Łatwiej nie widzieć

16 minut czytania

/ Film

Łatwiej nie widzieć

Rozmowa z Kantemirem Bałagowem

Film nie musi być tożsamy, tak w stu procentach, z autorem. To ma być uczciwa robota, ale nie musi kraść mi duszy – mówi Bałagow, cudowne dziecko rosyjskiego kina, którego „Bliskość” właśnie wchodzi na nasze ekrany

Jeszcze 4 minuty czytania

ANNA SERDIUKOW: Ponoć był pan ulubionym studentem Aleksandra Sokurowa.
KANTEMIR BAŁAGOW
: Nigdy tego od niego nie usłyszałem.

Ulubionym i najzdolniejszym.
Komplementy od Sokurowa? Chyba pani żartuje. To nie ten typ.

A jaki?
Konkretny, precyzyjny, zdystansowany. Jeśli uściśnie twą dłoń, to już w pewnym sensie można mówić o wyrażeniu sympatii czy okazaniu akceptacji. Odpowiada mi to, choć nie twierdzę, że nie byłem zdziwiony.

Co pana zaskoczyło?
Jest dość szorstki. Na przykład podczas naszych filmowych zajęć na Uniwersytecie Kabardyjsko-Bałkarskim oznajmił niespodziewanie, że wolałby, abyśmy nie oglądali jego filmów, przynamniej do czasu ukończenia kursu.

Tak naprawdę wszystko dla mnie było nowe, dziwne. W pewnym sensie potrzebne młodemu twórcy, bo zdałem sobie sprawę, że kino nie musi być tożsame, tak w stu procentach, z autorem. To ma być uczciwa robota, ale nie musi „kraść” mi duszy. Robiąc film, nie muszę dawać siebie w zastaw.

Co ciekawe, myślę, że Sokurow wyraża siebie – humanistę – wyłącznie na ekranie. Wyraża i zaspokaja. Inaczej nie potrafi, nie chce, boi się. Być może tego nie potrzebuje, albo czuje, że go to osłabi. Dla nas, chłopaków z północnego Kaukazu, zrobił naprawdę wiele.

Co dokładnie?
Proszę wyobrazić sobie, że rodzi się pani w mieście Nalczyk.

Zły start?
Dla niektórych to ostatnie zadupie. Prawda jak zwykle leży gdzieś pośrodku. Nie twierdzę, że nie można być tu szczęśliwym. Patrzy się z bardzo daleka na wszystko, chociażby na wielką Rosję, wyobrażenia o niej zawsze były tu ogromne. Urodziłem się w Nalczyku i w tym miejscu wychowałem. Mogłem iść do Szkoły Biznesu, Szkoły Rolnictwa, na Uniwersytet albo do Instytutu Sztuk Pięknych. To nie jest tak, że nie ma opcji, są, ale wszystkie na miarę bałkarsko-kabardyjskiej republiki. Przycięte do możliwości, a w zasadzie ograniczeń tego miejsca. Półtora tysiąca kilometrów dzieli nas od Moskwy. Większość z mieszkańców nigdy nie pokona tego dystansu. Gdyby nie kurs filmowy zorganizowany przez Sokurowa w moim mieście, nie wiem, jak potoczyłyby się moje losy. Gdy miałem 24 lata, wyjechałem do Moskwy, a potem do Petersburga. Rok później realizowałem debiut. Pani pozwoli, że się powtórzę: gdyby nie kurs filmowy, a później specjalny fundusz stypendialny Sokurowa – pomagający młodym reżyserom wystartować – na pewno nie zdobyłbym pieniędzy na „Bliskość” i nie zrobiłbym tego filmu.

Niezłe tempo.
Myślę, że nie ma na co czekać.

