Rakieta
fot. Łukasz Saturczak

17 minut czytania

/ Teatr

Rakieta

Rozmowa z Martą Ojrzyńską

Czasem jest tak, że wszystko dzieje się na ostatnią chwilę. Lubię ten poziom adrenaliny. Wtedy wszystko, co jest we mnie, co nazbierałam, zaczyna działać, odpalam rakietę i na scenie robi się świat. Puszczam się w coś niewiadomego

Jeszcze 4 minuty czytania

KATARZYNA NIEDURNY: „Marta, szczupła brunetka z kitką, w wolnych chwilach gra na saksofonie” – tak po raz pierwszy pojawiasz się na łamach prasy ogólnopolskiej w reportażu Włodzimierza Nowaka „Dramat w dziewięciu odsłonach” opublikowanym w „Wysokich Obcasach”.
MARTA OJRZYŃSKA: W liceum założyłyśmy grupę teatralną „Porażka”. Byłyśmy  w niej cztery: Anka Ilczuk, Agata Kucińska, Iza Kała i ja. Zrobiłyśmy wtedy spektakl „Zapiski o kwitnieniu” w reżyserii naszej koleżanki Anety Wróbel. Dostałyśmy od Bogusława Litwińca zaproszenie do wrocławskiego Kalambura. Miałyśmy po 18 lat, próby odbywały się w jakiejś strasznej piwnicy ze szczurami, ale było w nas tyle ciekawości i determinacji, że na dwa tygodnie przed maturą miałyśmy premierę. Tak się złożyło, że zainteresował się tym dziennikarz z „Wyborczej”, który napisał reportaż. Co ciekawe, potem każda z nas została aktorką. Ja dostałam się do krakowskiej PWST, Anka do Wrocławia, Agata na lalki, a Iza do Łodzi. 

Jest takie wyobrażenie, że aktorki, szczególnie w podobnym wieku, rywalizują ze sobą, walczą o role. Czy to prawda? Czy też pojawia się między wami siostrzeństwo?
Bardzo cenię swoje relacje z kobietami, mam dużo dobrych koleżanek aktorek, z którymi się przyjaźnię. Polecamy siebie nawzajem, wymieniamy się informacjami o castingach i nowych produkcjach. Moje relacje z dziewczynami z liceum przetrwały, z czego jestem dumna i bardzo mnie to cieszy. Ale bywało różnie, na przykład zdarzyła mi się sytuacja, że wyjechałam na chwilę, a tu za moimi plecami ktoś zaczynał próbować moją rolę, albo raz zniknęłam z obsady, bo na moim miejscu pojawiła się inna aktorka. Bywam też czasami zazdrosna, ale myślę, że ta zazdrość jest bardzo konstruktywna. Teraz też dużo rzeczy się zmienia, wsparcie między kobietami jest coraz większe. Jest wśród nas więcej reżyserek, scenografek, dramaturżek, producentek. W teatrze mamy więcej ról kobiecych, aktorki zaczynają również grać męskie role i to zmniejsza rywalizację. Poza tym kobiety mówią o swojej sytuacji, o swoich problemach, dokonuje się jakiś nowy zryw feministyczny i przekłada się to na sztukę. Chociaż jeszcze i tak dużo jest do zrobienia.

Zazwyczaj grasz w teatrze silne postacie kobiece.
Tak, gram kobiety silne, zdecydowane, wpływowe. W „Bitwie Warszawskiej 1920” u Moniki Strzępki – Różę Luksemburg, Żydówkę, działaczkę polskiej i niemieckiej socjaldemokracji, niezwykle ambitną i silną kobietę. W ,,Akropolis” Wyspiańskiego w reż. Łukasza Twarkowskiego grałam Helenę Trojańską. Zresztą moja pierwsza duża rola to była Lulu w spektaklu ,,Lulu” Wedekinda w reż. Michała Borczucha w Starym Teatrze. Młoda dziewczyna, która stała się obiektem męskiego pożądania, pragnień, fantazji. Femme fatale, nimfomanka, matka, hetera, a innym razem po prostu dziecko. Znacznie mniej jest w mojej pracy tych słabszych postaci, bezbronnych. W „Brand. Miasto. Wybrani” grałam kobietę, której mąż stał się przywódcą sekty i zmusił ją do zabicia własnego dziecka. Taka była też Andrea Feldman z „Factory 2” Krystiana Lupy. Ale w zasadzie myślę, że słabość jest dla mnie interesująca w teatrze. Może dlatego, że jest ona kobietom stale wmawiana, o czym dzisiaj dużo i głośno mówimy. Kobiety wpuszczane są w różne przemocowe sytuacje i narracje. Nawet jak mówimy o gwałtach, to też stale kobieta musi uważać, to ona ma się odpowiednio ubrać, to ona ma nie kusić. W domyśle, bo jest słaba i nie może się obronić. A nie mówi się o tym, że kobieta jako człowiek, obywatel z założenia powinna czuć się wszędzie bezpiecznie.

