Internet jest swój własny
Gerd Leonhard CC BY-SA 2.0

Internet jest swój własny

Jarosław Kopeć

Choć amerykańskie przepisy dotyczące regulacji internetu mają dla nas znaczenie drugorzędne, dyskusja o neutralności sieci pozwala zobaczyć, jak bardzo internet wrósł w nasze ciała i co właściwie oznacza dzisiaj jego „neutralność”

Jeszcze 3 minuty czytania

W ostatnich miesiącach przez media na całym świecie przetoczyła się debata na temat zniesienia „neutralności sieci”. Doszło do tego za sprawą decyzji amerykańskiej Federalnej Agencji Łączności (ang. FCC), wedle której dostawcy internetu mogą teraz ograniczać przepustowość udostępnianych użytkownikom łącz w zależności od tego, jakiego rodzaju treści są po nich transmitowane.

Teraz więc przykładowy amerykański dostawca internetu może powiedzieć swojej przykładowej klientce, że kiedy będzie przeglądała większość stron internetowych, pakiety polecą do niej w tempie 8 MB/s. Ale kiedy zdecyduje się odpocząć przy ulubionym serialu z Netfliksa albo zechce pouczyć się lutowania z tutoriali na YouTubie, jej transfer zostanie ograniczony do 512 kB/s, co de facto oznacza, że w ogóle nie będzie mogła odbierać strumieniowanego wideo w wysokiej rozdzielczości. Klientka może w takiej sytuacji zrezygnować ze swoich zainteresowań albo pobierać filmy z torrentów i oglądać je potem offline. Może też zdecydować się na hipotetyczny dodatkowy pakiet „Netflix + YouTube” – tak jakby dokupowała pakiet do podstawowej wersji kablówki.

Na zniesieniu „neutralności sieci” zależało przede wszystkim firmom telekomunikacyjnym, które zarabiają na udostępnianiu infrastruktury, dzięki której korzystamy z internetu. Argumentowały, że większość zysków z internetowego tortu trafia nie do nich, tylko do firm, które wykorzystują do zarabiania pieniędzy właśnie ich łącza. Telekomom natomiast nie było wolno brać od tego swojej działki. Musiały konstruować swoje oferty tak, by obejmowały dostęp do całości internetu na takich samych warunkach. Teraz mogą brać pieniądze za umożliwianie szybkiego transferu z poszczególnych usług, zarówno od ich dostawców, jak i odbiorców. Telekomy przekonywały, że dodatkowy zastrzyk kapitału skłoni je do inwestycji, a więc tym samym napędzi innowacje w całym sektorze. Aktywiści na rzecz wolnej sieci argumentowali z kolei, że nie chcą oddawać telekomom prawa do ograniczania swobody wypowiedzi w internecie. Nie chcieli, by w sieci mówić mogli tylko ci, którzy słono za to zapłacą, i tylko do tych, którzy też płacą więcej.

Oczekując od internetu, by był w tym sensie wolny – żeby równo traktował wszystkie treści, które do niego trafiają – aktywiści akcentowali to, na co nacisk kładł m.in. Tim Berners-Lee – jeden z kluczowych współtwórców tego, co dzisiaj nazywamy internetem. Jego zdaniem internet miał oferować każdemu to samo po równo – dostęp do informacji oraz narzędzia do dzielenia się swoją pracą z innymi. Teraz ta swoboda mówienia i słuchania zostaje, zdaniem wielu aktywistów, naruszona. Paradoksalnie w sporze o neutralność oponenci telekomów znaleźli się w sojuszu z najsilniejszymi ze strażników internetowego ładu: z jednej strony sieciowymi behemotami pokroju Facebooka czy Google, z drugiej z zastępami startupów, które robią wiele, by za pomocą swoich algorytmów narzucać kształt już i tak niezupełnie neutralnej sieci.

W Europie internet reguluje oddzielna agencja i tutaj na razie wszystko zostaje po staremu. Amerykańska batalia o neutralność sieci ma na Polaków wpływ raczej drugorzędny. Dlaczego więc tak mocno nas przejęła? I jak właściwie coś takiego jak sieć może w ogóle być „neutralne”?

Internet jest bezwzględnie najważniejszą i najbardziej rozpowszechnioną siecią komputerową na świecie. Ale to nie znaczy, że nie miał konkurencji. Do niedawna jego najpoważniejszym, choć wciąż relatywnie mikroskopijnym rywalem był Minitel. Ta francuska sieć pozwalała swoim użytkownikom na korzystanie z rozmaitych usług, wykorzystując wyspecjalizowane terminale i infrastrukturę telefoniczną dostarczane przez France Telecom. Mimo że obie sieci – internet i Minitel – były na pozór podobne, ucieleśniane przez nie organizacyjne logiki były diametralnie różne. Za udostępnianie sieci i zarządzanie dostępnymi w Minitelu usługami odpowiadała jedna firma. Do jego obsługi nie wykorzystywano uniwersalnych komputerów, tylko dedykowane terminale. Te z kolei nie mogły być łatwo przeprogramowywane czy wykorzystywane poza siecią. Na dodatek w przyjętym w Minitelu modelu dystrybucji treści od początku za dostęp pobierało się opłaty. Tymczasem w internecie usługi odpłatne długo czekały na swój czas. Dopiero niedawno pobieranie opłat za usługi streamingowe czy internetową prasę stało się czymś normalnym i naturalnym. Niedawno też narodziły się nowe modele biznesowe stojące w pół drogi pomiędzy odpłatnością a działalnością charytatywną, jak crowdfunding.

