„Yerma”, reż.  Wojtek Klemm
fot. Bartłomiej Sowa

„Yerma”, reż. Wojtek Klemm

Paweł Soszyński

Trudno stwierdzić, czy przedstawienie Klemma się nie udało, udało zbyt łatwo, czy też udać się nie mogło? Bo jak udać ma się coś, co już na początku jest u celu?

Jeszcze 2 minuty czytania

Przeczuwam, że za wszystkim stoi pewien, zbytnio intelektualnie i przestrzennie wiążący, chwyt scenograficzny: równia pochyła utworzona z patriarchalnego łoża, w którym bohaterki Lorki grzęzną, toną i na które bezustannie, za sprawą na siłę wciśniętych, symbolicznych szpilek, padają. Jego zbyt proste i jawne znaczenie ustawia linię, wzdłuż której w inscenizacji Wojtka Klemma i Igora Stokfiszewskiego spadnie energia dramatu Lorki.

Federico Garcia Lorca, „Yerma”, reż. Wojtek
Klemm. Teatr Studio w Warszawie, premiera
19 grudnia 2009
Przyznam, że zadanie mam niezwykle trudne. I zabrać mi się do niego ciężko. Klemma uważam za reżysera ważnego, bo posiadającego niezaprzeczalny talent i oryginalną teatralną wizję. Jestem też wielkim miłośnikiem Lorki. Historia bezdzietnej Yermy, jej pragnienie posiadania dziecka prowadzące do morderstwa niezainteresowanego potomstwem męża, sam temat społecznie sankcjonowanej płodności oraz irracjonalność postawy matczynej, to rewelacyjny temat dla teatru Klemma. Na przedstawienie pognałem więc przez śniegi, wiele sobie po spotkaniu tej dwójki obiecując, mając w głowie elektryzujące monologi Yermy, które za chwilę przyobleką się w teatralne ciało, a w interpretacji tego akurat reżysera zabrzmią zimno, obco, nie psychologicznie. Miałem wielki smak na taką Yermę, miałem niezwykłą ochotę na to przedstawienie.

Nie zawiodłem się w jednym punkcie: Lorca zabrzmiał chłodno, zagrany był z dystansem. Jednak dystans ten nie wytworzył ani sytuacji obcej, ani idącego w ślad za nią niepokoju. Nie wytworzył, bo nie mógł; Klemm nie zużył energii, wielkiej energii, jaką daje dystans, do zbudowania zaangażowanego przekazu. Odwrotnie: energia ta – jak w mechanizmie lodówki – doprowadziła do wychłodzenia „Yermy”. Ze sceny wykrzyczano, ile kalorii posiada ten dramat, ale nie dano nam z niego nic skosztować. Stąd zapewne wzięła się moja irytacja, wzrastająca ze sceny na scenę.

Przedstawienie Klemma jest bowiem serią scen, serią – maszynowych – popisów. Zupełnie jakby scenograficzny chwyt wymusił na przedstawieniu kolejne, tym razem aktorskie. Kopulacyjna choreografia oraz sceny porodowej musztry, prowadzone przy dźwiękach elektrycznej gitary, ani nie strukturyzują, ani nie dodają dynamiki przedstawieniu. Wręcz przeciwnie: ukazują frustrację twórców, którzy, szukając teatralnego języka, katalogują teatralne sztuczki. Przede wszystkim jednak – nic nie znaczą. Znacząc wszystko na wejściu, tracą na znaczeniu.

fot. Bartłomiej SowaYerma nie jest tu ani ofiarą społeczeństwa, ani wobec niego się nie buntuje. Społeczeństwo jest zresztą w przedstawieniu Klemma instancją kabaretową, obśmianą – nie groźną. Marionetkowe kobiety-rodzicielki oraz mężczyźni-torreadorzy ani nie smucą, ani nie bawią – odwołują się raczej do znanych, krytycznych kodów; podobnie na siłę ustawiane „krytyczne” sceny (jak choćby kobiety wynurzające się z łoża jak ze śmietnika, wkopywane na powrót pod poduchy przez mężów).

Moje obiekcje nie są zresztą natury artystycznej i nie o estetyczną oryginalność mi w nich chodzi. Uważam tylko, że przekaz zaangażowany wymaga odpowiednich przewodników, wykraczających poza zamysł reżyserski, obcych samemu przekazowi: nie można mówić, że kobiety to lalki, pokazując kobiety-lalki, chyba że chce się z tym obrazem wejść w dyskusję, chce się podobny, sam w sobie krytyczny, obraz zdekonstruować. U Klemma zaś pełno takich obrazów jeden do jednego, obrazów pozostawionych bez komentarza, broniących się siłą własnego intelektualnego uzusu. Klemm/Stokfiszewski zrezygnował więc z Yermy-postaci tragicznej, Yermy-buntowniczki, Yermy-obcej, przyoblekając ją w jednej ze scen w czerwone boa i czerwone podwiązki, ukazujące ją jako kurewkę służącą męskiej przyjemności lub – taka interpretacja też w tym spektaklu się nasuwa – kurewkę na służbie społecznego wymogu płodności. Jeśli taki ma być morał tego przedstawienia, to dla mnie nie jest on wart zachodu.

Była w tym przedstawieniu szansa – szansa zmarnowana. Mogło ono bowiem opowiadać o Yermie-homoseksualiście, do czego aluzje pojawiają się już w pierwszej scenie, gdzie po równi pochyłej łóżka spadają pary wielo- i jednopłciowe. Echo tego pomysłu pojawia się także w scenie, w której mąż Yermy i pasterz kładą się razem w uścisku, ale szybko okazuje się, że nie o to w uścisku tym chodzi: raczej o męski narcyzm i męską zazdrość. Homoseksualizm staje się tu metaforą patriarchatu gardzącego potrzebami kobiety (w istocie, zdaje się mówić Klemm, mężczyźni – walcząc między sobą o miejsce w łóżku kobiety – uwodzą i podniecają samych siebie).

Dlaczego uważam, że Yerma-homoseksualista byłaby lepsza od Yermy-kurewki ze społecznego kabaretu? Może dlatego, że wtedy mogłaby ona, miałaby szansę, stać się potworem, bohaterem monstrualnym, postacią z innego porządku, z innego wymiaru. Może wtedy morderstwo na scenie byłoby aktem samym w sobie, wydarzeniem teatralnym, a nie tylko intelektualną grą czy metaforą: nie aktem zemsty czy bezsilności, ale czynem szalonym, ukazującym szaleństwo norm społecznych i społecznych wymogów. Dopiero Yerma-monstrum odsłoniłaby monstrualny byt naszego społeczeństwa. A wtedy psychologiczna oziębłość spektaklu wrzuciłaby nas – widownię – w sam środek rzeczywistego koszmaru.

Zmiana Yermy w homoseksualistę pozwoliłaby też – jak sądzę – wczytać się autorom spektaklu w dramat Lorki; a tego chyba najbardziej zabrakło w przedstawieniu, któremu Lorka częściej przeszkadzał, niż wychodził na dobre.