Od taboru do Ambasady
Potańcówka z zespołem Tęgie Chłopy w Ambasadzie Muzyki Tradycyjnej, Dorota Murzynowska w środku gra na bębnie, fot. Piotr Baczewski

17 minut czytania

/ Muzyka

Od taboru do Ambasady

Rozmowa z Dorotą Murzynowską

Koniec wiejskiej muzyki był ogłaszany wielokrotnie, już przez pierwszych powojennych etnomuzykologów. A jednak nadal jest po co tam jeździć – mówi współzałożycielka Ambasady Muzyki Tradycyjnej

Jeszcze 4 minuty czytania

MICHAŁ WIECZOREK: Rok 1999, jedziesz do Rumunii. Tak zaczyna się twoja fascynacja muzyką tradycyjną.
DOROTA MURZYNOWSKA: Nie jechałam po muzykę, ale ona mi się  przytrafiła. To był początek liceum. Pierwszy dorosły wyjazd na wakacje, z moją starszą siostrą i jej towarzystwem. Naszym celem była wieś Gyimes, leżąca na wschodnim skraju Siedmiogrodu, w łuku Karpat, i odbywające się w niej tygodniowe warsztaty lokalnej muzyki i tańca. Takie warsztaty – zwane taborami (z węgierskiego „obóz”) – zaczęto organizować w różnych wsiach Siedmiogrodu od początku lat 90., dla zachowania i popularyzacji bogatych tradycji mniejszości węgierskiej.



Już wtedy poczułaś, że ta muzyka stanie się pasją?
To było dla mnie doświadczenie zaskakujące, bardzo wielowymiarowe. Nigdy nie zapomnę atmosfery tych dni, moich pierwszych potańcówek, podczas których próbowaliśmy trochę już tańczyć sami, ale więcej czasu spędzaliśmy na obserwacji tętniącego tańcem parkietu.

W tych stronach tańczy się tańce korowodowe i w parach. Dziesiątki osób w przeróżnym wieku, ze wsi i z miasta, bawiły się razem do żywej muzyki. W tym wielu świetnie tańczących młodych. A grali przeważnie starzy skrzypkowie z okolicy, traktowani przez wszystkich z wyraźnym szacunkiem. I otoczeni przez młodych instrumentalistów – często już sprawnych technicznie, a jednak zmagających się w pocie czoła z wiejską materią muzyczną.

Ważne też były zwykłe spotkania z przyjaciółmi, z którymi wysiadywaliśmy na imprezie do późnych godzin nocnych, żeby nie przepuścić ani chwili, a potem rano szliśmy dziarsko prosto na warsztaty tańca. I tak dzień po dniu.

Dorota Murzynowska

Antropolożka i animatorka kultury, bębnistka, a gdy grają inni – zamiłowana tancerka. Studiowała w Instytucie Kultury Polskiej na UW i na Uniwersytecie Sztokholmskim. Uczestniczka i animatorka wielu wydarzeń popularyzujących muzykę tradycyjną in crudo (w surowej wersji, bez unowocześniania), szczególnie w ramach Stowarzyszenia Dom Tańca. Spiritus movens Ambasady Muzyki Tradycyjnej na warszawskim Jazdowie – miejsca spotkań, warsztatów i dyskusji, dedykowanego muzyce i kulturze wiejskiej. Współpracuje ze Stowarzyszeniem „Tratwa” przy projektach edukacyjnych i w poszukiwaniach narzędzi do odtworzenia relacji społeczności wiejskich z ich dziedzictwem muzycznym (Wędrowny Uniwersytet Tradycji, Akademia Kolberga).

Wtedy zobaczyłam, że ta muzyka, taniec i cała sytuacja wokół jest pasją dla ludzi, którzy ją tworzą i w niej uczestniczą, że to wszystko jest żywą i fascynującą tkanką kultury. Z pewnością ten czas wpłynął na moje dalsze życie. Wraz z grupką znajomych zaczęliśmy regularnie jeździć do Rumunii, spędzaliśmy razem dużo czasu, cieszyły i inspirowały nas podobne rzeczy. Gdy zaczęłam studiować w Instytucie Kultury Polskiej UW, muzyka i taniec w naturalny sposób stały się podstawą moich kulturoznawczych poszukiwań.

