Wszystko przez klimat

Rozmowa z Wojciechem Albińskim

Zżyłem się z Zulusami, więc wydawało mi się, że miałem coś do powiedzenia na ich temat. Nawet zacząłem rozumować tak jak oni, a tutaj, w Warszawie, przyjechałem i patrzę – inny lud

Jeszcze 3 minuty czytania

IGA GIERBLIŃSKA i EDYTA HETMANOWSKA: Mieszkał  Pan w Polsce, Szwajcarii, Francji i RPA. Gdzie czuł  się Pan u siebie? Jest Pan obywatelem świata?
WOJCIECH ALBIŃSKI: W Afryce jest dużo słońca, ciepło, mili i uśmiechnięci ludzie. Ogólna sympatia, jaką wszyscy otaczają się nawzajem jest wielką zaletą tego miejsca. Chyba że ludzie wpadną w jakiś amok – wtedy przestają być mili. Nie wiem, co to znaczy być obywatelem świata. Nie mam pojęcia na przykład o Ameryce Południowej i nigdy nie chciałbym tam jechać.

Czym ludzie w Afryce różnią się od Europejczyków?
Są dużo sympatyczniejsi. Ciepło, przyjemnie, można usiąść pod drzewem i wypić szklankę piwa. Tradycja przekazywania historii ustnie też sprzyja kontaktom ludzkim, długim rozmowom.

Bardzo długo nie było Pana w Warszawie…
Od 1963 roku… Nic się nie zmieniło, mało. Może ludzie trochę się zmienili. Pamiętam, kiedy spotykałem Polaków w Paryżu, nikt nie chciał wymieniać swojego nazwiska. Jakieś kłopoty zaraz mogłyby powstać. A w Afryce wszystko jest pretekstem do tego, żeby się poznać i polubić. W ten sposób zwalcza się samotność, nudę. W Polsce jest inaczej. Wszystko przez klimat.

Czy lata komuny zrobiły z nas nieufnych, oziębłych ludzi?
Pewnie tak, ale pokolenie dwudziesto-, trzydziestolatków jest szczęśliwsze. Dla nich mówienie o czasach komuny jest jak wspominanie cara w latach trzydziestych. Kogo to obchodzi? To przeszłość.

Wojciech Albiński

Ur. 1935, z wykształcenia geodeta. Z zamiłowania pisarz i podróżnik. Pod koniec lat pięćdziesiątych współtworzył miesięcznik literacki „Współczesność”. Wyjechał z Polski w 1963 roku, w latach siedemdziesiątych publikował wiersze w paryskiej „Kulturze”. Od kilkudziesięciu lat mieszka w Afryce, gdzie wytyczał nowe drogi. Ostatnio coraz częściej widywany jest w Polsce. Autor zbiorów opowiadań: „Kalahari” (2003; Nagroda Literacka im. Józefa Mackiewicza 2004, nominacja do Nagrody Literackiej Nike 2004); „Królestwo potrzebuje kata” (2004), „Lidia z Kamerunu” (2008) oraz „Achtung! Banditen!” (2009).

Ostatnio częściej bywa Pan w Warszawie. Obserwuje  ludzi. Nie ma Pan wrażenia, że pewne wartości są w odwrocie?

Jest wielki potencjał dobrych ludzi. Olbrzymie masy, które potrafią odróżnić zło od dobra.

Tęsknił Pan za Polską, będąc w Afryce?
Tęsknię za Afryką, będąc w Polsce. A poza tym wypełniam mój obowiązek – kiedy się jest poza Polską, trzeba za nią tęsknić.

To obowiązek, który narzuciła literatura.
Nie, tak sobie wyobrażałem życie – że mam dokąd wrócić, do takich chwil jak ta. Mamy zimę, czwarta po południu i wszędzie już ciemno, ktoś w kawiarni gra na pianinie… Liczę na ocieplenie klimatu.

Lubi Pan energię Warszawy?
Energię? Gdzie Pani ją wyczuła?

W ludziach.
Szybciej chodzą? Może rzeczywiście… Chętniejsi są do bitki? Może. W Afryce widzę dużo energii zwróconej na radosne strony życia.

Powiedział Pan, że liczy na ocieplenie… Ocieplenie wśród ludzi, jak rozumiem.
Tak, wśród ludzi i w ogóle klimatu. Czy Panie wierzą w konieczność walki z ociepleniem klimatu? Jacyś ludzie się zebrali w Kopenhadze, żeby chłodzić klimat. Jeszcze bardziej?