ReżRealizował pan „Bliskość” z potrzeby opowiedzenia o miejscu, z którego pochodzi, czy zainspirowały pana prawdziwe wydarzenia, jakie miały miejsce w regionie?
To była wypadkowa wszystkiego. Jestem człowiekiem stąd i nigdy nie wypierałem się tego. Od początku czułem, że „lokalny koloryt” może dobrze zafunkcjonować na ekranie. Północy Kaukaz nie jest wyeksploatowany przez kino. To atrakcyjna egzotyka, która jednak mogła okazać się pułapką, hermetyczną fasadą i tyle. Dla tej wizualno-kulturowej egzotyki potrzebowałem kontrapunktu – uniwersalnej fabuły opowiadającej o zdarzeniach zrozumiałych na całym świecie. Z jednej strony jest to porwanie młodych ludzi – żydowskiej pary tuż po ogłoszeniu ich zaręczyn. Zajście prawdziwe i nieodosobnione, takich porwań pod koniec lat 90. było wiele. Porywacze nie krzywdzili ofiar, z mojej dokumentacji wynika, że był to ich sposób na zarobek.

Kantemir Bałagow

Urodzony w 1991 roku rosyjski reżyser i scenarzysta, pochodzący z Nalczyku w Kabardo-Bałkarii. Wychowanek Aleksandra Sokurowa, absolwent kursów, które twórca „Cielca” prowadził na państwowym uniwersytecie w Nalczyku. Fundacja Sokurowa jest wiodącym producentem „Bliskości”.

Bałagow niespecjalnie interesował się kinem, studiował ekonomię na Uniwersytecie Stawropolskim i korespondencyjnie prawo. Ale zrozumiał, że to nie dla niego i zaczął szukać innej życiowej drogi. Dostał od ojca aparat fotograficzny, więc zaczął robić zdjęcia, potem kręcił seriale z Nalczyka, które umieszczał w internecie. Po roku usłyszał od przyjaciela, że powinien spotkać się z Aleksandrem Sokurowem, który od trzech lat prowadził w Nalczyku kursy filmowe. Tak też się stało, dołączył do studentów. Nadrabiał stracony czas, oglądając klasyków francuskiej Nowej Fali, Rosjan z okresu odwilży (1957–1964), filmy wojenne. Wcześniej nie miał takiej możliwości – multipleks w prowincjonalnym Nalczyku oferował jedynie mainstream.

Kończąc studia w 2013 roku, zrealizował 40-minutowy film „Mołodoj jeszczo” i 38-minutowy dokument „Andriusza” (o młodym mężczyźnie we wczesnym stadium schizofrenii) oraz w 2015 – krótki metraż „Pierwyj ja”, który był pokazywany na festiwalu w Cannes (Short Film Corner). „Bliskość” została premierowo pokazana na MFF w Cannes 2017 w sekcji Un Certain Regard, zdobywając Nagrodę FIPRESCI.

Współpracował pan przy filmie z policją?
Nie. Policja nie była zaangażowana w moje przygotowania, bo też zwykle nie była informowana przez pokrzywdzone rodziny o porwaniach.

A wracając do pani poprzedniego pytania, na przykładzie siostry porwanego chłopaka zadaję też inne pytania – w moim mniemaniu równie uniwersalne – o to, na ile dzieci mają moralny obowiązek wspierać rodziców? Na ile jednostka może i powinna poświęcić się dla bliskich w imię tzw. przynależności do „plemienia”, więzów krwi, czy też z poczucia obowiązku.

Powinna?
Ja tego nie wiem. Stawiam pytania.

Czuję szkołę Sokurowa.
Nie wypieram się.

Tak w pana filmie, jak i w pana wypowiedzi pojawia się hasło „plemię”. Jak je rozumieć? Bardziej w kontekście rodziny czy żydowskiej społeczności?
Oba tropy są właściwe. Tak, rodzina może być jak plemię, szczególnie rodzina żydowska. Wszystkie znane mi przypadki porwań – mimo tego, że po opłaceniu okupu kończyły się powrotem osób zaginionych do domu – wymuszały na tych rodzinach zmianę miejsca zamieszkania. Nikt tym ludziom nie groził, nikt niczego nie sugerował, oni sami z siebie pakowali dobytek i odchodzili w nowe miejsce, szukając nowego domu. Pomyślałem sobie, że jest w tej gotowości na zmianę – i na wędrówkę, ale w takim archetypicznym wymiarze – jakieś powiązanie z pierwotnymi, koczowniczymi plemionami Kaukazu. I chciałem to pokazać. Z wielu historii wynika, że ci ludzie robili restart całymi rodzinami. Jadąc w nieznane, zatrzymywali się przy drodze, rozpalali ogniska, siadali, jedli, rozmawiali, spali. Bez względu na pogodę. Przypominam, że mówimy o latach 90.