Jak wyglądała przemiana z warsztatowiczki w animatorkę?
Siedmiogrodzkie doświadczenie oddziałało na nas bardzo mocno. Mieliśmy wielką potrzebę podzielenia się nim w Warszawie. Zaczęliśmy urządzać cotygodniowe węgierskie potańcówki i warsztaty w centrum Warszawy – w kasynie policyjnym Pod Pałkami, które działało wówczas przy kinie Muranów. Z braku żywej muzyki tańczyliśmy do kaset magnetofonowych przywożonych z Siedmiogrodu. Wciąż je gdzieś mamy.

Byliśmy przekonani, że czardasz, „tango Wschodu”, ma moc funkcjonowania poza swoim naturalnym kontekstem kulturowym. Mimo włożonej energii, te działania nie przynosiły, oczywiście, pożądanych efektów. Jednocześnie poczuliśmy, że w naszych węgierskich fascynacjach dochodzimy do ściany: sam taniec przestaje nam wystarczać, a cały kontekst kulturowy jest dla nas nieosiągalny.

Tymczasem trafiłam na środowisko Stowarzyszenia Dom Tańca, które od połowy lat 90. urządzało w Warszawie potańcówki z udziałem kapel ludowych z całej Polski. Poszukując formuł na osadzenie wiejskiej muzyki w mieście, pierwsze pokolenie aktywistów Domu Tańca sięgało po wzory węgierskie. To nas zbliżało do siebie. Gdy w 2002 pojawił się pomysł zorganizowania Taboru Domu Tańca na Radomszczyźnie, wiedzieliśmy, że musimy tam być. Potem poznałam śpiewaczki z Gałek Rusinowskich i Jana Gacę, skrzypka z Przystałowic Małych. Okazało się, że całkiem niedaleko Warszawy, na Radomszczyźnie, biją muzyczne źródła równie gorące co w Siedmiogrodzie.

Dzisiaj grupa zajmująca się muzyką tradycyjną w Warszawie jest większa?
Znacznie. To zasługa konsekwentnej pracy wielu środowisk na rzecz zachowania muzyki tradycyjnej przez jej czynne praktykowanie. Pierwsze inicjatywy tego rodzaju pojawiły się w latach 90. Dziś w całym kraju działają dziesiątki grupek uczących muzyki u wiejskich artystów czy organizujących potańcówki i spotkania śpiewacze.

Wielkie znaczenie miały działania dokumentacyjne. Koronny przykład stanowi działalność Andrzeja i Małgorzaty Bieńkowskich, którzy już w latach 80. przeczesywali centralną Polskę w poszukiwaniu muzykantów, filmowali i nagrywali ich muzykę.

„Muzyka odnaleziona” Andrzeja Bieńkowskiego, cykl II, odc. 2: „Trzy x Gace”

Dla naszej miejskiej działalności przełomowym momentem było powołanie Ambasady Muzyki Tradycyjnej na warszawskim Jazdowie. Od 2015 roku w Ambasadzie odbyły się setki warsztatów instrumentalnych, śpiewaczych i potańcówek. Gdy tylko możemy, staramy się zapraszać artystów wiejskich. Nasze działania opieramy na energii oddolnej. Wkładamy bardzo wiele codziennej pracy i trudu, żeby to miejsce miało dobry program, tętniło życiem i nie najgorzej wyglądało. Bywa niełatwo, ale wciąż są wokół ludzie chętni, by grać tę muzykę, uczyć innych, angażować się organizacyjnie.

Jak wygląda odbiór muzyki wiejskiej w mieście? Zdarzają się osoby, które nic o niej nie wiedzą, a przychodzą na wasze potańcówki albo warsztaty?
Oczywiście, takie osoby napływają do nas nieprzerwanym strumieniem. To specyfika wielkiego miasta: stale ktoś poszukuje nowych form aktywności kulturalnej. Duże znaczenie ma też to, że od prawie trzech lat konsekwentnie działamy w jednym miejscu.

Ambasada Muzyki Tradycyjnej nie jest jedynym miejscem w Warszawie, w którym wybrzmiewa muzyka wsi. Dwa razy do roku odbywa się festiwal Wszystkie Mazurki Świata, z pietyzmem i rozmachem prezentujący nasze ogólnopolskie środowisko. Regularne spotkania śpiewacze organizuje Adam Strug, znakomity śpiewak i znawca wiejskich tradycji śpiewaczych. Potańcówki z muzyką na żywo regularnie pojawiają się w klubach i domach kultury. Coraz więcej instytucji kultury wprowadza do swojego programu naukę śpiewu tradycyjnego czy gry na instrumentach. Kiedyś o taką ofertę było trudniej.