Człowiek chłodny, człowiek zły…
Tak. Świetnie pani to ujęła.

Jak się zmieniły podwarszawskie Włochy? Ma Pan tam swoje ulubione miejsca, ulice?
Niewiele się zmieniło od czasu mojego dzieciństwa. Jest peron na stacji kolejowej Włochy. Te same napisy, te same płyty chodnikowe, te same drzewa w parku, ten sam pałacyk. Mam takie zdjęcie, to był chyba 1939 rok, mój ostatni rok w przedszkolu, dostałem dyplom.

Jeśli wojna nie zmieniła tego miejsca, to co zmieniła?
Wojna budzi w ludziach chęć kontynuacji. Na początku wszyscy są szczęśliwi, że ta nuda się kończy, ale potem pojawia się lęk i ujemne strony przeważają. Mało pamiętam wojnę. Pamiętam ją jako jeden z okresów w moim życiu, który mnie specjalnie nie zabolał… W pewnym momencie elektrownia nie działała i nie było światła, to mnie naprawdę męczyło. Niech pani sobie wyobrazi, że wszystko się dzieje przy świetle świecy.

Jak miejsce wpływa na pisanie książek? Afrykańskie książki pisał Pan w Afryce, „Achtung! Banditen!” powstała w Warszawie.
Bardzo. Kiedy ma się wokół siebie roześmianych ludzi, to pisze się o rzeczach wesołych i sympatycznych. Poza tym opisuje się to, co się widzi. Różne ludy, Zulusi, to są postaci ogromnie interesujące. Ja się z nimi zżyłem, więc wydawało mi się, że miałem coś do powiedzenia na ich temat. Nawet zacząłem rozumować tak jak oni, a tutaj, w Warszawie, przyjechałem i patrzę – inny lud. Ludzie raczej zmartwieni, zmarznięci, więc musiałem się daleko cofnąć, do pewnych zdarzeń, których już nie pamiętałem, tylko migawki. Zacząłem pisać o tych odległych wydarzeniach.

Wojciech Albiński, Achtung! Banditen!”.
Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2009
Ciągłość historyczna, która notabene istnieje też i w Afryce,  jest bardzo ważna w Polsce. W Polsce notorycznie wraca się myślami do przeszłości. Zamęczamy się przeszłością. Wszystkim radzę, by myśleli więcej o teraźniejszości.

W Afryce myśli się o teraźniejszości, ale to nie prowadzi ludzi do ogólnego szczęścia. To skonfliktowany kontynent…
Nie. Gdyby nad nami był parasol, przed nami trzy koktajle, wszyscy by sobie dobrze życzyli. Z tego wynika mile spędzony wieczór. Czy to mało?

Wieczór, który przechodzi do przeszłości, nastaje kolejny dzień i znowu te trzy koktajle…
(Śmiech) To nie jest zły pomysł. Oczywiście, w Europie to trzeba składać, budować. Te belki muszą się układać w dom, te zapasy węgla na zimę i ta marchew w beczkach i kapusta kiszona, trzeba to uskładać, bo inaczej się zginie.

Ile lat ma Pański bohater?
Od 4 do 8 lat.

Achtung! Banditen!

To pierwsza „polska” książka po serii zbiorów afrykańskich opowiadań Albińskiego.
 Mały Wojtuś dorasta w podwarszawskich Włochach. Wojna to tylko echo w dziecięcym świecie, ale nie jest przez to mniej straszna. Dziecięcy narrator z wielką szczegółowością opisuje wszystkie ważne dla siebie wydarzenia. Dzięki tej perspektywie udaje się autorowi uniknąć popadania w polskie schematy pisania o wojnie.

I mówi rzeczy, których nie powinien w tym wieku wiedzieć.
Rzeczywiście jest tam parę historii, które zostały mi opowiedziane później, ale doskonale wpisywały się w ten okres i wydawało mi się, że nie ma powodu, by ich nie włączyć.

Jak buduje Pan narratora? Czy narrator musi być wiarygodny?
Narrator sam musi siebie stworzyć. Jak panie znajdują mojego narratora?

To chłopiec, który ma pewne dojrzałe obserwacje i wysnuwa poważne jak na dziecko wnioski.
Wydawało mi się, że on tylko zadaje pytania.

