Mistrz podejrzeń
„Electric Dreams”/Amazon

19 minut czytania

/ Literatura

Mistrz podejrzeń

Jerzy Franczak

Philip K. Dick zalicza dziś triumfalny powrót. Jego paranoiczna wrażliwość znakomicie służy denuncjacjom niewidzialnej opresji ekonomii i społeczeństwa spektaklu

Jeszcze 5 minut czytania

Zacznę od wyznania: Philip Dick to moja pierwsza miłość. Zjawił się w moim życiu, gdy miałem trzynaście lat i literatura kojarzyła mi się wyłącznie z nudą lektur szkolnych. Był rok 1990 i jechałem po raz pierwszy na Zachód – autokarem, do Belgii. Podróż trwała 27 godzin, co w epoce przedinternetowej oznaczało, że trzeba wziąć ze sobą sporo lektur. I oto pośród przypadkowych książek znalazł się „Ubik”. Pamiętam do dziś tamto szokowe doświadczenie. Za oknem przesuwał się fantastyczny krajobraz zachodnioniemieckich miast, a ja czułem się jak kosmita. Przyjechałem z innej Europy i miałem wrażenie, jakby mnie wykatapultowano na inną planetę lub w odległą przyszłość. Nie dowierzałem tej scenografii, wyobrażałem sobie, że lada moment rozpadnie się i obnaży jakąś ukrytą realność. Ta obsesja miała mi towarzyszyć przez resztę życia.

Ale zanim zacząłem szukać podobnego dreszczu w powieściach Thomasa Pynchona czy Williama Burroughsa, zamieszkałem na długie lata w getcie science fiction. Miałem sporo szczęścia: początek lat 90. przyniósł prawdziwy boom na rynku. Wznawiano klasykę, nadrabiano zaległości, promowano nowinki. W księgarniach pstrokaciły się kiczowate okładki. Nieistniejące już dziś wydawnictwa wypuszczały setki tytułów rocznie. Prenumerowałem „Nową Fantastykę”, „Małą Fantastykę” i „Feniksa”, pisałem fanfiki i własne nieporadne space odyseje. Pamiętam coniedzielne polowania na książki pod krakowską Halą Targową, czytelniczą gorączkę, niekończące się dyskusje z innymi fanatykami fantastyki. Przynależałem do wielkiej wspólnoty, a równocześnie uważałem się za członka sekty wtajemniczonych. Dick uchodził za autora niszowego, dziwnego i trudnego. Jego paranoiczne wizje nijak nie przystawały do głównonurtowej SF spod znaku Asimova, Aldissa, Heinleina czy Silverberga. A jego nazwisko funkcjonowało niczym szybolet – hasło rozpoznawcze dla tych, którzy zasmakowali w chorobliwej dziwności.

Dziś sytuacja zmieniła się diametralnie. Zapanowała moda na Dicka. Stał się pisarzem rozpoznawalnym, a nawet modelowym – do tego stopnia, że po angielsku funkcjonują przymiotniki dickianphildickian. Zaintrygowało mnie to, więc postanowiłem sprawdzić, czy mojej pierwszej miłości nie zeżarła rdza. Przeczytałem nowe przekłady, wróciłem do kanonicznych powieści, przestudiowałem biografie, oglądnąłem ekranizacje i adaptacje serialowe. Oto robocze wnioski z tego eksperymentu.

Trzy stygmaty

Przede wszystkim – różnie z Dickiem bywa, gdyż autor to nierówny. Właśnie ukazał się premierowy przekład „Inwazji z Ganimedesa” – powieści, którą napisał wspólnie z Rayem Nelsonem. Fabuła osadzona została w odległej przyszłości, kiedy to Ziemią włada potężna rasa robalowatych istot z odległej galaktyki. Ludzkość poddaje się tej niewoli, rezygnując z oporu, gdyż obcy potrafią bezpośrednio wpływać na procesy myślowe. Kierownik Biura Badań Psychodelicznych dysponuje bronią, która deformuje rzeczywistość i osłabia telepatyczną moc intruzów, zwleka jednak z jej użyciem. Dlaczego? Boi się jej wpływu na człowieka czy ma jakieś konszachty z Ganimedejczykami? Ta mocno konwencjonalna fabuła, rozgrywająca się w nie mniej konwencjonalnej scenerii, jest oczywiście bardzo phildickian, ale nie syci mojego głodu niesamowitości. Wynajdywanie charakterystycznych motywów pozostawiam psychofanom.