Skąd bierze się to zwiększone zainteresowanie muzyka tradycyjną?
W dużej mierze widzę w tym zasługę wieloletniej i konsekwentnej pracy środowisk, o których wspominałam. Dzięki nim, a także rosnącej grupie muzyków wykonujących niestylizowaną muzykę wiejską z umiejętnościami, pomysłem i pasją, udało się dotrzeć do szerszego grona osób. Można wskazać wiele dobrych powodów do głębokiego zanurzenia się w muzyce tradycyjnej. Na tle zalewających nas wytworów kultury popularnej okazuje się bardzo świeża i oryginalna. Dla wielu jest piękna i fascynująca sama w sobie. Pozornie prosta, stawia przed muzykiem wiele wyzwań, poznawczych i wykonawczych. Zmęczonym kultem indywidualizmu i rywalizacją dostarcza formuł na twórcze i intensywne bycie razem.

warsztaty śpiewu ze śpiewaczkami z Bandyś: Bronisława Świder, Antonina Deptuła, Marianna Kuta i Maria Piórkowska, fot. Mariusz CieszewskiWarsztaty śpiewu ze śpiewaczkami z Bandyś: Bronisława Świder, Antonina Deptuła, Marianna Kuta i Maria Piórkowska, fot. Mariusz Cieszewski

Co ciebie w niej przyciąga?
To wszystko po trosze. Pociąga mnie też doświadczenie spotkania z konkretnym człowiekiem i kontakt z już odchodzącą kulturą muzyczną. Każde spotkanie z muzykami w sytuacji niestylizowanej jest zupełnie inne i praca z nimi polega na ciągłym dopytywaniu, wyjaśnianiu, rozmowie, a i tak wszystko płynie. Można powiedzieć, że przeczesujemy ludzką pamięć w poszukiwaniu nieuchwytnego. Bywa, że opanujesz jakąś melodię, pojedziesz pochwalić się swojemu mistrzowi, a on już ją gra inaczej.

Jak powstały Tęgie Chłopy?
W 2012 roku, po dwuletniej obecności Taboru Dom Tańca na Suwalszczyźnie, postanowiliśmy skierować nasze działania w nową stronę. Jeden z naszych przyjaciół muzykantów, Michał Maziarz, który pochodzi z Jędrzejowa, zaproponował, by poszukać inspiracji na Kielecczyźnie. Na pierwszy wyjazd ruszył z Mateuszem Kowalskim i od razu trafili na Stanisława Witkowskiego, klarnecistę spod Opatowa. Usłyszawszy grane przez Stanisława „chłopy” i „śpiwy”, zorientowaliśmy się, że mamy wspaniały repertuar, potrzeba tylko muzyków. Pamiętam, jak nieśmiało zadzwoniliśmy do Michała Żaka, którego znaliśmy jeszcze z czasów naszych węgierskich fascynacji. Michał był chyba jedynym klarnecistą wśród naszych muzykujących przyjaciół. Skontaktowaliśmy się też ze Szczepanem Pospieszalskim, trębaczem, z którym Żak grał w Trio Prusinowskiego. W plan wciągnięta została Ewa Grochowska, pochodząca spod Buska, i Maciej Filipczuk, z którym od lat chcieliśmy coś przedsięwziąć – a tu okazało się, że urodził się w Kielcach. Dołączył też Jacek Hałas. Taką drużyną ruszyliśmy na kolejne wizyty do Stanisława Witkowskiego. Zaiskrzyło.


