Zawsze zdradzam

25 minut czytania

/ Literatura

Zawsze zdradzam

Krzysztof Umiński

Przed le Carrém w powieści szpiegowskiej przeważały gadżety spod znaku Bonda. To on zamienił ten sztafaż na pasjonującą nudę gabinetów, a klarowne kategorie moralne  na paletę burości. Bez niego nie byłoby dziś takich seriali jak „Homeland” czy „Stacja Berlin”

Jeszcze 6 minut czytania

David Cornwell chciał, żeby było jak u Balzaca: cykl powieści i galeria postaci, które przewijają się to na pierwszym, to na drugim planie. Jako trzydziestoletni mąż i ojciec z kredytem hipotecznym na karku liczył ponadto – bardzo balzakowska pobudka – że pisząc jeden thriller szpiegowski rocznie, dorobi nieco do urzędniczej pensji. Zaczął tak:

Gdy pod koniec wojny Lady Ann Sercomb poślubiła George’a Smileya, swym osłupiałym znajomym z Mayfair opisała go jako człowieka powalająco przeciętnego. (...) Smiley był niski i gruby, miał spokojne usposobienie i wyglądał, jakby ciężkie pieniądze wydawał na naprawdę ohydną odzież, która z jego krępej sylwetki zwisała niczym skóra ze skurczonej ropuchy.

Nie brzmi to nadto komercyjnie, lecz Victor Gollancz – wsławiony wydaniem pierwszych książek Orwella oraz niewydaniem „Folwarku zwierzęcego” – zdecydował się na publikację i zapłacił debiutantowi sto funtów zaliczki, mniej więcej tyle, ile wynosiła miesięczna pensja Cornwella w Secret Service; brytyjski robotnik fizyczny zarabiał wtedy średnio 58 funtów na miesiąc.

„Budzenie zmarłych” ukazało się w 1961 roku. Na okładce widniał pseudonim, który z czasem miał stać się symbolem pisarskiej klasy i astronomicznych zysków: John le Carré. Recenzje były świetne, sprzedaż niczego sobie, lecz o życiu z pióra nie mogło być mowy. Tymczasem Cornwell przeniósł się z kontrwywiadu (MI5), do wywiadu (MI6 – tej samej agencji, w której do dziś z hukiem rozbija się James Bond) i został wysłany do RFN. Oficjalnie pełnił funkcję drugiego sekretarza ambasady brytyjskiej w Bonn, nieoficjalnie szpiegował, po godzinach pisał. W 1962 roku wydał „Perfekcyjne morderstwo”, rok później „Ze śmiertelnego zimna” – posępną opowieść o oficerze wywiadu, który po utracie swojej berlińskiej siatki dostaje od przełożonych ostatnią, perfidną misję. Sam nie wie, jak bardzo perfidną.

John le Carré, „Szpiegowskie dziedzictwo”. Przeł. Jan Rybicki, Sonia Draga, 328 stron, w księgarniach od stycznia 2018John le Carré, „Szpiegowskie dziedzictwo”. Przeł. Jan Rybicki, Sonia Draga, 328 stron, w księgarniach od stycznia 2018Powieść podbiła Wielką Brytanię, w USA przez trzydzieści pięć tygodni zajmowała pierwsze miejsce na liście sprzedaży, studio Paramount Pictures kupiło prawa do adaptacji. Cornwell mógł porzucić fach szpiega, by na dobre i złe poświęcić się karierze kłamcy w innym typie, która trwa do dziś: po polsku właśnie wyszło „Szpiegowskie dziedzictwo”, dwudziesta czwarta powieść Johna le Carrégo. O losach jej autora opowiadają z kolei dwa inne niedawne tytuły: wydana po polsku w 2016 roku biografia pióra Adama Sismana oraz autobiograficzny „Tunel z gołębiami”. To pierwsze dzieła dokumentujące życie pisarza, który stroni od wywiadów, a informacji o sobie udzielał dotąd skąpo.