Philip K. Dick, Ray Nelson, „Inwazja z Ganimedesa”. Przeł. Maciej Szymański, Rebis, 248 stron, w księgarniach od lutego 2018Philip K. Dick, Ray Nelson, „Inwazja z Ganimedesa”. Przeł. Maciej Szymański, Rebis, 248 stron, w księgarniach od lutego 2018„Inwazję…” reklamuje się jako wielki halun napisany pod wpływem LSD oraz jako zapowiedź największych dzieł, co nie jest zgodne z prawdą. Przygodę z kwasem miał Dick jedną, na dodatek niezbyt udaną, a powieść powstała w roku 1965, czyli w najpłodniejszym okresie – w rok po „Trzech stygmatach Palmera Eldtritcha”, na rok przed „Ubikiem” i „Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?”. O czym świadczy ogólna słabość tego utworu (oprócz tego, że PKD nierównym pisarzem jest)? Moim zdaniem o tym, że Dick nie miał nic do roboty w głównonurtowej fantastyce. Odniósł fiasko w domenie powieści obyczajowej (agencja literacka zwróciła mu jego jedenaście niefantastycznych powieści, którymi żaden wydawca nie był zainteresowany), ale nie umiał też tworzyć klasycznych historii o podróżach międzygwiezdnych czy inwazji obcych. W jego dorobku, na który składa się ponad czterdzieści powieści i setki opowiadań, bronią się te pozycje, które motywy science fiction wykorzystują pretekstowo, jako rodzaj przebrania dla najgłębszych jednostkowych obsesji. To właśnie one stanowią niezbywalne stygmaty tego pisarstwa.

„Trzy stygmaty…” to historia przemysłowca, który przywiózł z układu Proxima Centauri tajemniczy narkotyk, dający podobno boską wszechmoc i życie wieczne. Nie wiadomo jednak, czy istota podająca się za Eldritcha jest człowiekiem, czy podszywającym się pod niego Obcym. Stąd nieufność na Ziemi i na wszystkich pozaziemskich koloniach, gdzie króluje tradycyjna używka, Can-D, której użytkownicy gromadzą się wokół zestawów Perky Pat (lalek przypominających Barbie i Kena), wcielają się w te postacie i przenoszą do krainy wspólnej halucynacji. Leo Bulero, potentat handlowy sprzedający Can-D, musi zmierzyć się ze swoim rywalem. Ale nieopatrznie przyjmuje dawkę Chew-Z i traci pewność co do statusu rzeczywistości – czy znajduje się w realnym świecie, czy w złowrogiej fantasmagorii, którą rządzi Eldritch (kimkolwiek albo czymkolwiek jest). Leo z przerażeniem odkrywa w napotkanych ludziach stygmaty tajemniczego Boga lub złośliwego demona – metalowe zęby i ramię, puste oczodoły. Ujawnia się tu zasada, która rządzi każdym z powieściowych światów Dicka: to ontologiczna niepewność, która obrasta przeczącymi sobie hipotezami. Prowadzą one w stronę teorii spiskowych, narkotycznego transu, obłędu, wreszcie metafizyki, ale żadna z nich nie daje wiarygodnej odpowiedzi na pytania o status realności, o autentyczność jednostki, o celowość istnienia.

Trzy schematy

Trzy pytania, trzy piętna – a w praktyce trzy schematy fabularne (które można krzyżować). Weźmy najbardziej spektakularny przykład. W świecie „Ubika” wymyślono stan półżycia – umierających można umieścić w specjalnej chłodni i jeszcze przez jakiś czas utrzymywać z nimi kontakt. Wysłana na Księżyc grupa bohaterów – są to pracownicy korporacji zatrudniającej telepatów – pada ofiarą zamachu bombowego, w którym ginie ich szef. Wkrótce zaczynają się dziać rzeczy przerażające: przedmioty rozpadają się, czas płynie wstecz, ocalali z katastrofy giną w niewyjaśnionych okolicznościach, co gorsza zaczynają do nich docierać komunikaty od zmarłego szefa… Czyżby to on jako jedyny przeżył, a pozostali są zahibernowani w moratorium? W tle tego wszechogarniającego solipsystycznego zwątpienia pojawia się też kwestia druga (jestem żywy czy półżywy? biologiczny czy mechaniczny?) i trzecia (czy za entropią i odwróceniem biegu czasu stoi jakiś plan i czyjaś wola?). Dick robi więc to, co zwykle, a mianowicie inscenizuje grę przypuszczeń: ten świat jest rzeczywisty – czy jest fantasmagorią, halucynacją, manipulacją etc.; homo sum – czy jestem robotem, cyborgiem, obcym, swoją własną kopią etc. etc., życie jest ciągiem przypadków – czy za tym wszystkim kryje się jakiś porządek, spisek rządzących, władza kosmitów, boski plan etc. etc. etc.