Przywołałaś tu już dwa spektakle Michała Borczucha. Zastanawiam się, czy można cię nazywać jego aktorką?
Nie mam z tym problemu. Michał jest ważnym reżyserem na mojej drodze teatralnej. Z nim zaczynałam, potem razem pracowaliśmy w Narodowym Starym Teatrze, zrobiliśmy bardzo wiele spektakli i to one są w mojej ścieżce zawodowej najważniejsze. Mamy też wspólne plany. Myślę, że razem wymyślaliśmy swoje języki, razem uczyliśmy się teatru. Interesowała nas podobna literatura, filmy. Przy nim zaczęłam definiować się jako artystka, zastanawiać, w jaki sposób chcę wykonywać ten zawód. Michał zawsze dawał wielką wolność aktorowi, bardzo mu ufał. To mnie ukształtowało. To jest ten wspólny tryb pracy, który mi odpowiada. Nie umiem odnaleźć się w sytuacjach, kiedy przychodzi reżyser i mnie ustawia: mówi, kiedy mam iść w prawo, kiedy mam podnieść rękę i jak intonować zdania. To są często dla mnie bardzo słabe i agresywne zachowania. Nie mam na to zgody i kompletnie mnie to nie interesuje.

A co cię interesuje? Która praca w teatrze była dla ciebie najciekawsza?
Interesuje mnie w teatrze sytuacja, kiedy traktujemy się wszyscy jak twórcy: na równi i z szacunkiem, i kiedy razem tworzymy spektakl. Interesuje mnie ryzyko i łamanie wszelkich zasad, przekraczanie i szukanie cały czas nowego wbrew wszystkiemu i wszystkim. Jeden z najciekawszych spektakli, które zrobiłam, to było „Paradiso” w reżyserii Borczucha w Łaźni Nowej. Pracowaliśmy tam z dorosłymi autystami. To było bardzo trudne doświadczenie, szczególnie dla mnie. Jeździliśmy pod Kraków na Farmę Życia i pracowałam tam z dziewczyną, która była bardzo agresywna. Te kilka godzin dziennie z nią spędzanych było wyczerpujące do tego stopnia, że chciałam z tego projektu zrezygnować. Potem się to jakoś uspokoiło. Zrobiliśmy przerwę, w kolejnym etapie pracy pojawili się nowi ludzie. To było jakieś niesamowicie odświeżające i twórcze przeżycie. 

Co było najciekawsze?
Praca z ludźmi, którzy byli z kompletnie innego środowiska. Nie znali teatru, mieli zupełnie inną perspektywę i inny sposób działania. Osoby dorosłe, chore na autyzm inaczej postrzegają rzeczywistość, mają inne poczucie czasu. To było bardzo ważne w tym przedstawieniu. Spektakl tak działał, że Dominika Biernat, Paweł Smagała i ja pilnowaliśmy wyznaczonej ścieżki fabularnej, ale w tym wszystkim było bardzo dużo miejsca na nowe. Był tam taki chłopak, który wszystko pamiętał idealnie słowo w słowo, dokładnie tak samo akcentował, chodził tą samą ścieżką. Inny, Grzesiek, zawsze mnie zaskakiwał. Nigdy nie wiedziałam, co zrobi i co powie. Mieliśmy improwizowaną scenę o aktorce, która uciekła z planu filmowego. On był dyrektorem hotelu, do którego przybywam. Zawsze byłam bardzo podniecona tą sceną i na nią czekałam. On niby miał napisany monolog, ale dodawał do niego różne, nowe rzeczy. Ta scena zawsze kompletnie mnie rozbrajała. Inny chłopak pięknie grał Schuberta na pianinie i na scenie miał szansę, żeby to robić publicznie. Każdy z nich wymagał innego podejścia. Niezwykły był również czas, który razem spędzaliśmy poza sceną.