Pożytki smutnego dzieciństwa

Zanim Cornwell został szpiegiem i pisarzem, był nieszczęśliwym dzieckiem. Urodził się w 1931 roku, a gdy miał pięć lat matka porzuciła go, uciekając od męża: aferzysty, czarusia, mitomana i kobieciarza otoczonego przez dwór akolitów. Gdy Ronnie Cornwell nie siedział w więzieniu, zakładał nowe firmy, ugaszczał luminarzy, kandydował do parlamentu, hodował konie wyścigowe i pławił się w Dom Pérignon. Od otoczenia oczekiwał hołdów, wiary i współpracy w oszustwach, a swoje dzieci kochał miłością zaborczą, agresywną i nieco kazirodczą (lubił ich dotykać, gdy myślał, że śpią). David od małego szkolił się w odgadywaniu nastrojów ojca i zabawianiu dworzan oraz klientów; bywał narzędziem w jego malwersacjach, a jako dorosły płacił jego długi i wyciągał z więzienia.

Z macek Ronniego wyzwoliła go częściowo zsyłka do szkoły z internatem, sympatycznej instytucji, która kształciła elity upadającego imperium, hołdowała karom cielesnym i promowała podziały klasowe. Siedemnastoletni Cornwell czmychnął z niej do Berna, by studiować literaturę niemiecką. Tam po raz pierwszy zwerbował go brytyjski wywiad – polecono mu obserwować lewicujące kółka studenckie. Wróciwszy do Anglii, odbył służbę wojskową i trafił do Austrii, gdzie jako oficer wywiadu przesłuchiwał uchodźców z Europy Wschodniej, by ustalić, czy są uchodźcami. Po wojsku skończył studia filologiczne w Oxfordzie (ojcu kłamał, że studiuje prawo), gdzie znów szpiegował komunizujących studentów; a następnie – przed kolejnym powrotem do służb – ożenił się i uczył w Eton niemieckiego, francuskiego, boksu oraz łaciny. Gdy ukazało się „Śmiertelne zimno”, miał trzydzieści dwa lata.

John le Carré, „Szpiegowskie dziedzictwo”. Przeł. Jan Rybicki, Sonia Draga, 328 stron, w księgarniach od stycznia 2018John le Carré, „Tunel z gołębiami”. Przeł. Jan Rybicki, Sonia Draga, 368 stron, w księgarniach od listopada 2017Prawda i poza

Nawet z tak pobieżnej relacji wyłania się życie przykre i pełne zadr. W autobiografii le Carrégo o tych dramatach przeczytamy jednak stosunkowo niewiele. Zresztą „autobiografia” to określenie nieścisłe, trafniej rzecz oddaje podtytuł „opowieści z mojego życia”. Część z nich ukazała się już wcześniej, między innymi wspomnienie o Alecu Guinnessie; podwójny portret Richarda Burtona w konflikcie z reżyserem Martinem Rittem na planie „Ze śmiertelnego zimna”; czy wreszcie „Syn ojca autora”, rozrachunek z Cornwellem seniorem. Znamienne, że każdy z tych tekstów opowiada o artyście (zawodowy oszust to po angielsku con artist), oraz że są to najlepsze opowieści w zbiorze.

W „Tunelu” dominuje jednak ton nonszalanckiej anegdoty: wódeczka z Primakowem, koniaczek z Brodskim, potańcówka z Arafatem; tu i ówdzie trochę pisarskiej kuchni.  Wszystko to jest lekkie, zgrabne i dość błahe – do czasu, gdy za tokującym gawędziarzem nie ujrzymy chłopca porzuconego przez matkę i stającego na rzęsach, by zabawić ojcowski dwór. Trudno nie pomyśleć, że ów chłopiec, który po latach został wybitnym pisarzem i założył szczęśliwą rodzinę, do świata zewnętrznego nadal woli podchodzić w masce uwodziciela.

Okładka czyni pisarza

O le Carrém pisze się dziś zwykle, że z powieści szpiegowskiej uczynił literaturę pełną gębą i zestawia się go z Raymondem Chandlerem, który podobne zasługi oddał dla kryminału. Czymkolwiek jest „prawdziwa literatura”, le Carré już dawno otrzymał glejt klasyka. Hołdy składali mu między innymi Ian McEwan, Philip Roth, Adam Michnik oraz Aung San Suu Kyi, a zachwytami ze szpalt „New Yorkera” i „Guardiana” można by wytapetować pół Pentagonu. Le Carré gościł w „Apostrofach” Bernarda Pivota, uczestniczył w najgłośniejszej literackiej pyskówie drugiej połowy XX wieku (z Salmanem Rushdiem, który opisał ją w „Josephie Antonie”), odmówił Orderu Imperium Brytyjskiego i tytułu szlacheckiego, przyjął za to Medal Goethego, doktorat honoris causa z Oksfordu oraz francuski Order Literatury i Sztuki. Nagród literackich nie bierze, choć jedną by pewnie nie wzgardził. W 2009 jego książki zaczęto drukować w serii Penguin Modern Classics.

