabych punktów, ale i nie rzuca na kolana. A przyznajmy bez bicia, że tego właśnie oczekujemy od nowych wykonań ogranych arcydzieł

Jeszcze 1 minuta czytania

Przywiązanie ludzkości (w jej zachodniej edycji) do systemu dziesiętnego obrodziło w kończącym się roku dwiema, obchodzonymi przez świat muzyczny, rocznicami: urodzin (Purcella) i śmierci (Haendla). Tylko o ile festiwal muzyki Haendla – biorąc pod uwagę jedynie wymiar fonograficzny – trwał intensywnie przez cały rok i był z pewnością zauważalny, to już celebracja sztuki Purcella osiągnęła co najwyżej wymiar lekko półśredni. Przynajmniej tak to można widzieć z polskiej perspektywy. Rzućmy więc detalicznie okiem na jedno nagranie, przygotowane z myślą o upamiętnieniu brytyjskiego Orfeusza.

Henry Purcell, „Dido and Aeneas”.
Choir and Orchestra of the Age of Enlightenment. Chandos, 2009
Najsławniejsza muzyczna królowa brytyjska jest, jak wiadomo, tylko jedna. Żeby było ciekawiej, pochodzi z Kartaginy i ma na imię Dydona. Historię tragicznej miłości Dydony i Eneasza – opowiedzianą przez Wergiliusza w „Eneidzie” – reaktywował muzycznie Henry Purcell w roku 1689 (more or less, pewności nie ma) w skromnej gabarytowo operze „Dido and Aeneas”. Rewelacyjne libretto, pełne napięć i szybkich zwrotów akcji, napisał Nahum Tate.
Purcell nie tyle dokonał przekładu historii spotkania i rozstania dwojga bohaterów z języka słów na język dźwięków, ile wręcz stworzył te postacie na nowo. Zwłaszcza Dydonę. Siła miniaturowego arcydzieła Purcella jest tak wielka, że jej imię bardziej kojarzy się dzisiaj z obezwładniającą muzyczną skargą z finału, niż z celną frazą Wergiliusza.

Nagrań tej małej wielkiej opery jest bez liku, toteż każda nowa produkcja musi, chcąc nie chcąc, mierzyć się z historią (od starożytnego nagrania z Janet Baker po nowsze – z Lorraine Hunt czy Susan Graham). Przypominam nie od rzeczy nazwiska odtwórczyń roli Dydony, bo też i jej ciemnym śpiewem tak naprawdę opera ta stoi.

Prawdziwą sprawczynią rejestracji „Dydony” dla wytwórni Chandos była Sarah Connolly (mezzosopran). Jak sama mówi, postać kartagińskiej królowej zawładnęła nią do szaleństwa, toteż nagranie tej opery było dla niej – można sądzić – czymś o wiele więcej niż wypełnieniem kolejnej pozycji repertuarowej. Connolly nie tylko zaśpiewała partię tytułową, ale także – co warto podkreślić – miała znaczący wpływ na obsadę. Kierownictwo muzyczne objęli: Elizabeth Kenny (gitara) i Steven Devine (klawesyn). To więc brytyjski Purcell wykonany brytyjskimi siłami.

Warto było? Raczej warto. „Dydony” nigdy za mało, a jeśli z rolą tytułową mierzy się śpiewaczka tej miary, co Connolly, to trudno mieć pretensje do losu, że się ją usłyszało i w tej roli. Piszę „raczej”, bo nagranie to – choć w zasadzie nie ma słabych punktów – nie rzuca na kolana. Niestety. A przyznajmy bez bicia, że tego właśnie oczekujemy od nowych wykonań starych i ogranych arcydzieł: jakiegoś intrygującego odczytania partytury, czy olśniewającego pomysłu interpretacyjnego. Tu wszystko wykonane jest jak należy. Partie muzyczne okraszone są gitarową chaconną czy passacaglią. Wszystko brzmi dobrze i krwiście. Ale czegoś brakuje. Czego?

Jak nie wiadomo o co chodzi, to zawsze chodzi o to, co najważniejsze. W tym przypadku – oczywiście o Dydonę. Żeby było jasne: Sarah Connolly wielbię bezgranicznie. Za głos i za nos. Obydwa atuty są potężne i nie do przecenienia. Kto słyszał i widział Connolly w „Giulio Cesare” Haendla (z Williamem Christiem i Davidem McVicarem na DVD) w roli tytułowej, ten wie, z jaką klasą wokalną i aktorską mamy do czynienia.
Partię Dydony Connolly zaśpiewała jak zawsze: z niebywałą elegancją i z nieskazitelną techniką. Ale odnoszę wrażenie, że w swoim pomyśle na kartagińską heroinę postawiła tym razem na powściągliwość. Niestety. Jej Dydona pochodzi więc z krainy letnich temperatur. Posłuchajmy choćby „Ah, Belinda I am prest with torment”, czy zwłaszcza ciemnej kulminacji „When I am laid in earth”.

Powiadam: nic się nie da temu specjalnie zarzucić, ale proszę – dla kontrastu – posłuchać choćby Lorraine Hunt w ostatniej scenie. Kurtyna opada, świat się rozjeżdża we wszystkich kierunkach, ziemisty spazm i gorycz w ustach… Tu mamy piękny śpiew. Aż piękny i tylko piękny. I muzykę z kosmosu. Ale spokojnie: tak czy tak, Purcell rulez, nie tylko w tym roku.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.