Pana obserwacje są bardzo szczegółowe. Czy dziecko, które wie mniej, widzi więcej?
Chyba tak. Dziecko nie tuszuje kolorów, hałasów, wyrażeń pseudowiedzą.

Pańskie wspomnienia z czasów wojny zaczynają się od wspomnienia tortu truskawkowego Pańskiej Babki i wniosku, że Hitler zepsuł wakacje. Przyjmuje Pan w ten sposób maskę dziecka, czy faktycznie Pan tak na tę przeszłość patrzy?
To dobre zdanie otwierające. Ale tak rzeczywiście było.

A jakie kobiety zapamiętał Pan z okresu wojennego?
Siedziały prosto, wyrażały się oszczędnie. Bardzo były dumne i nie narzucały się. Nie były tajemnicze. Były sobą, zachowywały się naturalnie, kontakty z nimi były bardzo łatwe. Patrzyłem na nie jako dziecko, wnuczek, siostrzeniec. Może w powieściach historycznych są opisane takie kobiety.

W rozdziale „Ciężkie życie z powodu żony” pozwala Pan sobie na subtelną grę literacką z samym sobą. Urszulka, piętnastoletnia panna, czyta książkę „W pustyni i w puszczy”.
To była jedna z moich zasadniczych książek. Tak sobie planowałem świat.

Podkochiwał się Pan w Nel?
Oczywiście, bardzo żałowałem, że nie nazywam się Stanisław. Ta bezbronność, te pukle jasnych włosów!

Tęskni Pan do kobiety, która potrzebuje opieki.
I nie lubię tych, które zbyt łatwo dają sobie z nami radę.

Czy dziecięce podróże palcem po mapie wpłynęły na decyzję o wyjeździe z Polski?
Bardzo. Miałem stare mapy, nie było tam podziałów kolonialnych. Jak u Conrada. Potem sobie powiedział, że tam pojedzie. Odkryłem ten fragment w jego pamiętnikach. Moje marzenia się spełniły. Wyruszyłem jak najdalej mogłem.

Jak wychowywała Pana mama? Jakie wartości były dla niej najważniejsze?
Moja matka charakteryzowała się pewną surowością. Gdy trzeba było, dostawałem po głowie, żeby siedzieć cicho i nie wtrącać się do rozmowy, która mnie nie dotyczyła. Jak byłem zdenerwowany, matka mówiła, żebym pobiegł nad jezioro i posiedział tam 10 minut. Nigdy nie rozmawiałem z matką o ojcu, to był jeden z tych tematów, o których nigdy się nie rozmawiało. Moje opowiadania opisują jej charakter, powstał wizerunek matki Polki, ona taka była, mimo woli. Zadzwonił do mnie mój kolega i powiedział, że mojej matce wystawiłem pomniczek. Nie zamierzałem.

Odniosłam wrażenie, że oszczędzał Pan swoją matkę, nie zadając jej pewnych pytań.
To prawda. O ważnych sprawach i wartościach się nie mówiło. Trzeba mieć bardzo dobry warsztat słowa, żeby nie zniszczyć tego, co najważniejsze. Można dużo powiedzieć, przybliżyć pewne sprawy. Już prawie się zbliżamy, już wiemy, o czym mowa i to wystarczy. Nie godzi się zadawać pewnych pytań. Jak mnie coś naprawdę ciekawiło, to nie pytałem. Historia z ojcem… Mogłem ją zarzucić pytaniami typu – czy było jej smutno, że nie wrócił. Ale przecież nie zadaje się takich pytań.

Jak udało się Panu wrócić w „Achtung! Banditen!” do siebie-dziecka?
Ja tylko opowiadałem o tym, co widziałem i co się wydarzyło, to wszystko.

Opowiada Pan tak, jakby mówiło dziecko…
Musiałbym przerobić  dziecięce wspomnienia na język dorosłego, a to zabieg niepotrzebny. Dodać całą moralistykę, politykę, wspomnieć o frontach, o artylerii… to wiedza. Jest olbrzymia różnica między wiedzą a obserwacją i literaturą. Literatura nie musi być mądra.

Czy narrator powinien być mądry?
Nie, musi mieć coś do powiedzenia. Ci mądrzy, Chryste Panie, niech pani posłucha telewizji. Tam są sami eksperci, mądrzy ludzie, mówiący dziwnym  językiem.