Nie znaczy to, że krytycy literaccy zgodnie i natychmiast ogłosili: oto Prawdziwa Proza. Przeciwnie, casus le Carrégo doskonale obrazuje problemy poznawcze, jakich niektórym intelektualistom przysparzają dzieła świetne, lecz popularne. Produkt to czy sztuka? Jeśli złote litery na okładce, to chyba nie sztuka? Victor Gollancz rozumiał tę rozterkę. Gdy po przeczytaniu maszynopisu „Ze śmiertelnego zimna” pojął, że ma do czynienia z jajkiem na twardo, a nie jajkiem na miękko, postanowił ułatwić odbiór mniej lotnym recenzentom i wydał powieść w powściągliwej obwolucie ozdobionej rekomendacją Grahama Greene’a.

(Jak widać niżej polscy edytorzy z lat 90. nie podjęli tej koncepcji).

okładki

Zabieg ten przyniósł pewien skutek, ale jeszcze przez lata le Carré czytał, że powinien zamierzyć się na coś poważniejszego lub przeciwnie: by porzucił literackie pretensje. Z czasem jednak – ziarnko do ziarnka, autorytet do autorytetu – ugruntował się pogląd, że to pisarz wybitny, że jak Raymond Chandler, że zrewolucjonizował...

Na czym polegał przewrót? Przed le Carrém w powieści szpiegowskiej przeważał nurt sensacyjny spod znaku Bonda: gadżety, one-linery i gruntowny brak realizmu. Le Carré zamienił ten sztafaż na pasjonującą nudę gabinetów, a względnie klarowne kategorie moralne (dobry szpieg walczy z antagonistą, by ocalić ojczyznę, demokrację etc.) na paletę burości. Jeszcze w czasie wojny z Hitlerem można było powtarzać sobie, jak jeden z poprzedników George’a Smileya, że „walczymy o przetrwanie Człowieka Rozumnego”. Agentom z następnego pokolenia pozostały brudne środki i wątpliwe cele, a jako deska ratunku – frazesy, alkohol, kariera albo zdrada. Ich działania często zdają się oderwane od realnego życia, które służby mają chronić. Stają się pustą, autoteliczną grą.

Krąg łgarzy

U le Carrégo ta gra toczy się głównie w – nomen omen – Cyrku, fikcyjnej agencji wywiadowczej nazywanej tak od siedziby przy londyńskim Cambridge Circus.  Pracują w nim George Smiley, jego przyboczny Peter Guillam, epizodyści z klucza balzakowskiego oraz przedstawiciele różnych szpiegowskich profesji: „pavement artists” (spece od śledzenia), „lamplighters” (kurierzy) „scalphunters” (przemoc stosowana), „shoemakers” (fałszerze dokumentów). Głównym przeciwnikiem agencji jest moskiewskie Centrum dowodzone przez Karlę; o jego wieloletniej rozgrywce ze Smileyem opowiada „Trylogia Karli”, na którą składają się „Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg” (1974), „Jego uczniowska mość” (1977) i „Ludzie Smileya” (1979).  

Cyrk wytwarza szczególną atmosferę i estetykę. To świat podejrzeń i podchodów; gnijących sekretów, urażonych ambicji, kłopotów z wątrobą i niemodnych marynarek; świat rozpięty między zadymionymi biurami w Londynie a egzotyką dawnych kolonii. Bez klimatu made by le Carré nie byłoby dziś takich seriali jak „Homeland” czy „Stacja Berlin”; bez Smileya nie byłoby Saula Berensona ani Gerda Weislera z „Życia na podsłuchu”.

