Dwa, a może trzy trupy, komisarzu
Archiwum Biura Literackiego

16 minut czytania

/ Literatura

Dwa, a może trzy trupy, komisarzu

Rafał Wawrzyńczyk

Poeta pozwala mowie poocierać się o wypowiedzenia wątpliwej konduity, posmakować banału, zaznać przyjemności, może życia?  Seksualizm wierszy Jarniewicza jest bardzo wyraźny

Jeszcze 4 minuty czytania

Jarniewicz zajmuje się archeologią pamięci, więc i ja zajmę się archeologią pamięci.

Pierwsza książka: „Korytarze”, Wydawnictwo Łódzkie, 1984. Lata 80. w Łodzi… Zimy to czeluść, Murmańsk, w arktycznym mrozie świeci neon Uniwersalu, ku któremu podróżuje się z odległego o 60 kilometrów Tomaszowa, żeby kupić kombinezon z kreszu i kozaki. Lata duszne. W Łodzi nie ma wiatru, od XIX wieku nigdy nie było, zbyt ciasno ją w centrum zabudowano. Ospałe drzewa. Pomidory po dwieście złotych. Gwar liceów. W tym samym roku, co „Korytarze”, i w tym samym wydawnictwie, wychodzi „Maszyna do pisania” Zdzisława Jaskuły, centralnej postaci łódzkiego środowiska kulturalnego, zgrzebny, spięty zszywaczami wybór tekstów z lat 70.; kiedy w 2016 kupuję tę książkę na Piotrkowskiej, zszywacze otoczone są wybroczynami rdzy, a najżywszymi wierszami w tomie są zamieszczone na końcu przekłady z Gottfrieda Benna. „Pamięci Zdzisława Jaskuły” ofiarowuje Jarniewicz w „Pustych nocach” wzruszający, otwarty wiersz. „Na tym zdjęciu, ostatnim, wleźliśmy pod koc. Konaliśmy / ze śmiechu, kartkując «Mity Niemców»”. Tutaj kropka.

Druga, trzecia książka. „Rzeczy oczywistość”, „Rozmowa będzie możliwa”, początek lat 90. Dużo Boga, po którym w latach dziesiątych XXI w. nie zostanie śladu. Dużo refleksji, powiedzmy, metajęzykowej. Ale jest i „Lot do Belfastu”. A w 1994 szkic o Dunnie, Rainie i Larkinie. Brytyjczycy jakby w ślad po Sommerze, znajomość jeszcze z poprzedniej dekady, „[Sommer] dobiegał czterdziestki, ale był młodszy / od moich studentów świeżo po maturze”. Aha, polska poezja akademicka? Puls epoki bije jednak gdzie indziej, Kraków jest ciemny, niepokojący, jak świeżo wykrojona wątroba, o 15.00, w biały dzień, wypełzają na ekrany TVP 2 Konjo Konnak, Pan Witek, gość z Atlantydy i inne kochane poczwary. W 1995 Jarniewicz wydaje „Są rzeczy których nie ma”. Runda po tytułach: „Zasłona”, „Tchnienie”, „Pielgrzym”, „Nosiciel światła”. Wydaje się, że dalej na implikacjach Nowej Fali się nie zajedzie; Jarniewicz nie ma języka, a mają go z marszu, w tej złotej epoce, nawet debiutujący Sośnicki i Grzebalski. Za moment rozleje się szeroko sława Sosnowskiego. Na mapie młodej poezji wypiętrza się Masyw Centralny: wydawcą „Niepoznaków” (2000) będzie już Biuro Literackie Artura Burszty.

Zmiana środowiska, zmiana klimatu? Znowu runda po tytułach: „Café Cobro”, „Marlowe i daktyloskopia”, „Pulp Fiction”, „Nie trać pomysłów na tytuł”. Tak to się robi wtedy. „Długie pożegnanie. Tribute to Raymond Chandler”, chłopacka antologia, czy jest w niej Jarniewicz? Nie wiem. Widziałem ją wówczas w Hali Koszyki, nie wziąłem, trochę żałuję. Leży wtedy na ladach dużo rzeczy, Barthelme, Queneau, jednak podbiera się to kulturalnie, wedle potrzeb. Do przymusu zakupu, jaki towarzyszy książkom Bernharda czy Wallace’a, jeszcze daleko… W wierszach wysyp hipostaz języka. „Mam to na końcu języka”. Piszą tak wtedy wszyscy. Po prostu nie można inaczej, na niebie świecą dwa słońca: „Zoom” i „Taxi” Sosnowskiego. Ashbery, gdyby przyjechał wtedy do Polski, byłby całowany po sznurowadłach. Dochodzi do ekstremów: Melecki, Niewiadomski, zapomniany (słusznie) poeta Król… „Język, język”, gardłują warszawscy lingwiści. Jarniewicz, którego kwestie komunikacji i reprezentacji zajmowały od zawsze, musi czuć, że czas układa się po jego myśli. W 2003 wydaje „Dowód z tożsamości”. Ale rok 2004 okaże się dla polskiej poezji ważną, wciąż mało zbadaną cezurą, po której nic już nie będzie takie samo.