Przez kilka miesięcy przed pierwszym taborem jeździliśmy po okolicy, odwiedzaliśmy regularnie Stanisława i uczyliśmy się od niego melodii. Był zachwycony, że wreszcie ma z kim grać repertuar, którym od dawna nikt się nie interesował. Pewnego razu zapytał, czy wystąpilibyśmy z nim na festynie w Opatowie. Nie czuliśmy się jeszcze głęboko osadzeni w tej muzyce, ale cóż, nauczycielowi się nie odmawia. Wtedy po raz pierwszy stanęliśmy razem na scenie. Zaraz potem pojawiła się propozycja, by zareklamować tabor kielecki, grając do tańca w klubie Tyndyryndy – tanecznej odsłonie Ogólnopolskiego Festiwalu Kapel i Śpiewaków Ludowych w Kazimierzu Dolnym. Naprędce wymyśliliśmy nazwę. Niepostrzeżenie Tęgie Chłopy stały się zwieńczeniem kilkumiesięcznej pracy w terenie. Równolegle, wraz z Ewą Grochowską i Maniuchą Bikont, szukaliśmy w okolicy Sędka śpiewaczek. I tu również nam się powiodło – poznaliśmy dwie bardzo muzykalne i nieprzeciętne osobowości: Marię Kowalik i Marię Gałkę. Świętokrzyskiego bakcyla połknęła Maniucha – i po pierwszym taborze dołączyła do składu z tubą. Tak skompletowaliśmy załogę. To był dopiero początek muzycznej drogi. Przez następne 4 lata organizowaliśmy tabor w Sędku pod Łagowem, poznając kolejne melodie od muzykantów, śpiewaczek i z nagrań archiwalnych. I coraz częściej graliśmy w różnych stronach kraju.

warsztaty gry na instrumentach dętych z Kazimierzem Nitkiewiczem, fot. autor Michał Kalita Warsztaty gry na instrumentach dętych z Kazimierzem Nitkiewiczem, fot. Michał Kalita

Czy na wsi ludzie reagują na taką muzykę inaczej niż publiczność miejska?
Na wsi jest jeszcze sporo osób, którym ta muzyka jest znana i bardzo droga. Z miejsca są w stanie stwierdzić, czy została dobrze zagrana, czy działa, czy nie. Gdy gramy w Sędku lub okolicy, ta muzyka nabiera większego ciężaru gatunkowego, bo oddziałuje w wielu wymiarach. Ludzie, którzy przychodzą na potańcówki, rozpoznają melodie, są świadomi, że to „śpiwy” grane na ich weselach, nucone przez rodziców, ulubione przez muzykanta z ich stron.

Wiele nazw utworów, które gramy, pochodzi od nazwisk okolicznych muzykantów sprzed półwiecza. Dla nas to postaci legendarne – dla niektórych naszych wiejskich odbiorców to osoby wciąż żywo obecne w pamięci. Nieuzbrojeni w takie doświadczenie miejscy odbiorcy, jeśli nie są z góry uprzedzeni do muzyki ludowej, odbierają nasze granie w kategoriach czysto estetycznych – podoba się bądź nie.

Czy w Taborach w Sędku bierze udział dużo młodych ludzi z okolicy? Jaka jest ich recepcja waszej działalności?
W Sędku Tabor odbył się czterokrotnie. W centrum naszego zainteresowania jest zwykle najstarsze pokolenie. Na pierwszym Taborze przychodzili na potańcówki przede wszystkim starsi. Muzyka wyciągnęła ich z domów. Nie skupialiśmy się na tym, żeby szczególnie animować lokalną młodzież, ale w pewnej mierze to się toczyło samoistnie, choć powoli.

Podczas dwóch pierwszych taborów było klasycznie — młode chłopaki podjeżdżali samochodami, bo działa się duża rzecz w środku wsi. Parkowali pod płotem i na cały regulator słuchali swojej muzyki z samochodowych głośników. Trzymali się z boku, ale wystarczająco blisko, żeby zwrócić na siebie uwagę. Potem się to nieco zmieniło – na dwóch kolejnych Taborach już częściej pojawiali się po drugiej stronie płotu. Sytuacja pewnie została oswojona.

Nie chcę powiedzieć, że muzyka tradycyjna ma moc powszechnej odmiany oblicza polskiej wsi. Dla średniego i młodszego pokolenia mieszkańców wsi jest ona najczęściej równie obca, jak dla miastowych. Jednak wciąż istnieją miejsca, gdzie dźwięk starej muzyki porusza liczne serca i umysły – i tam warto ją przypominać.

Czym różni się działalność Ambasady od Taborów?
Tabor to złożone działanie. To tygodniowa szkoła tradycji muzycznych związanych z konkretnym miejscem i konkretną społecznością. Mimo że trwa krótko i ma formułę festiwalową, jest dziełem wieńczącym wielomiesięczną pracę w terenie: dni spędzone z muzykantami, śpiewaczkami i rozmówcami oraz na pracy w archiwach. Sam Tabor ma wielowymiarowy charakter, bo jest wydarzeniem edukacyjnym, artystycznym i społecznym. Z jednej strony w Taborze biorą udział przyjezdni uczestnicy z Polski i z zagranicy, z drugiej wieczorami na potańcówkach tłumnie uczestniczą mieszkańcy wsi i okolic. Obie grupy od siebie wzajemnie czerpią.