(Zadanie reżysersko-aktorskie: porównaj kreacje Aleca Guinnessa, Gary’ego Oldmana, Ulricha MüheMandy’ego Patinkina. Zastanów się nad słowami Benedicta Cumberbatcha: „Zawsze chciałem zagrać szpiega, bo to najtrudniejsze z zadań aktorskich. Człowiek nigdy nie jest tym, kim się wydaje”).

Choć u le Carrégo kłamstwo goni kłamstwo, to w tym załganym świecie uwija się sporo indywiduów, którym opłaca się odkryć prawdę, nawet jeżeli zaraz ją pogrzebią. I właśnie w scenach przesłuchań ta proza osiąga swoje dramaturgiczne wyżyny; właśnie w dialogu literacka biegłość autora zyskuje pełnię, ku uciesze czytelnika i udręce tłumaczy. Jak oddać te niuanse regionalne i klasowe? Snobizmy, tiki i akcenty? W scenach interrogacyjnych na przyjemność estetyczną nakłada się intelektualna (chciałbym powiedzieć: analityczna) podnieta. Jak z partii szachów. Jak z Federera na trawiastym korcie. Pac-pac: uśpić przeciwnika sennym rytmem crossowych piłek. Przyspieszyć, zwolnić. Dać mu złudzenie kontroli. Przepuścić murowaną okazję na skończenie wymiany. Niech się rozluźni. Niech się zepnie. Niech pęknie. Sceny te potrafią trwać po dwadzieścia, trzydzieści stron. Zazdroszczę każdemu, kto tę przyjemność ma jeszcze przed sobą. Zwłaszcza gdy przesłuchanie prowadzi George Smiley.

© Stephen Cornwell for White Hare Productions Ltd 2010John le Carré / © Stephen Cornwell dla White Hare Productions Ltd 2010

Gruby facet w grubych okularach

Być może Smiley jest w ogóle najdonioślejszym osiągnięciem le Carrégo. Pojawia się w dziewięciu powieściach, czasem jako główny bohater, czasem marginalnie; doczekał się też dwóch porażających wcieleń ekranowych: Aleca Guinnessa i Gary’ego Oldmana.

Zdumiewające, jak kompletną postacią był już w „Budzeniu zmarłych” i „Perfekcyjnym morderstwie”. Wprawdzie kilka nazbyt ciętych ripost odstaje nieco od jego późniejszej powściągliwości, lecz poza tym niespełna trzydziestoletni le Carré znalazł formę dla swojego protagonisty już w debiucie. Smiley jest z wierzchu bezbarwny, w środku skomplikowany, w ostatecznym rachunku nieprzenikniony jak lustro. Czytam o nim od lat i wciąż nie mam pewności, kim jest. Conradowskim kapitanem? Panem Cogito? Cynikiem? Naiwniakiem? Świętym? Wszystkim? Raz, jak wspomina Peter Guillam, zdarzył się mu moment szczerości (czy na pewno?):

Kiedyś w katastrofalnej pogawędce z wyższymi rangą oficerami Smiley sam nadał określenia swoim dylematom i Guillam dotąd wspominał je z uczuciem zażenowania. „Być nieludzkim w obronie naszego człowieczeństwa – rzekł – twardym w obronie naszego współczucia. Być jednomyślnym w obronie naszej różnorodności”.
(przeł. Robert Sudół)

Gdy żelazna kurtyna rozsunęła się na dobre, Smiley dał ostatni występ w „Tajnym pielgrzymie” (1990), po czym znikł z kart le Carrégo. Nad głowami czytelników zawisło pytanie: co dalej? W recenzji „Nocnego recepcjonisty” (1993) David Remnick, dziś naczelny „New Yorkera”, pisał: „świat [zimnej wojny] odszedł gwałtownie i boleśnie. Nie umiem wskazać żadnego innego pisarza kojarzonego z jakąś szczególną atmosferą – bo nie Faulkner i nie Waugh – który musiałby zmierzyć się z tak całkowitą i raptowną zatratą”.

Nowy skundlały świat

Le Carré nie złożył jednak broni i, zamiast uprawiać prozę nostalgiczną, ruszył opisywać świat. Dokładnie połowa jego dorobku to powieści wydane po upadku muru berlińskiego i choć część z nich powraca incydentalnie w przeszłość (stare grzechy mają długie cienie), to autor nie cierpiał na brak współczesnych tematów. Na warsztat brał handlarzy bronią, korporacje farmaceutyczne, patologie wojny z terrorem, rosyjskich miliarderów w Wielkiej Brytanii...

