Bliżej gwiazd

14 minut czytania

/ Film

Bliżej gwiazd

Grzegorz Stępniak

Wyprodukowane ostatnio filmy i seriale zwiastują nową erę, w której to Afroamerykanie będą rozdawać karty

Jeszcze 4 minuty czytania

Wciąż ciężko zapomnieć o zeszłorocznej oscarowej wpadce, kiedy to wręczający nagrodę w kategorii Najlepszy Film otrzymali kopertę z omyłkowo zapisanym tytułem „La La Land” Damiena Chazella zamiast prawowitym zwycięzcą „Moonlight” Barry’ego Jenkinsa. Mieszczańska i dość nudna, typowa hollywoodzka opowieść, w jakiej, o ironio, ważną rolę odgrywa zagrabiona przez białych jazzowa muzyka, została więc niejako automatycznie wyniesiona do rangi faworyta Amerykańskiej Akademii Filmowej. Nie ma się zresztą co dziwić, bo Akademia, złożona w dużej mierze ze stetryczałych panów o wątpliwych gustach i wyczuciu artystycznym (choć przez ostatnie kilka lat dołożono wszelkich starań, by trochę zdywersyfikować jej skład – vide kampania społeczna pod hasłem #Oscarssowhite) z reguły docenia produkcje wpisujące się w schematy Fabryki Snów. Swoistym szokiem było więc przyznanie głównej statuetki niszowemu filmowi czarnoskórego reżysera, traktującemu o dzieciństwie i dorastaniu afroamerykańskiego chłopca, który odkrywa swą homoseksualność. I choć „Moonlight” z pewnością nie jest dziełem doskonałym i raczej konserwatywnie podchodzi do gejowskiej tożsamości głównego bohatera, każąc mu za wszelką cenę wpisać się w sztywne ramy czarnej męskości typu macho, to przyznany filmowi Oscar z pewnością miał spore znaczenie społeczne i kulturowe.

A co ważniejsze, rozpoczął sezon produkcji filmowych i telewizyjnych nakręconych przez Afroamerykanów i opowiadających o czarnych postaciach w sposób zdecydowanie bardziej złożony niż ten, do jakiego przywykli widzowie.  Można odnaleźć w nich nie tylko skomplikowane tożsamościowo portrety indywidualnych bohaterów, ale i czarnych społeczności. Nie oznacza to, rzecz jasna, że biali reżyserzy nie są w stanie nakręcić dobrych oraz „słusznych” rasowo i politycznie filmów (by wspomnieć choćby „Django” Quentina Tarantino), ale raczej ograniczają się do jednostkowych opowieści. W dodatku wyznaczanych przez rozmaite strategie emancypacyjne, jakie w sztuce wykorzystuje się od lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku i które polegają głównie na przyznaniu głosu wszelkiej maści wykluczonym. Filmy i seriale, które pokrótce tutaj omówię, nie dość, że krytycznie i z dystansem odnoszą się do białej większości, to równocześnie i paradoksalnie eliminują ją z pola widzenia, stawiając na celebrację czarnych społeczności, z całym ich wewnętrznym zróżnicowaniem i bogactwem kulturowym. Czerpiąc przy tym sporo z konwencji i tradycji kina blaxploitation – nurtu rozwijającego się w latach siedemdziesiątych i stawiającego na tworzenie ekranowych narracji o czarnych poprzez przepisywanie klisz właściwych dla filmów sensacyjnych, kryminalnych i thrillerów.

Wypada zacząć od filmu, który chronologicznie jest najstarszym z wybranych przykładów – jego polska premiera kinowa odbyła się pod koniec kwietnia zeszłego roku. Co jednak bardziej istotne, „Uciekaj!” Jordana Peele’a, po wcześniejszej furorze, jaką zrobił na festiwalu Sundance, stał się niespodziewanym hitem amerykańskiego box office’u. A przede wszystkim – dość krwawo rozprawił się zarówno z białym światem, jak i przewidywalnymi oraz wyczerpującymi się w erze otwarcie rasistowskiego, ksenofobicznego i niekompetentnego rządu Trumpa technikami emancypacyjnymi. Film Peele’a z jednej strony utrzymany w estetyce obyczajowego dramatu, z drugiej – przełamujący go chwytami typowymi dla horroru, staje się rodzajem metaforycznej przypowieści o sytuacji Afroamerykanów. Na każdym niemal kroku zmuszonych do tego, by dosłownie i w przenośni walczyć o przeżycie.