Wcześniej czy później Hollywood musiało odkryć atrakcyjność tej prozy. Mnożenie poszlak i balansowanie pomiędzy wykładniami idealnie przekładają się na filmowy foreshadowing i inne techniki zwodzenia widza. W jaki sposób reżyserzy tak różni jak Ridley Scott, Paul Verhoeven czy Steven Spielberg adaptowali, rozszerzali i przeinaczali fabuły Dicka – to osobny temat. Niemniej każda z ekranizacji w podobny sposób buduje fabułę – osnuwa ją wokół totalnego zwątpienia w realność świata, w prawdziwość „ja” lub w logikę zdarzeń.

Schemat pierwszy rządzi niepodzielnie w „Pamięci absolutnej” oraz w jej fatalnym remake’u sprzed kilku lat. W opowiadaniu Dicka wszczepianie fałszywych wspomnień nie działa w przypadku głównego bohatera, gdyż pokrywają się one z rzeczywistymi, choć zatartymi śladami pamięciowymi (naprawdę był na Marsie i naprawdę ocalił ludzkość przed inwazją obcych). Filmy wzmacniają niejednoznaczność i do końca nie wiadomo, czy śledzimy prawdziwe zdarzenia, czy tylko stymulowaną fantazję. Podobnie w „Next”, gdzie magik z Las Vegas, który umie przewidywać przyszłość, zostaje zaangażowany przez służby specjalne do akcji antyterrorystycznej… Ale czy sceny walk i pościgów dzieją się w filmowej teraźniejszości, czy są rozbudowaną predykcją superbohatera?

Drugim schematem operują opowieści o cyborgach (legendarny „Łowca androidów” i bardzo udany film Denisa Villeneuve’a). Bazuje na nim też „Tajemnica Syriusza”, gdzie nikt z bohaterów – kolonistów walczących z samoreplikującymi się maszynami – nie ma pewności, kto jest człowiekiem, a kto robotem. Najgorzej ma chyba bohater „Impostora”, którego posądza się o to, że jest podstawionym przez Centauri cyborgiem, a w jego klatce piersiowej znajduje się bomba atomowa… On sam oczywiście uważa się za istotę ludzką (jak my wszyscy), ale jaka jest prawda – tego nie wiadomo (aż do spektakularnego finału). Nie wspominam już o nieszczęsnym agencie („Przez ciemne zwierciadło”), który tropił handlarzy narkotyków i sam uzależnił się od substancji zmieniającej percepcję, do tego stopnia, że nie wie, czy w ogóle istnieje (a zagubienie widza potęguje technika animacji rotoskopowej).


I wreszcie mamy te historie, w których spod chaosu codziennych spraw wyłania się jakiś ukryty porządek – plan tajnej organizacji, która manipuluje politykami („Władcy umysłów”) albo przeznaczenie, które określa kształt przyszłych zdarzeń („Raport mniejszości”).

Tak czy inaczej, w każdym wariancie, historia zaczyna się tak samo – od szokującego odkrycia, że wszystko jest zupełnie inne, niż się zdawało. Bohater dowiaduje się o czymś, czego nikt nie wie (na przykład, że rząd dodaje do wody pitnej środki halucynogenne), albo na odwrót, wszyscy wiedzą o czymś, czego on nie wie (na przykład, że żyje w historycznym skansenie). Rodzi się w nim impuls, by odkryć prawdę, oddzielić ją od wmówienia i złudzenia – i wyrusza w podróż bez końca szlakiem fałszywych lub nie całkiem wiarygodnych tropów. Nie mam pojęcia, dlaczego Dicka nazywa się „Dostojewskim science fiction” albo „Szekspirem science fiction”. Dla mnie to pisarz obsesyjnie gnostycki w swojej nieufności względem świata-więzienia i prędzej nazwałbym go „Kafką science fiction”. A przy tym jest na tyle swoisty, że warto spojrzeć na niego jak na unikalny fenomen.

Albo – albo

„Je suis vivant et vous êtes morts” (Ja żyję, a wyście umarli) Emanuela Carrère’a wciąż czeka na przekład. Polski czytelnik ma do wyboru nudną i pełną błędów biografię autorstwa Lawrence’a Sutina „Boże inwazje” oraz „Życie Philipa K. Dicka” Anthony’ego Peake’a, tropiciela zjawisk paranormalnych, który twierdzi, że Dick znał własną przyszłość (a nawet, co mnie szczególnie rozczula, że przewidział dzieło Peake’a i wykreował postać o podobnie brzmiącym nazwisku!). Carrère, jak przystało na mistrza eseju biograficznego, naświetla historyczne tło i burzy kilka biograficznych mitów.