Pewien polski tłumacz (niech jego tożsamość przez chwilę pozostanie tajemnicą), pisał w 1989 roku, że proza le Carrégo, choć wyrosła na gruncie realizmu, w istocie oddala się od rzeczywistości, gdyż sami szpiedzy są od tej rzeczywistości odklejeni. Sporo w tym racji, zwłaszcza w przypadku powieści osadzonych w Cyrku, lecz nawet „Wojna w lustrze” (1965) czy „Ze śmiertelnego zimna” są realistyczne w tym sensie, że sugestywnie przedstawiają klimat swej epoki.

Z czasem le Carré coraz częściej porzucał duszne wnętrza Cyrku, by przyglądać się rubieżom dawnego Imperium. Jego pisarstwo uzyskiwało walor reporterski. Gdy w pierwszej edycji „Druciarza...” zaliczył wpadkę w realiach Hongkongu (korzystał z przestarzałego przewodnika), postanowił nigdy więcej nie opowiadać o niewidzianych miejscach. Przed napisaniem drugiej części trylogii wyruszył w podróż, która wiodła od laotańskich palarni opium po ostrzeliwane przez Czerwonych Khmerów brzegi Mekongu. W efekcie „Jego uczniowska mość” tak ugina się pod ciężarem opisów Azji Południowej, że Kim Philby – najsłynniejszy zdrajca w dziejach brytyjskiego wywiadu i pierwowzór kreta z „Druciarza...” – w liście z Moskwy skarżył się Grahamowi Greene’owi, że to jedyna powieść le Carrégo, przez którą nie przebrnął.

W kolejnych dziełach autor szczęśliwiej ważył proporcje między dokumentacją a dramaturgią. Rzeczywistość nie tylko opisywał, ale też wyprzedzał, a czasem zmieniał. Zaczęta i porzucona powieść o Smileyu na Bliskim Wschodzie antycypowała izraelski atak na Liban w 1982 roku, „Nasza gra” (1995) – pierwszą wojnę w Czeczenii, a „Subtelna prawda” (2013) – rewelacje Edwarda Snowdena. Po premierze „Wiernego ogrodnika” (2001) le Carré dostał list od szefowej Oxfamu, która twierdziła, że pod wpływem skandali wywołanych powieścią koncerny farmaceutyczne zrezygnowały z pozwania rządu RPA za produkcję leków generycznych na HIV.

To właśnie w „Wiernym ogrodniku” mocy nabiera gniewny ton, który będzie pęcznieć w następnych książkach. Le Carré czuł, że po upadku muru Zachód nie potrafi odrodzić się poprzez nową ideę, a w powstałej próżni rozkwitają chciwość i cynizm. Jeszcze niedawno relacjonował upadek ostatnich kolonii, teraz pokazywał kontynuację kolonializmu w wydaniu korporacyjnym. Nie wszystkim podobał się polemiczny ton nowych powieści. Hilary Mantel w recenzji „Wiernego ogrodnika” wskazywała na straty, jakie fikcja ponosi pod naporem furii, a Ian Buruma, współautor książki „Occidentalism” będącej odpowiedzią na „Orientalizm” Edwarda Saida, uznał „Tajnego pielgrzyma” za wyraz prymitywnego antyamerykanizmu.

O dziwo, w Polsce lewicowość le Carrégo nie zraziła niektórych publicystów kojarzonych z prawicą. „Powieści le Carrégo – wywodził na łamach „Do Rzeczy” Piotr Gociek – są dowodem na to, że Zachód potrafi kwestionować swoje motywy i metody działania. Że zdolny jest przyznać się do błędu”.

„Takie tam szpargały”

Bez względu na kontrowersje le Carré pozostał autorem czytanym. „Subtelna prawda” zajęła w Wielkiej Brytanii pierwsze miejsce na liście bestsellerów równo pół wieku po „Śmiertelnym zimnie”. Sprzedaż nie jest miarą wszech rzeczy, niemniej świadczy o pewnej łączności z epoką. Tej przytomności i ogólnej pisarskiej werwy najnowsza powieść le Carrégo dowodzi jeszcze mocniej.