Głównego bohatera, dwudziestokilkuletniego Chrisa (Daniel Kaluuya) poznajemy w momencie, gdy zamieszkuje wraz ze swoją białą dziewczyną, Rose (w tej roli znana z serialu stacji HBO „Dziewczyny” Allison Williams). Następnym krokiem na drodze do tego, by legitymizować ich związek, mają być odwiedziny u jej rodziców. Chłopak ma spore wątpliwości, jak zareagują na fakt, że jest czarny – w akcie nonszalanckiej beztroski, Rose zwyczajnie nie poinformowała ich o tym. Ale zapewnia Chrisa, że jej rodzice są bardzo liberalni, a ojciec szczyci się nawet tym, że „głosowałby trzeci raz na Obamę, gdyby tylko mógł”.

„Uciekaj!” brutalnie odsłania niebezpieczeństwa wynikające z zawierzenia w równość wszystkich Amerykanów. Symboliczna przemoc zamienia się w krwawe polowanie na Chrisa, który za wszelką cenę usiłuje wydostać się z przeklętego domu „porządnej białej rodziny”. Peele wykorzystuje konwencje horroru jednak nie po to, by odrealnić pokazywane na ekranie zdarzenia i zdystansować się do nich. To w końcu nie sceny utrzymane w poetyce sennego, hipnotycznego koszmaru, w których leje się krew i dochodzi do morderstw okazują się być tutaj najbardziej przerażające – lecz te, które w naturalistyczny sposób obnażają całą gamę rasowych uprzedzeń wobec Chrisa. Pozornie nic nieznaczące, niewinne uśmieszki i rozmowy białych gości, którzy licznie przybyli do okazałej willi rodziców Rose, osaczają głównego bohatera. Co i rusz w pełnym zbliżeniu widzimy spoconą, przestraszoną twarz Chrisa. Niczym kobiece postacie ze slasher movies, które Carol J. Clover określa jako „finałowe dziewczyny” („final girls”), Chris staje się emblematyczną figurą ofiary, z którą należy się utożsamiać. To tym bardziej zaskakujące, że w Ameryce Trumpa czarni mężczyźni postrzegani są głównie jako kryminaliści, oprawcy, zbrodniarze i potencjalni przestępcy. Reżyser zapędza więc widzów w kozi róg, stopniowo odsłaniając przed nimi świat, w którym rządzi systemowy rasizm, ślepe przekonanie o tolerancyjnej, postrasowej Ameryce i zadowolenie z siebie białej klasy średniej.

W „Czarnej Panterze” – obejrzanej już przez kilkadziesiąt milionów widzów na całym świecie – biali są jedynie źródłem niewybrednych żartów. Ryan Coogler, reżyser świetnych „Stacji Fruitvale” i „Creed: Narodzin legendy”, przepisuje schematy kina o superbohaterach na realia afrykańskiego królestwa Wakanda, podkreślając przy tym odrębność kulturową portretowanego świata. Główny konflikt do złudzenia przypomina jednak historie rodem z tragedii królewskich Szekspira. Oto młody wojownik T’Challa (nieco sztywny Chadwick Boseman), tytułowa Czarna Pantera, po śmierci ojca i wygranej rytualnej walce zostaje królem i staje na straży rozwiniętego technologicznego kraju, którego największym bogactwem jest niezwykle rzadki metal – vibranium. Chce go wykraść podstępny i mściwy Erik Killimonger (magnetyzujący Michael B. Jordan), który jest wychowanym w Oakland, w Kalifornii, synem księcia, pałającym żądzą zemsty i mordu. A co więcej – przyświeca mu kontrowersyjna misja: polepszenia sytuacji czarnych na całym świecie kosztem Wakandy i innych cywilizacji. Nie dziwota więc, że poczciwa Czarna Pantera będzie nie tylko bronić uciśnionych, ale przede wszystkim – tradycji i odrębności królestwa.