Czym jest dla Pana język? W Pana książkach jest przezroczysty i precyzyjny.
Sposób, w jaki ludzie posługują się językiem mówi o nich bardzo dużo. O ich inteligencji, dowcipie, pozycji socjalnej. Niedbałość w języku bardzo mnie razi.

Kilka lat temu zapytał mnie Pan, czy skończyłam polonistykę.  Powiedziałam, że nie, na co Pan odpowiedział, że to dobrze, bo poloniści walczą językiem. Boi się Pan walczących językiem?
Od kilku lat zauważyłem, że zapanowała nowomowa. W czasie mojej nieobecności zepsuli mi język. Za komunistów to uchodziło, wtedy język był w rękach ludzi, którzy umieli się nim posługiwać. W tej chwili to zupełnie coś niebywałego! Opieram się na tym, co widzę w telewizji i słyszę przez radio. Jest kilka dziwnych zwrotów, np. partnerować, mediować, na dzień dzisiejszy, albo mój ulubiony zwrot – „na tamtą chwilę nie mieliśmy takiej wiedzy”, zamiast powiedzieć, że „wtedy tego nie wiedziałem”.

Język to obraz świata.
To narzędzie. 

Mówi Pan teraz o niedbałości w języku. Narrator może mówić niedbałym językiem?

Może, byle był wierny językowi, który jest prawdziwy.

Czy doświadczenie wojny, niestabilność świata sprawiają, że łatwiej w życiu podejmować decyzje o pozostawieniu wszystkiego? W Polsce do tej pory ludzie spędzają życie w jednym miejscu.
Ludzie nie lubią się przenosić. Szukają poczucia więzi.

Czuł Pan, będąc za granicą, że tam jest wschód, a tam zachód?
Tak. W tej chwili odczuwa się to dużo mniej, dlatego że czytamy te same pisma, oglądamy te same filmy. Bardzo podobny świat się stworzył. Wtedy różnica cywilizacyjna była odczuwalna.

A potem skok do Afryki…
To było wbrew rozumowi.

Bardzo często opisuje Pan pociągi i stacje kolejowe. Dlaczego tak Pana fascynowały?
Parowóz to wspaniała maszyneria. Do wagonu kolejki EKD wchodziło się jak do salonu. Stoliki, bukiecik kwiatów, cisza, przyjemność. Pamiętam, że były bilety różnokolorowe… Z pociągami wiązały się niesamowite historie, ktoś uciekał w przebraniu, jacyś powstańcy… Jeździłem, trzymając matkę za rękę, i obserwowałem to wszystko. Czasami rozmawiałem z motorniczymi. Maszynista to była wtedy wielka osoba. Nosił rękawiczki. Konduktorzy pociągali za sznurek i rozlegał się piękny dzwonek lokomotywy.

Co więcej może Pan powiedzieć o ludziach opisanych w krótkim rozdziale „Siedzą i myślą”, których męczy powojenna trauma?
To wszystko wymagało niezwykłej odporności nerwowej. Byli ludzie tak nieludzko skrzywdzeni przez wojnę i po wojnie wiele niesprawiedliwości się działo. We Włochach z dachów widziało się uciekających ludzi, u nas została jedna pani, która mnie wychowywała, po prostu została u nas, przygarnęliśmy ją.

Zadebiutował Pan jako pisarz w wieku 68 lat. Umberto Eco zaczął pisać między ósmym a piętnastym rokiem życia, a później na nowo dopiero, kiedy zbliżał się do pięćdziesiątki. Te trzydzieści lat nazwał czasem wstydliwości, który poprzedził eksplozję dojrzałego bezwstydu. Pan pisał wiersze, współtworzył „Współczesność”, otarł się Pan o pisanie, a później – długie lata wstydliwości?
Teraz już się nie wstydzę (śmiech). Nie porównuję się do Umberto Eco. W okresie wstydliwości byłem jak wszyscy młodzi skupiony na swoich uczuciach. Potem jest co spisywać…

Jak się Pan czuje w pisarstwie po tylu znakomitych książkach?
Nie czuję się pisarzem. Trzeba się przyzwyczaić do bycia nim.

Czy myśli Pan już o kolejnej fabule?
To będzie zbiór afrykańskich opowiadań, napiszę je tu, byle przeżyć styczeń, luty… Liczę na to, że aktywiści w Kopenhadze niewiele zwojują i w końcu nadejdzie to spodziewane ocieplenie (śmiech).