fot. Łukasz Saturczakfot. Łukasz Saturczak

Ważna była też dla mnie praca przy spektaklu „Wszystko o mojej matce” Borczucha. Robiliśmy go, jak byłam w ciąży. Pierwotnie miałam grać na streamingu, bo siedziałam wtedy w Los Angeles. Ale okazało się, że za dużo pojawiało się problemów technicznych, połączenie często się zrywało. Żałowałam, bo jakoś bardzo ciekawe wydawało mi się granie w spektaklu z pozycji innego czasu i innej szerokości geograficznej. Zamiast tego zaczęłam nagrywać pamiętnik. Nie miałam dostępu do tego, co dzieje się na próbach, dostawałam tylko informacje, co jest im potrzebne, czego mam szukać. To było dla mnie wspaniałe doświadczenie. Któregoś dnia  poszłam rano z moim synkiem na spacer i pomyślałam sobie: o, właśnie mam premierę w Krakowie.

Znalazłam wywiad przeprowadzony z tobą po premierze „Lulu”. Mówisz w nim, że do każdej roli zakładasz zeszyt i zbierasz w nim notatki i wycinki. Dalej tak robisz?
Kiedyś do każdej roli miałam osobny zeszyt i wklejałam do niego zdjęcia, teksty, inspiracje. Zawsze też czytałam dużo książek i oglądałam sporo filmów wokół roli, i robiłam z nich notatki. W tych zeszytach też rysowałam. Teraz robię to w egzemplarzu sztuki i w telefonie. W nim gromadzę notatki, śledzę różne strony, robię zdjęcia, również fragmentom tekstów. iPhone'em nagrywałam także fragmenty do „Wszystko o mojej matce”. Oprócz tego mam zeszyt, ale teraz to rodzaj prywatnego notatnika, pamiętnika.

Te wszystkie notatki to wynik twoich samodzielnych poszukiwań?
Tak. Pracuję tak z Michałem, z Krzyśkiem Garbaczewskim. Oni dają mi dużą wolność i ja z niej korzystam. W tak ustawionej relacji ja też przynoszę na próbę swoje rzeczy i biorę za siebie odpowiedzialność. Zresztą nie wyobrażam sobie innej sytuacji. Kiedyś byłam na planie u Stevena Spielberga, kiedy kręcił „Most szpiegów” w Nowym Jorku. Podglądałam, jak pracują Tom Hanks i Mark Rylance. Oni są przygotowani na plan jak żylety. Chwilę rozmawiają przed sceną, a potem kamera idzie i akcja. Mają swoich coachów albo sami się przygotowują do roli. Nie ma tak, że ktoś nie wie, o co chodzi, jak zagrać, są tylko pytania: jak chciałbyś, żebym to zrobił. To utwierdziło mnie w przekonaniu, że to jest moja robota. Wyzbyłam się pozycji żądającej i roszczeniowej. Oczywiście, dobrze, jak reżyser ma wizję całości i zarazi mnie swoim światem, zaprosi mnie do niego. 

Co się dzieje, kiedy masz już te wszystkie materiały? W jaki sposób to się w tobie ucieleśnia?
Te wszystkie rzeczy, które widzisz, oglądasz, słyszysz odkładają się w tobie. Wierzę, że im więcej się tego uzbiera, tym bardziej jest się wypełnionym i w końcowym momencie to wypływa i pozwala stworzyć bohatera. Działam też bardzo intuicyjnie. U Garbaczewskiego jest tak, że wszystko dzieje się na ostatnią chwilę. Lubię ten poziom adrenaliny. Wtedy wszystko, co jest we mnie, co nazbierałam, zaczyna działać, odpalam rakietę i na scenie robi się świat. Puszczam się w coś niewiadomego. 