Społeczności żydowskie tego regionu również tworzą coś na kształt plemion. Panuje tu hierarchiczność, starszyzna decyduje o wielu kwestiach dotyczących życia poszczególnych rodzin, jest system wartości, norm i obyczajów, którym trzeba się podporządkować.

Skąd pan to wie?
Kiedy miałem 16 albo 17 lat – dokładnie nie pamiętam – umawiałem się z Żydówką. Nie planowaliśmy wspólnej przyszłości, dziś już nie wiem dokładnie dlaczego, ale myślę, że było w nas jakieś przeświadczenie, że nasza relacja nie ma racji bytu. Nie spotkałem się z jawną wrogością czy odrzuceniem ze strony jej bliskich, ale zawsze miałem poczucie, że jestem spoza plemienia. Że nie przynależę. To nie pomogło nam przetrwać, a może, gdyby była to silna relacja, walczylibyśmy o nią? Nie sposób dzisiaj tego ocenić.

Te doświadczenia pomogły panu zrobić film?
Wprowadziły element nostalgii.

Nie był pan jedynym debiutantem na planie.
Pomyślałem sobie, skoro ktoś mi – młodemu chłopakowi – pomaga, to i ja komuś pomogę. Zresztą od początku czułem, że wszyscy coś podobnego sobie dajemy, jakąś energię, a może to była kwestia wiary w projekt początkujących twórców i głód wrażeń. Nie wiem. Dobrze się rozumieliśmy.

Grającą Iłanę – siostrę porwanego – Darię Żowner reżyser obsady odkrył tuż po studiach w Moskwie.
Była na ostatnim roku studiów.

Daria gra Żydówkę i prywatnie ma żydowskie korzenie. Z kolei jej kabardyjskiego chłopaka Zalima gra aktor o takim pochodzeniu. Przypadek?
Skąd. To dla mnie był priorytet, aby żydowskie postaci zagrali aktorzy o żydowskim rodowodzie, z kolei Kabardyjczyków od początku mieli zagrać Kabardyjczycy. Takich osób szukałem i pod te kryteria „ustawiłem” castingi. Do paru ról nie znaleźliśmy profesjonalnych aktorów, więc zaangażowałem naturszczyków. Porwanego brata Iłany gra żydowski chłopak, który na co dzień jest kucharzem, wcielający się w jego rodziców ludzie to też naturszczycy, nie wiem lub już nie pamiętam, co robią zawodowo.

Naprawdę nie znalazł pan nikogo zadawalającego wśród profesjonalnych aktorów?
Nie. Ale te castingi przydały mi się jeszcze do czegoś innego. Wszystkie aktorki startujące do roli matki pytałem o to, czy mają dzieci. Te, które potwierdzały, pytałem o powody, dla których zdecydowały się na potomstwo. Odpowiedzi w większości miały zabarwienie egoistyczne, większość z kobiet mówiła o tym, że dzieci są przedłużeniem ich życia lub ich osoby – albo wręcz jakichś konkretnych cech – że wreszcie mają kogoś wyłącznie dla siebie, lub też, że będzie miał kto się nimi opiekować na stare lata. Dla wielu kobiet dzieci były w jakimś sensie antidotum na trudności, jakie pojawiły się po latach w ich związkach.

„Bliskość”

Niewiele było odpowiedzi, z których wynikałoby, że te kobiety kierowały się instynktem czy po prostu chęcią dania nowego, autonomicznego życia. Nikogo nie chciałem oskarżać, ale to wydało mi się interesujące. Początkowo miałem obawy, czy w scenariuszu nie obchodzimy się zbyt okrutnie z postacią matki, która wymaga od dzieci przywiązania, posłuszeństwa, lojalności ponad miarę. Rozmowy, które odbyłem podczas castingów, uświadomiły mi, że być może taka jest specyfika Rosji.