W sierpniu umiera Miłosz, w październiku Derrida. Wielkie czarno-białe zdjęcie tego drugiego Biuro Literackie wywiesza na stronie głównej, o pierwszym się nie zająkując. Szczyt żywotności forów poetyckich. Przede wszystkim jednak wychodzi „Jabłoń”, obszerny wybór wierszy Tomaža Šalamuna w przekładzie Biedrzyckiego i jest tak, jak gdyby potężny biegun „szkoły nowojorskiej” został w końcu zrównoważony czymś równie atrakcyjnym. „Atrakcyjnym” to za mało powiedziane. Porywająco pozytywnym, rimbaudowsko krwiożerczym. Wszyscy zaczynają pisać bardziej dynamicznie. Luźniejsza składnia, z dekonstrukcyjnych mgieł wyłania się konkret, rozległe metafory ustępują miejsca krótszym, dynamicznym zestawieniom. Wszyscy. Zobaczcie, jak zmienia się składnia Jarosza w „Białym tygodniu” (2007) w porównaniu z „Somą”, gdzie chadzał ścieżkami Podsiadły. Kopyt składa „[yass]” (2005), Bargielska wydaje „China Shipping” (2005), debiutuje Pułka. To wszystko spektrum šalamunowskie. W „Gdzie koniec tęczy nie dotyka ziemi” (2005) Sosnowski rozbija w drzazgi swoją szklaną frazę. Co z Jarniewiczem? Nigdy nie był tak rozpędzony i nonszalancki jak w „Oranżadzie” (2005), gdzie natarczywe pytania i zdania rozrzucone jak bierki mają stworzyć sieć do schwytania peerelowskiego Zeitgeistu.

W 2009 ukazuje się „Makijaż” i główne tematy autora mamy już w komplecie. Erotyka, zdrada („piękna jest żona bliźniego mego”), ciśnienie wywierane na wyobraźnię przez sfery medialną, polityczną i ekonomiczną, gra wspomnienia, napięcie między inscenizowanymi „spełnieniami” a świadomością niepowodzenia, nieodwracalnie związanego z tzw. długim horyzontem. „Długi horyzont”, ta toporna kalka, to by mu się podobało, wokół takich stwardnień często owija swój wiersz, jakby pozwalając mowie, którą ma do dyspozycji – a pisze destylatem polszczyzny – poocierać się o wypowiedzenia wątpliwej konduity, posmakować banału, zaznać w tych miejscach, nie wiem, przyjemności, może życia? Jeżeli brzmi to dwuznacznie, to bardzo dobrze, seksualizm podmiotu Jarniewicza jest znacznie bardziej złożony – a przynajmniej bardziej eksponowany – niż u autorów, o których w tym czasie pisze: Larkina, Heaneya, Mahona. „Na dzień dzisiejszy i chwilę obecną” (2012) i „Woda na Marsie” (2015) to już wręcz miłosne dzienniki, zaskakujące swoim weryzmem i tym, jak bardzo poeta się w nich odsłania; to chyba Adam Poprawa zauważał, że nie od rzeczy jest przy tych wierszach myśleć o Leonardzie Cohenie (!) i, prawdę mówiąc, uwagi tej chwytałem się jak koła ratunkowego, kiedy potrzebowałem osadzić to, co czytam, w konwencji, w jakiejkolwiek konwencji: „Dziś w nocy / złamiemy prawo […] A teraz odsłoń / bok, z którego krwawisz, / aniele”. „I’m your man”? Może tak, może czasem, może tylko chwilami, może niekoniecznie… Sprawy są tutaj znacznie bardziej skomplikowane. O perwersyjności podmiotu Jarniewicza pisał Jakub Skurtys, a Marta Koronkiewicz przekonująco wywodziła termin „wierszy uległych”. Odsyłam do tych prac, przystając na brzegu mrocznego lasu i niezobowiązująco żonglując intuicjami.