O osobach, które grasz, myślisz w pierwszej czy trzeciej osobie? Ja czy ona?
Chyba jednak ona. Mam w sobie rodzaj takiego dystansu, ironii – to leży w moim charakterze. Najbliżej ja byłam, grając Lulu. Ale chciałabym się kiedyś jeszcze wkręcić w coś takiego – mocno na granicy niebezpieczeństwa. Teraz jest bardziej tak, że reżyserzy pracują na naszych prywatnych doświadczeniach; ale raczej je przetwarzam i wykorzystuję, niż się w nich zatapiam.  

Dwa razy sama reżyserowałaś spektakle, czy myślisz o tym, żeby do tego wrócić?
Tak, na pewno to znowu zrobię. Mam w głowie dużo pomysłów. Te dwa spektakle, które zrobiłam, były bardzo kobiece – realizowały je kobiety i o nich opowiadały. Pierwszy „Brzeg – Opole” zrobiłam z Aśką Drozdą. Opowiadał on o dwóch młodych dziewczynach, które spotkały się przypadkiem w przedziale w pociągu. Same go wyprodukowałyśmy, same napisałyśmy, wyreżyserowałyśmy i w nim zagrałyśmy. Wszystko zaczęło się na egzaminie z improwizacji u Krystiana Lupy. Chciałyśmy dalej pracować z tym materiałem. Nie powiem, żeby inni ludzie szczególnie wierzyli w tej projekt. Pojawiły się takie podśmiechujki: aktorki, wymyśliły sobie, że robią przedstawienie. A potem okazało się, że ten spektakl odniósł sukces. Podobał się i widowni, i krytyce. Grałyśmy ten spektakl w piwnicy w Starej ProchOFFni. Były tam ekstremalne warunki, podobne jak w Kalamburze. Mimo to zrobiłyśmy spektakl i zgłosiłyśmy go do Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej. Początkowo mało kto na niego przychodził. I nagle pewnego wieczoru weszła widownia. Sześć osób: Sieradzki, Drewniak, Pawłowski i inni krytycy. No i my zagrałyśmy tylko dla nich w piwnicy, gdzie stało 40 krzeseł, na nich siedziało 6 osób, bileterką była siostra Aśki. I wtedy to jakoś zadziałało. Wygrałyśmy ten konkurs.

Potem zrobiłam jeszcze jedno przedstawienie „Molly b.” inspirowane monologiem Molly Bloom z „Ulissesa”. Wspaniały tekst, który długo chodził mi po głowie. W końcu pojawił się taki moment w moim życiu, w którym chciałam i mogłam go zrealizować. Miałam pieniądze i sama go wyprodukowałam razem z teatrem Ad Spectatores. Zrobiłam go z Anką Ilczuk i Agatą Kucińską, czyli z moimi przyjaciółkami, z którymi nie grałam od liceum. To była wspaniała przygoda: mogłyśmy razem pracować, miałyśmy wreszcie czas dla siebie. Michał Borczuch robił tam scenografię. Za ten spektakl dostałyśmy nagrodę „Wrocław – WARTO”. 

fot. Łukasz Saturczakfot. Łukasz Saturczak

A czy którąś twoją rolę uznajesz za porażkę?
Mam dwa takie momenty. Debiutowałam w Częstochowie w roli Antygony. Pamiętam, że dużo w tą pracę włożyłam, ale też niewiele wtedy umiałam, byłam na trzecim roku. To było dla mnie trudne doświadczenie. Wyjazd na prowincję, spanie w Domu Aktora w okropnych warunkach. Mrok tam panował w każdym sensie. Ta praca była kompletnie nieinteresująca. Wszystko było już ustawione, bo reżyser po raz kolejny robił ten sam spektakl, prawdziwe odgrzewane kotlety. Graliśmy to rano, przed szkołami. Do tego warsztaty prowadził tam ksiądz, który opowiadał o racjach Antygony i Kreona i kazał dzieciom przestawiać jakieś cegłówki, dzieląc argumenty. Nigdy więcej nie chcę robić takiego teatru. To była najgorsza rola, jaką zrobiłam. Miałam potem recenzje w stylu: aktorka biega z lewa na prawo i wszyscy czekamy, aż w końcu umrze. Ale ta porażka mnie umocniła. Wróciłam potem do szkoły: zrobiłam dyplomy z Agatą Dudą-Gracz i Pawłem Miśkiewiczem. Wiedziałam już jasno, co jest dla mnie ważne, jakiego teatru nie chcę robić i gdzie nie chcę już pracować.