Emanuela Carrère, „Je suis vivant et vous êtes morts”. Éditions du Seuil, 358 stron, 1993Emmanuel Carrère, „Je suis vivant et vous êtes morts”. Éditions du Seuil, 358 stron, 1993Obsesja Dicka na punkcie realności nie była wcale efektem zlasowania mózgu wskutek przyjmowania narkotyków. Wizerunek zwariowanego freaka z San Francisco został wykreowany przez media (a Dick podtrzymywał go z wyrachowaniem w wywiadach). Trudno też doszukiwać się źródeł pisarskiej wrażliwości w przeżyciach z wczesnego dzieciństwa (taką tezę lansuje z uporem dokument Ridleya Scotta), w niemowlęcej śmierci siostry bliźniaczki. Carrère szuka gdzie indziej – w Ameryce epoki makkartyzmu, z panującym wówczas klimatem podejrzliwości. W latach 50. Dicka nawiedzali funkcjonariusze FBI, gdyż interesowały ich lewicowe sympatie jego ówczesnej żony (drugiej z pięciu). Zmuszali go do wypełniania formularzy i odpowiadania na pytania o „elementy wywrotowe potajemnie infiltrujące nasze społeczeństwo”. Wkrótce zaczęły dręczyć go dziwne myśli: a jeśli moja żona jest kimś całkiem innym? Czy mogę jej ufać? Czy mogę ufać samemu sobie – może jestem ślepym narzędziem w rękach Sowietów?

Fakt, przez całą następną dekadę pisarz wspomagał się różnymi środkami, ale akurat nie halucynogennymi – upodobał sobie amfetaminę, dzięki której co noc pisał kilkadziesiąt stron, ale nie stronił też od innych wspomagaczy i uspokajaczy. Po dekadzie erupcji twórczej nastąpił okres upadku: z początkiem lat 70., po rozpadzie kolejnego związku, Dick zmienił swój dom w narkomański squat, pogrążył się w paranoi (gdy go okradziono, podejrzewał o to samego siebie), potem przeniósł się do Kanady, gdzie nocował u przypadkowych ludzi, a po próbie samobójczej wylądował na odwyku. Aż przyszło objawienie: oślepiony różowym promieniem, który bił z naszyjnika pewnej akwizytorki, Dick wpadł w trwający dwie doby trans. Uwierzył, że promień przekazał mu dar wieszczenia – dzięki niemu przewidział na przykład przepuklinę syna. I wreszcie sam przeobraził się w typowego bohatera swojej prozy: uznał, że pod fasadową demokracją skrywa się system totalitarny (zawiadywany przez Nixona), że otaczają go różne spiski (na przykład, że sowiecka organizacja kryjąca się pod kryptonimem LEM próbuje zwabić go podstępnie do Warszawy i podmienić jego osobowość), a przede wszystkim nabrał przekonania, że mamy rok 70 n.e., a cały świat jest mamidłem podtrzymywanym przez starożytnych Rzymian. Wyłożył tę ideę w trzech powieściach, przystąpił też do pisania „Egzegezy”, w której interpretował własne książki jako owoc objawienia.

Znawcy tematu spierają się o to, czy mania religijna była konsekwencją dziecięcych traum, choroby, czy politoksykomanii. Dla mnie najistotniejsze jest co innego: paranoiczne wizje ostatnich lat jego życia to radykalna konsekwencja pewnego sposobu myślenia opartego na logice albo-albo. Dick dochodzi do granicy, którą kreśli wątpiąca myśl. Jeśli coś z naszym światem jest nie tak, to znaczy, że jest on iluzją, a gdzieś tam istnieje inny, prawdziwy świat, zgodnie ze słynną maksymą z „Valis”: „Rzeczywistość to coś, co nie znika, kiedy przestaje się w to wierzyć”. Uczepiłem się hipotezy Carrère’a, bo zgadza się z moją intuicją. Dick nawiedza nas dzisiaj jako popkulturowy mistrz podejrzeń. Nieufność suflowana przez FBI w latach 50. powraca w zmutowanej postaci, by zainfekować naszą wiarę, że żyjemy w „wolnym świecie”.