Doceniam w pełni polityczną progresywność „Czarnej Pantery”, dowcip i kpiny z białej cywilizacji oraz fakt, że stwarza milionom czarnych dzieciaków szansę na identyfikację z superbohaterem, ale muszę przyznać, że trochę nudził mnie agon między dwoma głównymi męskimi postaciami, z których każdy trawiony jest przez „daddy issues” w różnym wydaniu. Nie trzeba zaczytywać się w pismach afroamerykańskich feministek, pokroju Hortense Spillers, żeby zauważyć, że film Cooglera momentami utrwala stereotypy czarnych mężczyzn jako trawionych przez liczne demony brutali. Dużo ciekawiej wypadają kobiece postacie: lojalny królewski szpieg i ukochana T’Challi, Nakia (Lupita Nyong’o), najlepsza wojowniczka w całej Wakandzie Okoye (Danai Gurira) oraz siostra Czarnej Pantery, technologiczny geniusz i naczelny królewski wynalazca Shuri (Letitia Wright). Strzegąc tradycji, równocześnie rozumieją konieczność postępu i rozwoju, w dodatku nie zawahają się przed niczym, by uratować swą ukochaną krainę. Ich kolektywny wysiłek i współpraca oraz pełne poświęcenie dla społeczności wybijają się na pierwszy plan w drugiej części filmu. Największa mądrość T’Challi w niespodziewanie feministycznej ekranizacji komiksów o Czarnej Panterze polega więc na tym, że na swym dworze ufa i otacza się głównie silnymi kobietami. I ten wymiar afrofuturystycznej kinowej opowieści mnie osobiście najbardziej przekonuje i przypada do gustu.

„Czarna Pantera”

Skoro o ekranowych adaptacjach komiksów mowa, wypada tu wspomnieć o cieszącym się sporą popularnością za Oceanem nowym serialu stacji CW, na podstawie sagi ze stajni DC – mianowicie „Black Lightning”. Emisja pierwszego sezonu, zaplanowanego na trzynaście odcinków, jest obecnie na półmetku. Poszczególne epizody serii stworzonej przez Salima Akila i Marę Brock Akil ogląda się całkiem dobrze, a nad całością unosi się duch superbohaterskiej akcji, pełnej krwawych mordów i przemocy. Tytułowa Czarna Błyskawica to pseudonim Jefferesona Pierce'a (Cress Williams). Mężczyzna wiedzie uporządkowane życie dyrektora miejscowego liceum, ojca dwóch nastoletnich córek, i ani myśli o powrocie z zasłużonej „emerytury” superbohatera. Do czasu aż jego rodzinie zagrozi niebezpieczeństwo, a lokalną społeczność zaczną trawić problemy z gangami, dilerami narkotyków i mafijnymi porachunkami, jakie wydawały się raz na zawsze rozwiązane przy użyciu nadprzyrodzonych mocy bohatera. W dodatku na horyzoncie czyha demoniczny albinos, Tobias Whale (Martin „Krondon” Jones III), który nie spocznie, dopóki nie rozprawi się z tytułowym Black Lightning. Jefferson nie ma więc wyboru. Mimo że targają nim moralne dylematy i wierzy, że spełnia swą społeczną misję, wychowując czarną młodzież, przywdziewa kombinezon i rusza w noc.

Sensacyjne i momentami wyjątkowo krwawe sceny sąsiadują tutaj ze śmiałymi obyczajowo wątkami w rodzaju eksperymentów z seksualnością jednej z córek głównego bohatera. A w przeważającej mierze są jedynie pretekstem do tego, by ukazać jak najbardziej aktualne politycznie i społecznie problemy nękające afroamerykańskie wspólnoty: przemoc ze strony państwa, postępujące nierówności klasowe i ekonomiczne czy incydenty do złudzenia przypominające zabójstwo czarnego nastolatka, Trayvona Martina, przez funkcjonariusza policji. Największą siłą serialu jest stworzenie wielowymiarowego portretu czarnej społeczności. A to, że czasem jedynym zbawieniem dla niej są nadludzkie moce Black Lightning, to już inna sprawa. I zarazem ostry komentarz do realiów ery Trumpa.