Drugą takę rolę miałam w „Chopin kontra Szopen” u Mikołaja Grabowskiego. Miałam wrażenie, że moje zaangażowanie było tam kompletnie niewymierne, bo czego bym nie przyniosła, reżyser i tak nie był zainteresowany. Nie doszło między nami do żadnego spotkania. Na pewno zdarzały mi się lepsze i gorsze role, ale trudno jest mi to oceniać. Nie jestem w stanie zadowolić wszystkich, to kwestia gustu.

Czytasz recenzje?
Czytam, interesuje mnie, co myślą inni. Nie jest tak, że zrobiłam przedstawienie, jestem zadowolona i nie obchodzi mnie reszta, ale kiedyś, jak byłam młodsza, bardziej się tym przejmowałam.

Od 13 lat pracujesz w Narodowym Starym Teatrze. Jak się tam czujesz? Czy instytucja cię wspiera?
Po studiach było to dla mnie bardzo ważne, żeby grać w Starym i należeć do tej wspólnoty, którą postrzegałam jako wyjątkową i szczególną. Byłam szczęśliwa, kiedy dostałam tam moje pierwsze pół etatu. Ale nigdy nie było tak, że miałam tam jakąś swoją paczkę, grono bliskich przyjaciół. Taki mam charakter, że jestem raczej outsiderką, bardziej obok niż w środku i taki układ mi odpowiada. W tym teatrze bardzo się rozwinęłam, spotkałam reżyserów, na których nie trafiłabym jako wolny strzelec. Grałam u Lupy, Borczucha, Garbaczewskiego, Miśkiewicza, Strzępki. To były totalne spotkania. Teraz jestem na urlopie wychowawczym i czuję się jak freelancerka. Ta przerwa od instytucji jest dla mnie bardzo interesująca. Dawno nie miałam nowej premiery. Rok temu to był „Zew Cthulhu” Borczucha w Nowym Teatrze w Warszawie, a w Starym dwa lata temu „Nie-boska komedia. Wszystko powiem Bogu” Strzępki i Demirskiego. Jestem teraz taką nomadką i dużo podróżuję po całym świecie. To jest bardzo inspirujące. 

Czy dzięki tej przerwie inaczej ci się gra?
Tak, przerwa jest twórcza, pokazuje mi nowe perspektywy rozwoju. Do niektórych projektów, zmian, zadań trzeba dojrzeć. To czas na obserwowanie, czytanie, szukanie. Do ósmego miesiąca ciąży grałam w teatrze. Zrobiłam też w tym okresie serial „Artyści”. Jak mój synek miał 6 miesięcy, pojechałam grać „Apokalipsę” do Rio de Janeiro i to były chyba najlepsze spektakle, które zagrałam w życiu. Taka byłam wygłodzona. Coś też się zmieniło, od kiedy zostałam mamą. Nie chcę powiedzieć, że zostałam lepszą aktorką, ale od kiedy w moim życiu pojawił się syn, zmieniły się proporcje mojej uważności i mój sposób postrzegania wielu spraw. Czuję się dojrzalsza, mam w sobie większy luz. Odkrywam nowe światy w moich rolach.

Chciałam cię na koniec zapytać o serial „Artyści” Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego. Czy teatr to tak mroczna i straszna instytucja, jak jest tam pokazane?
Ten serial był mocno inspirowany rzeczywistością, wielu podobnych sytuacji doświadczyłam. Bo tak to przecież wygląda: mało się zarabia, wszystko dzieje się w ostatnim momencie, powstają też spektakle, które są beznadziejne i okropne, są problemy administracyjne. Ten zawód jest bardzo wymagający i trudny. Próby trwają od 10 do 14 i od 18 do 22. Jak nie masz prób, to wieczorami grasz. Nie ma cię w domu z dziećmi. To dzieje się kosztem rodziny, kosztem życia prywatnego. A jednocześnie nie da się bez tego. Teraz niby mam przerwę, a jednak ciągle gdzieś gram, cały czas jestem w jakimś procesie. To dla mnie motor do działania, napęd na całe życie, jednocześnie takie małe przekleństwo. Trudno żyć bez tego.

Tekst (z wyłączeniem zdjęć autorstwa Łukasza Saturczaka) dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).