A czy rzeczywiście wciąż zdarza się w Rosji, by rodzice wybierali żonę lub męża swojemu dziecku?
Nie wiem jak teraz, ale w latach 90. spotkałem się z tym kilka razy i słyszałem o tym. W Nalczyku w diasporze żydowskiej ponoć ta reguła obowiązuje do dzisiaj. Grupa żydowska jest nieliczna, wszyscy wiedzą o sobie wszystko, te elementy stanowią o ciągłości tego świata.

Jak pańscy aktorzy odnaleźli się w tym pejzażu?
Niektórzy bez wątpienia przeżyli szok kulturowy. Daria, czyli filmowa Iłana, była dwa razy w Nalczyku. Za każdym razem, gdy wychodziła na ulicę zapalić, ktoś – najczęściej starszy mężczyzna – podchodził do niej i mówił, że tak nie wypada. Upominał ją, ganił za to, że pali, a przecież kobieta powinna się szanować. Publiczne palenie jest nie do pomyślenia. W pewnym sensie tu świat się zatrzymał. Albo cofnął, nie wiem sam. Postsowiecka Rosja końca lat 90., o której opowiadam w filmie, dla wielu wciąż trwa.

Polski tytuł to „Bliskość”, ale w oryginalnym chodzi bardziej o zaduch, ścisk.
To poniekąd czułem w moim rodzinnym mieście. Myślę też, że niektóre struktury – rodzinne i społeczne, często nie ma różnicy – bywają opresyjne wobec jednostki. Chciałem opowiedzieć o tym, jak kulturowe korzenie mogą determinować nasze dorosłe życie, niekoniecznie w pozytywny sposób.

A rosyjski tytuł narzucił przy okazji pewne rozwiązania formalne: dużo jest ciasnych kadrów, wąskich ujęć, zbliżeń, półzbliżeń. Wszystko, by pokazać tytułowy natłok, duchotę, przepełnienie.

Muszę pana zapytać o kontrowersyjny materiał, a mianowicie użycie prawdziwego, wojennego nagrania: to dokumentalny fragment ukazujący rzeź rosyjskich żołnierzy z rąk Czeczeńców.
Nie mogę sobie przypomnieć, który dokładnie to był rok, ale właśnie to użyte przeze mnie nagranie „chodziło” legalnie w internecie. Każdy mógł je ściągnąć. I ja tak zrobiłem jako młody chłopak. Wszyscy moi koledzy też je ściągnęli, Daria, która mieszkała wówczas już w Moskwie, też je pamięta z tego okresu, jej znajomi też znali to nagranie.

Wiem, że dla wielu to zbyt mocna rzecz, ale jest ona bez wątpienia częścią naszej rosyjskiej rzeczywistości. Oglądaliśmy to nagranie tak jak bohaterowie filmu. Zamykaliśmy oczy na moment – jak wielu widzów – ale za chwilę patrzyliśmy dalej. Wiem, to brutalne, co zrobiłem, ale nie mogłem inaczej. Tak jest uczciwie wobec czasów, które portretuję i ludzi, którzy je pamiętają. W Rosji mało kto się oburza.

Podczas pokazów na Międzynarodowym Festiwalu w Cannes oglądająca pana film Uma Thurman wyszła.
Wolę, by ktoś wyszedł, niż gdyby tego fragmentu miało nie być. Poniekąd to nagranie mnie ukształtowało, miało wpływ na moją wrażliwość, charakter. Proszę mi wierzyć, nigdy nawet przez chwilę nie pożałowałem, że go użyłem. A reakcje są różne i liczyłem się z tym. Prawda czasów, które przywołuję, uruchamia prawdę o naszym świecie. To ciekawe, jak bardzo teraźniejszość opiera się na przeszłości. Nie mam żalu od Umy Thurman, w pewnym sensie rozumiem to. Zwyczajowo łatwiej jest zamknąć oczy niż patrzeć.

Kino sankcjonuje większą przemoc czy niegodziwe zachowania, które ostatecznie uchodzą i usprawiedliwiane są sztuką. Tu mamy prawdę, akurat w tym wypadku samą prawdę. Nie wiem, czy wolno mi było jej użyć. Nie ma niestety takiej instancji, której mógłbym się spytać o zgodę lub obowiązującą normę.