Brave new world

Kiedy czytałem „Ubika” w autokarze na trasie Kraków-Bruksela w roku 1990, przemierzałem Europę wciąż podzieloną granicami, a także, pomimo zniknięcia żelaznej kurtyny, głęboko naznaczoną podziałem na Wschód i Zachód. Pożerałem spojrzeniem reklamy, bogate fasady, sylwetki nowoczesnych aut. Byłem zachwycony i czułem się oszukany; całe dzieciństwo spędziłem w lichej atrapie schyłkowego PRL-u, podczas gdy za nią pysznił się wspaniały, wolny i bogaty świat. Dick dostarczył dla mojego szokowego doświadczenia potężnej wizji: tak, utrzymywano mnie sztucznie w stanie półżycia! „Ubik” w tych przedziwnych okolicznościach stał się moją pieśnią rezurekcyjną. Miałem wrażenie, że jakaś tajemna siła, zgodnie z niedocieczonym dziejowym planem, burzy siermiężne makiety i przywraca mnie realności.

Dlaczego Dick zalicza triumfalny come back dziś, gdy wszyscy zamieszkujemy „pierwszy świat” globalnego kapitalizmu? Ano dlatego, że w swoich powieściach naszkicował jego monstrualny obraz, na który składają się wzrost społecznego nadzoru, nowe nierówności i prekarne niepokoje, wszechwładny konsumeryzm i marketingowe podsycanie pragnień. W jego fikcjach jednostkowa wolność okazuje się pozorem, którym zarządzają potężne przedsiębiorstwa (w rodzaju korporacji Tyrell z „Łowcy androidów”). Zamiast feudalnych i imperialnych walk, znanych z „Gwiezdnych wojen”, przedstawia zmagania o hegemonię w ponadnarodowych sieciach cyrkulacji kapitału i władzy. I nawet wątek technologicznej Osobliwości – humanoidalnych androidów i cyborgizacji człowieka – stanowi komponent tej ponurej wizji. Technologie AI nie stają się narzędziem państwowego terroru, lecz przedmiotem wolnorynkowej gry (co jeszcze przydaje im grozy). Paranoiczna wrażliwość Dicka służy znakomicie denuncjacjom niewidzialnej opresji ekonomii i społeczeństwa spektaklu.

Ale to nie jedyny powód aktualności tego pisarza. Żyjemy w epoce, w której zbankrutowały rojenia o końcu historii i w której okazuje się, że kapitalizm niekoniecznie preferuje liberalną demokrację (czego dowodzi przykład Chin czy Arabii Saudyjskiej). Fantazje Dicka mogą służyć zagospodarowaniu współczesnych niepokojów związanych z rządami prawa. Widać to w nowej antologii telewizyjnej „Electric Dreams”, przynoszącej adaptacje opowiadań, gdzie powraca wątek wyrodnienia demokracji (jak choćby w odcinku „Kill All Others”, gdzie USA przekształca się w dyktaturę MexUsCan).


Tak samo rozumiem fenomen popularności (znakomitego skądinąd) serialu „Człowiek z Wysokiego Zamku”, opartego na powieści pod tym samym tytułem. Jako dzieło z nurtu political fiction rzecz może wydawać się naiwna i niedopracowana (do dziś niektórzy narzekają na te niedociągnięcia). Jak wiadomo, przenosi nas do świata, w którym zwycięskie państwa Osi podzieliły między siebie cały glob. USA objęto łączoną kuratelą, a akcja rozgrywa się na Zachodnim Wybrzeżu pod okupacją japońską. W tej alternatywnej rzeczywistości żyje pewien pisarz (w serialu zastępuje go filmowiec, ale to niewiele zmienia), który przedstawił inny przebieg zdarzeń i wymyślił świat zbliżony do naszego (choć nie identyczny). Który z tych światów jest prawdziwy? Klasyczny dylemat, very dickian… Ci, którzy mają po temu predyspozycje (Juliana), i ci, którzy osiągają odmienne stany świadomości (pan Tagomi), zaczynają wierzyć, że świat, w którym żyją, jest fałszywy, a powieść przedstawia prawdę. Czytelnik znajduje się w trzecim z kolei świecie, bliższym jednak powieściowej fikcji aniżeli powieściowej rzeczywistości. I nawiedza go szereg niepokojących pytań. Zbrodnicze reżimy tworzyły fikcje i zmieniały je w rzeczywistość – czy demokracja nie narzuca nam swojej własnej fikcji? Czy nie skrywa jakiegoś totalitarnego porządku? Czy cokolwiek chroni ją przed rozpanoszeniem się terroru?

Dzisiaj Dick nie jest klasykiem psychodelii, jasnowidzem ani prorokiem. Powraca jako nieufny obserwator zachodnich demokracji i krytyk kapitalistycznego simulacrum. Przekonuję się po latach, że to wszystko, za co go pokochałem, przestało mnie ekscytować. Ale umie przyprawić mnie o nowy rodzaj bezsenności.