Postżenada
The Mortified Guide/Netflix

9 minut czytania

/ Obyczaje

Postżenada

Łukasz Muniowski

U samych podstaw „Mortified” – występów, podczas których dorośli czytają swoje kompromitujące pamiętniki z dzieciństwa – leży coś nie do końca prawdziwego. Nieprawdziwy wstyd

Jeszcze 2 minuty czytania

Wszyscy wiedzą, że chłopak ze zdjęcia i dorosły mężczyzna na scenie to ta sama osoba. Znają zasady. Ten przedstawia się jako niedopasowany społecznie miłośnik nauki, po czym opisuje swoje zauroczenie koleżanką z klasy. Historia jest bardzo typowa: raz przez przypadek trzymają się za ręce, wysyłają sobie walentynki (widocznie chciała być miła), pojawia się inny chłopak, dramat, złamane serce, miłość umiera. Na koniec występu mężczyzna podkreśla, że miłość do nauki okazała się trwalsza, czego dowodem jest zrobiony kilka lat temu doktorat. To jednak nie wszystko. Na ekranie pojawia się zdjęcie jego rodziny – on, żona, dwójka dzieci. Historia skończyła się dobrze, widownia wiwatuje. Następny!

„The Mortified Guide” to sześcioodcinkowa seria komediowo-dokumentalna dostępna od niedawna na platformie Netflix. Popularne w Stanach Zjednoczonych występy z serii „Mortified” polegają na czytaniu wpisów ze szkolnych pamiętników na scenie przez ich już dorosłych autorów. Trzymając w dłoniach autentycznie wyglądające pamiętniki, wystawiają na pośmiewisko swoje dziecięce lub nastoletnie „ja”, dodatkowo sportretowane na wyświetlonych w tle zdjęciach. Nikt nie śmieje się z osoby na scenie, lecz z tej na zdjęciu, już nieistniejącej, zapomnianej. Nowa seria ma formę poradnika, w którym autorzy zapisków, wierszy i listów, niedoświadczone dzieci i nastolatki, edukują widownię, jak kochać, uprawiać seks czy chłonąć popkulturę, nie mając o tym naturalnie jakiegokolwiek pojęcia.

Opowieści o niedopasowaniu, pierwszej miłości i dziecinnych fascynacjach nagradzane są oklaskami przez publiczność, która w jakimś sensie może odnaleźć siebie w tych relacjach, a przez to jeszcze raz przeżywać swoje własne dramaty. Chociaż nie są to miłe wspomnienia – któż chciałby jeszcze raz przechodzić przez nieudane randki, złamane serce czy szukanie własnej tożsamości płciowej? – odczytanie wspomnień przez dorosłego na scenie utwierdza oglądających w poczuciu, że nie tylko oni mieli wstydliwą przeszłość. Ten dorosły z kolei, dzięki oklaskom, doświadcza akceptacji, a zatem czegoś, o co najbardziej zabiegał, zapisując kolejne kartki, kiedy był dzieckiem.

Nawet hasło przewodnie serii, „Nie jesteś sam”, ma dawać poczucie przynależności do wspólnoty, która zawiązuje się na czas odczytu. W ten sposób przeżycie osobiste staje się zbiorowym, zostaje przepracowane, wyśmiane i pozostawione w przeszłości. Czy jednak powrót do dzieciństwa jest w ogóle potrzebny? I czy tamte doświadczenia, przefiltrowane i opisane ograniczonym słownictwem, mogą dać autentyczne oczyszczenie publiczności, jeśli same są w pewnym sensie nieprawdziwe?

Nie-prawda

Już u samych podstaw „Mortified” leży może nie kłamstwo, ale coś nie do końca prawdziwego, nie-prawda. I nieprawdziwy wstyd. Autorami i producentami serii są David Nadelberg i Neil Katcher. Pierwszy z nich na studiach znalazł list, który napisał jako nastolatek do Leslie, dziewczyny, która mu się podobała. Zażenowany treścią listu przeczytał go znajomym i rozbawił ich na tyle, że postanowił przedstawić go szerszej publiczności wraz z innymi śmiałkami, gotowymi obnażyć swoje wstydliwe, dotąd niewidziane przez nikogo zapiski. Do teraz utrzymuje, że miało to być jednorazowe wydarzenie, a nie: podcast, film, książki i teraz, serial.

Jednak zasadniczy problem z listem do Leslie polega na tym, że nastoletni wstyd, do którego odnosi się Nadelberg nigdy nie zaistniał – dziewczyna nie przeczytała listu, Nadelberg bowiem nigdy go nie wysłał. Dlatego, chociaż samo uczucie zażenowania sobą jako dzieckiem jest prawdziwe, to jest ono raczej wynikiem narcyzmu, a nie dyskomfortem związanym z tym, że ktoś dorwał się do moich notatek i jak ja się teraz pokażę w szkole, OMG FML. Niezbywalną cechą występów w ramach „Mortified” jest miłość własna, chęć pokazania, kim jest się teraz, pomimo tamtej szczenięcej naiwności. Ponieważ nie jestem już tą osobą ze zdjęcia, mogę ją wyśmiać razem z innymi.

David Nadelberg przedstawia siebie jako archeologa, który próbuje odnaleźć w zapiskach zgłaszających się do niego ludzi właśnie takie historie. Razem z nimi tworzy spójną narrację, która potem przedstawiana jest na scenie ku uciesze publiczności. Nie jest to zatem oryginalne przeżycie, lecz prawdziwe zapiski, wycięte i poukładane inaczej. Widzowie nie wiedzą, jak wygląda chłopak, do którego wzdychała dziewczyna ze zdjęcia, ale razem z jej dorosłą wersją cieszą się, kiedy wreszcie łapie ją za rękę. Ta dorosłość też jest tu problematyczna. „Mortified” odpowiada bardziej potrzebie zatrzymania jak najdłużej dziecinnej niewinności, przez co bohaterowie opowiadanych historii w oczach publiczności wciąż są dziećmi z fotografii w tle.