Sokurowa pan nie pytał?
Nie był obecny na planie, nie uczestniczył w montażu. Czytał scenariusz, ale nie miał uwag do propozycji użycia w filmie tego nagrania. Pojawił się na moment podczas castingów, a potem zobaczył już gotowy film. Zaproponował kilka zmian, część rozważyłem, ale to nie było obligatoryjne.

Wiem jednak, że podczas filmowych kursów sugerowano wam, byście omijali dwa tematy w swoich pracach – religię i przemoc.
Północy Kaukaz jest dość mocno zróżnicowany pod względem etnicznym. To dzieli mieszkających tu ludzi na mniejsze społeczności, między którymi nie ma wymiany lub, gdy do niej dochodzi, mnożą się konflikty. Nie mówiąc o sporach na tle religijnym czy konfliktach zbrojnych, których lokalni byli świadkami w ostatnich latach nazbyt często.

A do czego was zachęcano? Było coś takiego?
Sokurow zawsze powtarzał, żebyśmy pozostali sobą i opowiadali o sobie, o życiu, które znamy najlepiej.

Czy zachęcony pana sukcesami dalej prowadzi warsztaty filmowe na Uniwersytecie Kabardyjsko-Bałkarskim?
Porzucił te zajęcia po moim roczniku. Z tego, co wiem, nie ma i nie będzie ciągu dalszego zajęć filmowych w Nalczyku, moja grupa była pierwszą i ostatnią klasą. Gdzieś czytałem, że Sokurow się zniechęcił. Trudno powiedzieć czym, może my go rozczarowaliśmy? Na kilkanaście osób jedynie czterem udało się zadebiutować. Jak na rosyjskie standardy uważam to za świetną statystykę.

Komentarz

Jakub Socha

Jakub Socha

redaktor działu film

Sepłniony debiut

Bałagow ma dopiero 26 lat – jego „Bliskość” była jednym z najlepszych filmów tegorocznej edycji wrocławskiego festiwalu. Oglądamy tu Rosję nieznaną, wymykającą się prostym klasyfikacjom. Akcja rozgrywa się u schyłku lat 90. w miejscowości Nalczyk, stolicy Republiki Kabardyjsko-Bałkarskiej, leżącej w południowo-zachodniej części Federacji Rosyjskiej. Rosjan w tym filmie praktyczne nie widać, są za to Żydzi i Kabardyjczycy. Ci pierwsi trzymają się w kupie, bo tylko tak mogą czuć się bezpiecznie. Ci drudzy słuchają pieśni Timura Mucurajewa i marzą o dżihadzie. Bałagow opowiada historię młodej Żydówki Ilany, która kocha się w Kabardyjczyku oraz jej matki, która wypruwa sobie żyły dla rodziny i myśli o tym, jak korzystnie wydać swoje dzieci; jej łagodnego ojca, który z Ilaną prowadzi warsztat samochodowy; i jej brata, który zostaje porwany przez bandytów dla okupu – okupu, na który rodziców Ilany zwyczajnie nie stać.

Hasło reklamowe na plakat do „Bliskości” powinno brzmieć: „Gdyby Mike Leigh urodził się dzisiaj w Rosji, robiłby właśnie takie kino”. Bałagow fantastycznie pracuje z aktorami, praktycznie każda rola jest tu perłą, jest cierpliwy, nie idzie na skróty. Katastrofa, która spada na rodzinę Ilany, nie sprawia, że uruchamia się lawina i wszystko leci na łeb na szyję. Zamiast lecieć – buksuje w miejscu. Kryzys najpierw rozrywa więzi między bliskimi, potem znowu je scala. Ci, którzy jeszcze chwilę temu wydawali się grać z góry im przypisaną rolę w dramacie, nagle odsłaniają w sobie coś innego. Tak samo i Rosja – w „Bliskości” państwo praktycznie nie istnieje, ludzie pozostawieni są sami sobie, ale to właśnie dlatego wykluwa się tytułowa bliskość.