„Szpiegowskie dziedzictwo”, począwszy od tytułu, nosi cechy pożegnania. Jeśli rzeczywiście, to daj Boże każdemu odchodzić z taką klasą. Co tu się dzieje? Oto współcześni technokraci z Agencji (już nie Cyrku) wywlekają z archiwów akta szatańskiej operacji „Fuks” opisanej w „Śmiertelnym zimnie” i wzywają ostatniego świadka tamtych zdarzeń na przesłuchanie. Widocznie przed laty ktoś w Firmie nie wykazał się dalekowzrocznością kapitana Stopczyka i Franza Mauera

Le Carré powraca – w retrospekcjach lub nie – do dawnych postaci: Petera Guillama, Aleca Leamasa, Jima Prideaux, Billa Haydona, George’a Smileya. Mało tego: wraca do zwięzłego stylu ze swoich wczesnych powieści, który to styl – twierdzą niektórzy – z biegiem lat uległ rozwodnieniu. Zimne spojrzenie na teraźniejszość przeplata się tu z niesentymentalnym powrotem do lat 60.; do Cyrku, NRD i Czechosłowacji. Jest nawet scena, w której Guillam przebrany w beret z Cedetu odbiera raport od tajnego źródła na warszawskiej starówce.

Szpiedzy i tłumacze

Otóż właśnie, słoń a sprawa polska. Infiltracja le Carrégo w polszczyznę dokonała się w iście konspiracyjnym stylu: w 1986 roku podziemna Rekontra (założona w Warszawie przez Roberta Pucka i Roberta Macieja) wydała „Ze śmiertelnego zimna” w przekładzie Roberta Stillera. Drugi obieg był już nasycony literaturą łagrową i polityczną, Rekontra szukała lżejszej alternatywy, Stiller podsunął le Carrégo. Książkę wydrukowano za łapówkę w drukarni Orgmaszu (Instytutu Organizacji Przemysłu Maszynowego) przy Żelaznej, a kolporter z Pragi wyprzedał dwutysięczny nakład w dwa tygodnie.

Niedługo potem le Carré trafił do oficjalnego obiegu: „Literatura na Świecie” (1989 nr 7) wydrukowała „Wojnę w pieczarze” w tłumaczeniu Doroty Luteckiej (okrojonym przez redakcję bez wskazania skrótów). Przekładowi  towarzyszył esej „Szpiedzy: zgrzybiałe, niepotrzebne dzieci” – najgłębsza analiza pisarstwa le Carrégo, jaka powstała po polsku. Tekst podpisano prawdziwym nazwiskiem Doroty Luteckiej: Ludwik Dorn.

– Poznałem pisarstwo le Carrégo przez śp. Romana Zimanda, który miał dużo powieści szpiegowskich. Najpierw przeczytałem „The Spy Who Came in from the Cold”, a potem wyciągnąłem od niego wszystko, co miał. To musiał być ’87, ’88 – wspomina Dorn. –  Po wyjściu z podziemia znalazłem się w sytuacji finansowo dość trudnej i postanowiłem zarabiać na chleb tłumaczeniami. Wtedy lepiej płacili. Uznałem, że muszę sobie znaleźć niszę. Kryminały obstawione, fantastyka naukowa obstawiona... Powieść szpiegowska! Tego w Peerelu nie było, a reakcje na sowiecki serial „Siedemnaście mgnień wiosny” pokazały mi, że popyt może być. Zacząłem kombinować, co by tu cenzura puściła, i wyszło mi, że „The Looking Glass War” może przejść. Zimand pogadał z Budreckim [Lechem, wówczas wicenaczelnym „LnŚ – KU] i „Literatura” to wzięła.
– A Dorota Lutecka skąd?
– Żeby bezpieka nie przylazła i nie powiedziała „Wy tego Dorna nie publikujcie”. Bałem się, że wydawcy się wystraszą i pieniędzy nie będę miał. Ale nad tym esejem napracowałem się i chciałem, żeby coś po mnie na papierze zostało.