„Mortified” opiera się na utowarowieniu, ale nie przeszłości, lecz stworzonego współcześnie wyobrażenia o przeszłości. Widownia przyjmuje, że opowieść jest autentyczna i odpowiada autentycznymi emocjami. Ta relacja przypomina trochę pakt autobiograficzny w rozumieniu Philippe’a Lejeune’a, gdzie o autentyzmie utworu świadczą jedność autora, narratora i głównego bohatera. Z drugiej strony, duża część widowni musi przecież mieć świadomość, że to co jest im pokazywane, to nie cała prawda. Występujący prezentuje przeredagowaną historię jako swoją, legitymizując ją osobistym odczytem. Pamiętniki, z których czytane są wspomnienia, to rekwizyty, sklejone z kilku zeszytów notatek, dające jednak odczucie autentyczności. Uczestnicy wystąpień odrzucają zarówno historię, jak i teraźniejszość, pozostając w nie-czasie, jak widma. Następuje przeredagowanie przeszłości, którego trzema elementami są: korekta (wspomnień), odczyt i aplauz. Gdy wykonawca uzyskuje ten ostatni, zastany porządek zostaje przywrócony. To wspomnienia w wersji vaporwave, gdzie nie nawiedza nas jedno widmo przeszłości, lecz kilka pomniejszych, fragmentarycznych.

Postprawda

Vaporwave to gatunek w sztuce nawiązujący swoją estetyką do lat 80. i 90. i odwołujący się do wybranych momentów kultury, tych najbardziej obciachowych, memicznych. W książce „Babbling Corpse: Vaporwave and the Commodification of Ghosts” Grafton Tanner przedstawia vaporwave jako symptom tego, jak zamiast tworzenia świata, dekonstruujemy go. Vaporwave to rzeczywistość nawiedzana przez duchy, które sami wywołujemy i przywracamy, obracając się w tym samym, coraz bardziej ograniczonym i zapętlonym uniwersum. Zamiast spójnej historii wolimy porozrzucane historyjki. Tanner zauważa również, że mówiąc o roku 1989, popkulturowa publiczność ma dziś bardziej na myśli płytę Taylor Swift niż sam rok 1989, stanowiący początek globalnej supremacji neoliberalnego kapitalizmu. Jedno jest zresztą następstwem drugiego, efektem komercjalizacji wszystkiego, co ma wartość niemonetarną.

Skoro żyjemy w czasach postprawdy, skąd to pragnienie autentyzmu? Czemu tak bardzo chcemy wierzyć, że ten dzieciak ze zdjęcia przeszedł to samo co my? Czy jeśli jego wyznanie okaże się kłamstwem, to nasze wspomnienia również stracą na wartości? Jak przekonuje Ralph Keyes w „Czasie postprawdy”, wielu twórców tzw. twórczej literatury faktu po prostu zmyśla, odwołując się do bliskiej nam wszystkim potrzeby fabuły. Słowo „twórcza” w końcu zobowiązuje. W ostatnich latach wyodrębnił się wręcz nowy podgatunek literacki, jakim jest pseudoautobiografia. Tego typu konwencją, mieszając prawdę i nieprawdę, bawił się już Marcel Proust. Współcześni autorzy, tacy jak Bret Easton Ellis („Księżycowy park”) czy James Ellroy („The Hilliker Curse”), specjalnie umieszczają siebie w roli bohaterów fikcyjnych opowieści, by pokazać, jak trudne jest tworzenie ciekawych historii, gdy opieramy się wyłącznie na prawdzie.

Mało który twórca poszedł jednak w swoim kłamstwie równie daleko co James Frey. Pisarz bez skutku próbował zainteresować wydawców swoją książką o dwudziestoletnim alkoholiku i narkomanie. Kiedy jednak przerobił ją na pamiętnik, pomimo mieszanych recenzji, „A Million Little Pieces” stało się niebywale popularne. Freya zaprosiła do siebie sama Oprah Winfrey, która rozpływała się nad tym, jak poradził sobie z uzależnieniem i śmiercią swojej dziewczyny, Lilly. Ta naturalnie nigdy nie istniała. Kiedy prawda wyszła na jaw, Winfrey ponownie zaprosiła nie tylko Freya, ale też jego wydawcę. Obaj zostali zbesztani przez królową amerykańskich gospodyń domowych. Cóż z tego, że prawda zatriumfowała, jeśli w publicznym dyskursie przyzwolenie na kłamstwo stawało się coraz większe. Co się zaś tyczy książki Freya, w styczniu ruszyły prace nad jej ekranizacją. W roku 2006 była przedmiotem skandalu, ale teraz powraca jako farsa.

„Mortified” oczywiście aż tak sfabrykowany nie jest, chociaż trudno wierzyć w całkowitą autentyczność prezentowanych tam wspomnień. Praca z doświadczonym redaktorem bądź producentem zawsze rodzi tego typu wątpliwości. Przecież jeśli ktoś wie, jak poruszyć ludzi, może co najmniej naginać prawdę, żeby raz za razem osiągać ten cel. Dlatego też w prezentowanych w „Mortified” historiach przewijają się praktycznie wyłącznie oklepane tematy, takie jak seks, zakłopotanie i akceptacja. W tle tych odczytów zawsze słychać nawoływania popkulturowych widm. Tylko te zrozumiałe dla wszystkich mają znaczenie, resztę wycięto dla naszej przyjemności.