Jerzy Jarniewicz, „Puste noce”. Biuro Literackie, 56 stron, w księgarniach od grudnia 2017Jerzy Jarniewicz, „Puste noce”. Biuro Literackie, 56 stron, w księgarniach od grudnia 2017Bo na przykład „uległość” tych wierszy – wyjątkowo mi się ten zwrot podoba – chciałbym rozciągnąć i na ich wymiar stylistyczny, i jakoś uzasadnić ten przydługi wstęp, w którym starałem się pokazać poezję Jarniewicza jako tworzywo poddające się w pewnym stopniu ciśnieniom z zewnątrz, czy może lepiej: umiejące pokojowo ułożyć się z matrycą rządzącą jego ogólnym kształtem. Mam tu na myśli, z grubsza, model wypowiedzi, do którego z biegiem lat zdołali nas przyzwyczaić Anglosasi tłumaczeni przez Sommera, Anglosasi tłumaczeni przez Jarniewicza, Anglosasi przybywający do nas innymi kanałami. Kilka nazwisk już tu padło, dorzucę jeszcze jedno, może mniej oczywiste: Lowell. Kiedy po raz pierwszy kartkowałem „Puste noce”, znowu pomyślałem o Lowellu, tym „już oczyszczonym”, „klarownym”, z „Life Studies”. Jeżeli to nie jest polska poezja konfesyjna, to co nią jest, pytałem się kiedyś, czytając u autora „Czy / węszyłbym w jej szufladzie pełnej fig / z falbankami?”. Pokusiłbym się nawet o paralelę ścieżek, po jakich Lowell i Jarniewicz do swojej fazy „czystej” dotarli. Tylko kogo dziś Lowell interesuje.

Faza „czysta”, co byśmy przez nią rozumieli? Chyba od „Makijażu” każdą nową książkę poety krytyka wita stwierdzeniem „to najlepsza książka Jarniewicza”, a „Puste noce” nie łamią tego schematu: rzeczywiście ma się nad nią ochotę powiedzieć „to jego najlepsza książka”. Wzorzec, ku któremu poezja łódzkiego autora zmierza, czujemy niejako intuicyjnie; jest to droga klasycznej z ducha redukcji, a nie – by pożyczyć muzykologiczny termin Richarda Taruskina – droga „modernistycznej maksymalizacji”. Jarniewicz jest coraz oszczędniejszy, coraz bardziej gorzki i wytrawny, operuje coraz bardziej zniuansowaną dynamiką. Na takim podkładzie pozornie prosty akord potrafi odsłonić całe bukiety brzmienia:

[…] Bo śniło mi się, że w książce
w jakimś obcym języku, gdzie tyle gęstych znaków
nie składa się w żadne słowo, mogę odczytać
tylko twoje imię, albo to, co przyśniło mi się, że jest
twoim imieniem.

Większość piszących skończyłaby na „tylko twoje imię”. Jarniewicz – dodając „albo to, co przyśniło mi się, że jest twoim imieniem” – umieszcza siebie (i nas) na dodatkowym poziomie bezradności. To na tym dosztukowanym poziomie gra tutaj muzyka.

Pewien dowcip związany z tymi wierszami polega na tym, że wyglądają one na zwyczajowe „sidła na sytuację”, od których oczekujemy uogólnienia i komarzego choćby dźgnięcia „prawdy”, podczas gdy w istocie są to formuły pamięci jednostkowej, kognitywne rzeźby na użytek własny, zapisy skręcające niejednokrotnie w miejsce trudne do zdekodowania i chronione kluczem prywatnym. Jarniewicz jest zainteresowany głównie ruchem języka, sterowaniem zdaniem i układaniem na kartce pasm składni, ale zachowuje przy tym pozory bycia poetą „jak Bóg przykazał”, trzymającym się rzeczywistości, oddanym konkretowi i polującym na zgrabne wnioski. Znajdziemy w „Pustych nocach” wiele powrotów do przeszłości („Wiatr dziurami przelatuje”, „Świat młodych”), ale czy rzeczywiście czujemy tu trud wznoszenia, cegła po cegle, kościoła przeszłości, w którym podana nam zostanie – jak rzekłby może Maciej Woźniak – hostia ewokacji? Poeta wydaje się już na to nie liczyć (jak liczył chyba w „Oranżadzie”); mówi raczej coś w stylu: patrzcie, jak opuszczam się tym szybem, oceńcie po moich ruchach, co tam widać, co to dla mnie znaczy. Oceniajcie moje ruchy.

Jest to poezja – co za dziwne określenie, nie spodziewałem się, że powiem tak o kimkolwiek – bardzo literacka, dużo o niej mówi choćby taki fragmencik: „powiedz mi, kogo widzisz w kredowym kole pożądań?”, ale żeby zrozumieć całą sytuację, trzeba poznać kontekst, w którym to zdanie pada, otóż idą za nim szybkie, krótkie pytania: „Nożownika? Harcerkę?” itd., a więc język pozbawiony celebry, jaką w „kredowym kole pożądań” czujemy. Tak właśnie się sprawy w tym tomie mają: bez ceregieli traktuje się zdania pełne ceremonii, i odwrotnie, z wielkimi ceregielami wprowadza się rzeczy bezceremonialne. „Tylko nie mów, kurwa, że / «blizna», że «rana», bo to żłób, / bruzda pod przewody”. Kto tak ładnie, rytmicznie przeklina? Jakby rozwieszał moro na sznurze w Łazienkach?