Francuską sieć rozwijano w latach 80. Tymczasem już na początku kolejnej dekady eksplodował amerykański internet – projekt globalny, oparty o uniwersalne komputery cyfrowe, które mogliśmy programować i wykorzystywać także poza siecią. W którym wszyscy mieli być równi. Teoretycznie każdy mógł ustawić w domu serwer, przypisać mu zewnętrzny numer IP i budować własne usługi. I nawet pomimo dominującego wpływu najsilniejszych sieciowych graczy, pomimo powszechnego monitoringu i algorytmicznego filtrowania treści, wciąż internet jest pod względem oferowanej swobody czymś jakościowo różnym od Minitelu.

Francuska sieć przypominała swoim modelem biznesowym zamknięty ekosystem, taki jak ten zbudowany przez Apple. W AppStorze niezwiązani ściśle z Apple producenci mogą umieszczać swoje aplikacje, a Apple – niezależnie, jakie to aplikacje i kto je tam umieścił – od każdego zakupu pobiera prowizję. Może też kształtować oferowaną w swoim sklepie ofertę. Minitel pozwalał na oferowanie w jego ramach komercyjnych usług, ale wszystko działo się pod scentralizowaną kontrolą jednego administratora. Ale w dzisiejszej sieci AppStore to tylko ułamek. W Minitelu zaś nie było ucieczki poza usługi oferowane pośrednio przez… sam Minitel.

Jako że w walce internetu z Minitelem wygrał ten pierwszy, przyjęliśmy pewne założenia dotyczące tego, jak ta cała sieć ma być urządzona. Miała być wolna, rozproszona, a czy przesyłamy przez nią kolejne tomy encyklopedii, czy nowy klip Ariany Grande miało nikogo nie obchodzić. Żyjąc i dorastając razem z internetem, nauczyliśmy się traktować go jako coś nie tylko oczywistego, ale też integralnego dla naszych relacji z innymi i z samymi sobą. Jest dla nas jak mowa czy pismo, tylko zamiast kupować papier albo telefon, płacimy niezależną od rodzaju transferowanych treści opłatę za dostęp. Urzędy oferują możliwości – a w każdym razie chcielibyśmy, żeby oferowały – załatwiania spraw przez internet, tak samo jak oferują je przez telefon czy osobiście. W większości zawodów prośba o przesłanie dokumentu mailem jest zupełnie niekontrowersyjna – to wygodniejsze niż drukowanie i bieganie między piętrami biura, można tego od koleżanki z pracy oczekiwać. Internet jest więc częścią ciała tak samo jak zdolna do pisania ręka albo zdolne do mówienia usta. I chyba dlatego tak bardzo nas dziwi i oburza, że ktoś chciałby ustalać opłatę za dostęp w zależności od tego, co chcemy za jego pomocą przesyłać. To tak jakby sprzedawca w papierniczym ustalał cenę za ryzę w zależności od tego, czy chcemy na niej pisać także podania służbowe, czy tylko i wyłącznie opowiadania do szuflady. Albo jak gdyby sieć telefoniczna podwyższała nam fakturę, jeśli dzwonimy nie tylko do mamy, ale i do kochanka.

Po tej całej socjalizacji do internetu zapominamy, że strumieniowane przez internet filmy lecą do nas po kablach, a między naszymi telefonami a serwerami banku stoi długi szereg ciasno upakowanych układów scalonych. Tak samo jak zapominamy o tym, że za naszą zdolnością do mówienia i pisania stoi skomplikowana aparatura naszych ciał, łańcuchy logistyczne globalnego przemysłu drzewnego czy historia manualnego poławiania kałamarnic.

„Neutralność” w przypadku sieci nie jest tym, czym była w przypadku Szwajcarii w latach 40. Kiedy chcemy, by sieć była „neutralna”, nie chodzi nam wyłącznie o to, by nikt jej sobie nie podporządkował, tak jak robią to autorytarne reżimy tego świata. Nie chodzi też jedynie o to, że nie chcemy oddać tej wyobrażonej oazy wolności w zarząd złowrogim megakorpom. Dążenie do utrzymania „neutralności” sieci można interpretować jako pragnienie zachowania jej transcendencji – niezgodę na to, by to, czego doświadczamy jako przestrzeni, w której splatają się ważne wektory naszych żyć, sprowadzono do płynącego po kablach prądu czy światła. Tak jak nie chcemy, by nasze uczucia sprowadzano do gier hormonów, a nasze słowa brzmiały dla nas jak pozbawione znaczenia drgania gazu.

Dawniej internet był po prostu amerykański, a poza granice Stanów trafiał jako towar eksportowy. Dziś już nie jest. Polityki regulacyjne Unii Europejskiej czy ordynarna cenzura w stylu chińskim są na tyle mocne i samodzielne, że decyzja amerykańskiej FCC może nas, mieszkańców Europy, zupełnie nie dotyczyć. Świadczy to nie tylko o znaczeniu i roli innych ośrodków władzy, ale i o charakterze samej sieci, która dzisiaj nie może tak po prostu do kogoś należeć.

Choć z pewnością istnienie i działanie internetu ma swoje następstwa, niezależne od tego, co z nim robimy i jak chcielibyśmy go widzieć, na pewno nie da się go łatwo podporządkować pojedynczemu podmiotowi. Gdzieniegdzie trafia na mury i zapory, czasami dokądś nie dopływa wcale. W jednym miejscu pomaga rebeliantom walczyć z dyktaturą, w innym – autorytarnym reżimom ścigać dysydentów, a producentom pieluch optymalizować wydatki na marketing. Po drodze przenika nasze codzienne praktyki i sprawia, że inaczej patrzymy na siebie, świat i innych. I na tym chyba polega jego faktyczna neutralność. Neutralność sieci można rozumieć po prostu jako jego „swojość”. Internet jest dzisiaj swój własny.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).