Jan Rybicki – inny tłumacz le Carrégo na polski, a wówczas student anglistyki – pamięta tamten numer „LnŚ”: „Esej Dorna od razu ustawił mi le Carrégo. Że to nie będą fantastyczne przygody szpiegowskie, tylko poważna sprawa, że ci szpiedzy to «niepotrzebne dzieci» i tak dalej”.

Powieści le Carrégo tłumaczyło dotąd na polski szesnaście osób (w tym gronie oprócz byłego ministra spraw wewnętrznych są między innymi dwaj tajni współpracownicy SB). Najwięcej tytułów ma na koncie właśnie Rybicki, który ponadto wykłada teorię przekładu (był promotorem kilku prac o tłumaczeniu le Carrégo) i zajmuje się stylometrią, czyli ilościową metodą badania literatury. Po lekturze słynnego numeru „LnŚ” następny raz do le Carrégo wrócił już jako tłumacz. „To był «Szpieg doskonały», dla le Carrégo pierwsze tak intymne rozliczenie z ojcem podjęte w literaturze. A że mi wtedy na raka umierał ojciec, to mam z tego przekładu bardzo osobiste wspomnienia”. Gdy po latach Rybicki odwiedzał swojego autora w Londynie, na spotkanie zabrał czarny chleb, wódkę i kiszone ogórki; zestaw, którym w „Szpiegu doskonałym” (1986) raczą się zawsze agent i prowadzący go oficer.

„Szpieg doskonały” ukazał się wówczas nakładem wydawnictwa Amber, które w latach 90. przecierało szlaki wielkiego biznesu książkowego. Amber słynął z kolosalnych nakładów, hitów wydawniczych i niekoniecznie eleganckich praktyk edytorskich. Maciej Świerkocki, znakomity tłumacz prozy anglojęzycznej (obecnie pracuje nad nowym przekładem „Ulissesa”), na początku lat 90. przełożył „Ludzi Smileya” dla wydawnictwa Spacja, które rychło zmieniło profil na socjologiczno-filozoficzny i książki nie wydało. Świerkocki prawa do przekładu odsprzedał Amberowi. „Wydawca – relacjonuje – mimo różnych obietnic puścił tekst bez redakcji (żeby było taniej), a ja nie dostałem możliwości zrobienia żadnej korekty”.

Nie był to koniec ekscesów z „Ludźmi Smileya”. W 2014 roku ukazał się przekład, który niebawem zdemaskowano jako plagiat ze Świerkockiego. Gdy o sprawie opowiedziałem Rybickiemu, ten porównał dwa tłumaczenia w programie antyplagiatowym i stwierdził, że wersja kopistki zawiera 33% pięciogramów słownych (czyli ciągów co najmniej pięciu identycznych wyrazów) tożsamych z wersją Świerkockiego. Z kolei Jerzy Jarniewicz na łamach „Literatury na Świecie” dokonał filologicznego zestawienia obu tekstów i podkreślił wagę całego zajścia dla obiegu literatury w Polsce: „Plagiat Moniki Wiśniewskiej (...) powinien być ostrzeżeniem dla tłumaczy, wydawców i czytelników. Jest bowiem aktem tak bezceremonialnym i ciągle w swojej skali wyjątkowym, że, jestem pewien, powracać będzie jako cause celebre w dyskusjach nad sytuacją polskiego przekładu literackiego”.

– Powikłane sprawy – mówię do Jana Rybickiego. – Konfidenci SB, minister, plagiat...  Le Carré mógłby napisać powieść o swoich polskich tłumaczach.
– Może napisze – odpowiada Rybicki. – Wygląda na to, że „Szpiegowskie dziedzictwo” ma być pożegnaniem z literaturą. Nie wierzę, bo gość się w ogóle nie zestarzał. Stylometria zna sposoby, żeby sprawdzić, czy człowiek kapcanieje, mierząc mu pewne elementy zasobu słownictwa. U niego te nowe książki są jeszcze bogatsze słownikowo niż poprzednie, więc kto wie...

Wiele powieści Johna le Carrégo istnieje w Polsce pod kilkoma tytułami. W tekście dobierałem te tytuły według własnego gustu. Cytaty starałem się przytaczać w którymś z istniejących przekładów (wówczas podawałem nazwisko tłumacza), lecz jeśli dany fragment zawierał jawny błąd, tłumaczyłem go od nowa.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).