Tyle mówię o języku, stylu. Czuję, że Jarniewicz traci przeze mnie czytelników, a nie ich zyskuje, a przecież jego książkę wypełniają wiersze bardzo dobre, „do czytania”, nawet do pokazania osobom, które z mową wiązaną nie mają większej styczności, możliwe do odebrania przez inteligentnego, wrażliwego czytelnika. Mówię to zupełnie bez ironii. To zresztą jeszcze jedna cecha, jaka zbliża poetę do Wyspiarzy, zawsze utrzymujących gdzieś „w tyle wizji” (przepraszam) figurę „zwykłego” konsumenta kultury. Totemy wspólnotowe zostają w „Pustych nocach” rozstawione: tweet Ogórek, „Świat Młodych”, gwiazdy polskiego kina, Hurghada i Krakowskie Przedmieście. Pojawiają się figury umożliwiające identyfikację: nieżyjący ojciec (piękny wiersz), trauma II wojny światowej, kochanka, której odejście przeciąga podmiot po wszystkich piętrach od wściekłości po rozmarzoną sublimację. Jeżeli ktoś potrzebuje tematów, znajdzie ich w tej książce do woli. Ale jeden jest oczywiście wyróżniony.

Koniec miłości. To po niej „puste noce”. „Umiera” kochanka, podmiot – również „martwy” – jak Mickiewiczowski upiór błąka się po ruinach przeszłości i „ściga myśli po przeszłych obrazach / błądzące jako pasożytne ziele”. Co drugi wiersz mówiony jest tu „do niej”, z nieobecną prowadzone są długie rozmowy, składane są obietnice, rozwijane jakieś dziwne, półrealne plany. Żarliwość tego kontaktu, nieosiągalność podmiotu wyznań i kunsztowność splotów, w których ta mowa się objawia… Zabrzmi to wariacko, ale „miłosna” część „Pustych nocy” wygląda w sumie jak XXI-wieczna poezja truwerska, z całym naciskiem na „XXI-wieczna”, i z uwzględnieniem odwrócenia schematu: „pani” nie zdobywa się, a żegna, miłości nie oczekuje się, a grzebie. A rozegrała się ta miłość w hotelach. „Poza prawem”.

Zatem dwa trupy, a co z trzecim? Przejdę przez to ostrożnie. Umarły jest również język, o którym tyle już sobie naopowiadaliśmy. Jego pojawiające się w recenzjach kwalifikacje („doskonały”, „bez cienia błędu”), są w istocie tropami śmierci i bezruchu, idealności ciała martwego. „Styl właściwy”, „pełny”, został przez Jarniewicza już osiągnięty, może nawet w książce wcześniejszej, „Wodzie na Marsie”; został osiągnięty, ale nie został „przekroczony”. Czy wyobrażamy sobie dalsze doskonalenie tego idiomu? Czemu miałby jeszcze służyć? A jednak ruchy autora nad ciałem tego języka to nie tylko wygładzanie śmiertelnej koszuli, ale i pewne tego ciała „animacje”, sugestie, że nadal może funkcjonować, wznieść rękę, ręką tą coś objąć… Zabiegi co najmniej perwersyjne, a na pewno odbywające się w punkcie dojścia perwersji, w kropce zgonu, stanie całkowitego posiadania, całkowitej dominacji.

Nad dziełem Jarniewicza unosi się pewien niepokojący duch, odpowiedzialny choćby za osobliwy chłód, z jakim mówi się w tej poezji o rzeczach straszliwych (skóra krakowskiej studentki, „tułów [dziennikarki] bez głowy i kończyn”), za błyskające w niej czasem figury przebijania ciała czy wycinania z niego narządów. To nie przypadek, że poeta pisywał o autorze „Stu dwudziestu dni Sodomy” i był, jeśli się nie mylę, wśród sygnatariuszy protestu przeciw decyzji sądu odmawiającego rejestracji Towarzystwa im. Markiza de Sade – czy wręcz wśród tego Towarzystwa założycieli. Lubię myśleć, że to ten duch odpowiada za stopniowe odrywanie tytułów jego wierszy od ich „treści”, co można zaobserwować, śledząc ostatnie książki; tytuły są coraz swobodniejsze, dłuższe, niezainteresowane. Duch, o którym tu mówię, siedzi na razie pod nimi jak pod gontem.

On może wiedzieć, co dalej.