Doskonałą małoekranową przeciwwagą dla superbohaterskich narracji o Afroamerykanach jest na wskroś realistyczny serial „The Chi” Leny Waithe, emitowany przez Showtime. I choć nie pokazano jeszcze wszystkich z dziesięciu zaplanowanych godzinnych odcinków pierwszego sezonu, już teraz można śmiało napisać, że to z pewnością jedna z najlepszych telewizyjnych produkcji roku. Rewelacyjnie prowadzona wielowątkowa narracja ukazuje życie czarnej społeczności w południowej części Chicago, cieszącej się złą sławą jednej z najniebezpieczniejszych miejskich dzielnic w całym USA. Właściwa akcja rozpoczyna się w momencie, gdy czarny nastolatek Coogie (Jahking Guillory) staje się świadkiem odkrycia ciała innego afroamerykańskiego chłopaka. Wkrótce sam zostaje zastrzelony przez ojca ofiary, Ronniego (Ntare Guma Mbaho Mwine). To morderstwo z kolei przypadkowo widzi dwunastoletni, rezolutny Kevin (doskonały Kevin Hibbert). Tymczasem Brandon (znany z „Mudbound” i „Straight Outta Compton” Jason Mitchell) postanawia sam dowiedzieć się, kto stoi za zabójstwem Coogiego, jego młodszego brata. Nastoletni Emmet (Jacob Latimore) z kolei niespodziewanie dowiaduje się, że jest ojcem. Losy czwórki czarnych mężczyzn w różnym wieku zostają po mistrzowsku przeplecione nie tylko po to, by stworzyć pełną nagłych i dramatycznych zwrotów akcji, wciągającą serialową opowieść, ale przede wszystkim, żeby, jak podkreślała sama Waithe, uczłowieczyć czarnych chłopaków z Chicago.

„The Chi”

Czasem ten proces odbywa się niestety kosztem kobiecych bohaterek, które wpisują się w stereotypy: rozwiązłej Jezebel (matka Coogiego i Brandona), silnej i wyszczekanej czarnej matrony (matka Emmeta) lub wrażliwej dziewczyny z sąsiedztwa z aspiracjami (dziewczyna Brandona). Jednak im dalej w las, tym lepiej: kolejne maski opadają, odsłaniając przed widzami wieloznaczne postacie, które muszą na co dzień radzić sobie z przemocą, poczuciem straty i żałobą. Mimo spiętrzenia społecznych patologii, „The Chi” wyraźnie daje do zrozumienia, że czarni mieszkańcy południowego Chicago, mimo że nieustannie zagrożeni tzw. „gun violence” czy nieudolnie działającym wymiarem sprawiedliwości, przeżywają też chwile radości, beztroskiej zabawy i wzruszeń. A perypetie czworga głównych bohaterów obfitują nie tylko w sensacyjne wątki, ale opowiadają choćby o specyficznym dorastaniu, odkupieniu win i miłosnych zawirowaniach, wkomponowanych w lokalny koloryt. Doskonale oddany poprzez język, jakim komunikują się między sobą bohaterowie, pełen miejscowego slangu i kolokwializmów.

*

Pisząc artykuł o nowych afroamerykańskich ekranowych narracjach, słuchałem obsesyjnie singla promującego „Czarną Panterę” – utwór „All The Stars” Kendricka Lamara i SZA. Pomijając jego niewątpliwą chwytliwość, silnie przemówił do mnie refren, ukłon w kierunku ikonicznego przemówienia Martina Luthera Kinga, w którym mowa o marzeniach, snach i sięganiu nieboskłonu. Jak przystało na idealistycznego „white boya”, utopijnie pomyślałem sobie, że omówione pokrótce filmy i seriale zbliżają czarnych twórców i ich postacie do gwiazd w bynajmniej już nie tylko poetycki i symboliczny sposób. Zwiastują nową erę kulturowych produkcji, w których to Afroamerykanie będą rozdawać karty.