Natomiast Ambasada to miejsce, do którego trafiają mniej lub bardziej, ale jednak świadomi odbiorcy jej oferty. Ich motywacja zazwyczaj nie jest dyktowana sentymentem. Dla jednych to kolejny sprofilowany klub muzyczny na mapie Warszawy, dla innych – miejsce, w którym regularnie można zgłębiać muzykę wiejską w jej różnych przejawach. Najbardziej widoczną z zewnątrz stroną naszych aktywności są zapewne potańcówki. W tle toczy się mało spektakularna i żmudna praca warsztatowa.

Festiwal Wszystkie Mazurki Świata 2013

Przed chwilą postawiłaś doświadczenia „żywe” w opozycji do przeglądów folklorystycznych.
Przeglądy to sytuacja nienaturalna dla muzyki wiejskiej. Muzykantów stawia się na parę minut na scenie, a ich grę poddaje się ocenie. Z pewnością, w przeszłości przeglądy odegrały też pozytywną rolę – stymulowały do dalszego zajmowania się wykonywaniem starej muzyki, gdy przestała ona pełnić funkcje obrzędowe w wiejskich społecznościach. Ułatwiały dostęp do muzyki ludowej jej miłośnikom, pomagały jakkolwiek ją dokumentować. Ale też zmieniły motywacje śpiewaczek i muzykantów – wprowadzając element niezdrowego czasem współzawodnictwa. Zdarzało się, że zespoły śpiewacze nie chciały udostępniać swego repertuaru chętnym do nauki przyjezdnym z obawy, że zostanie „spalony” przedwczesnym publicznym wykonaniem lub trafi do konkurencyjnego zespołu.

Ja nie mam serca do przeglądów – z wyjątkiem sytuacji kuluarowych. Tu dobrym przykładem jest przegląd w Przysusze albo większy festiwal w Kazimierzu Dolnym. W końcu czerwca na trzy dni zjeżdża tam kwiat muzykantów z całej Polski. Z jednej strony jest wielka scena, jury, które przesłuchuje tych starszych ludzi przez wiele godzin, a z drugiej — spotkania muzykantów poza sceną, to sytuacje niesłychanie stymulujące żywotność tej kultury.


Program „Dzika Muzyka” w TVP Kultura z wizytą na festiwalu w Kazimierzu Dolnym

Inaczej grają w kuluarach, inaczej na scenie?
Jak najbardziej! Grają nieskrępowani ograniczeniami czasowymi i repertuarowymi konkursu. Jeśli robią to dobrze, ścisk wokół nich szybko rośnie. Ktoś rzuci przyśpiewkę, ktoś zacznie tańczyć. Temperatura wydarzenia gwałtownie rośnie, a to natychmiast udziela się muzykantom.

Czyli takie zjawiska jak przeglądy i festiwale z jury sprawiają, że muzyka tradycyjna kostnieje?
System przeglądów folklorystycznych funkcjonuje od kilkudziesięciu lat i dla artystów wiejskich pozostanie istotnym punktem odniesienia. Ale warto modyfikować charakter tych wydarzeń. Ciekawym przykładem nowej formuły jest konkurs Stara Tradycja, skierowany do młodych kapel wykonujących muzykę wiejską. Na podstawie zgłoszonych nagrań jury wybiera zespoły, które zagrają do tańca podczas finałowego wieczoru w Warszawie. Występ na potańcówce jest zarazem zadaniem, wyzwaniem i nagrodą.

warsztaty gry na harmonii z Czesławem Kocembą, harmonistą łowickim (zmarł kilka tygodni temu), fot. Piotr Baczewski Warsztaty gry na harmonii z Czesławem Kocembą, harmonistą łowickim (zmarł 6 lutego 2018), fot. Piotr Baczewski

Co najbardziej cenisz w spotkaniu z muzykami?
Możliwość obcowania z nieznanym i wciąż tajemniczym dla mnie światem – odchodzącą kulturą, bardzo inną od tej, w której się wychowywałam i wzrastałam w mieście. Ta inność przejawia się w starej muzyce, która wciąż mnie wzrusza i porusza – ale i na wielu innych poziomach: wyznawanych wartości, sposobu myślenia i mówienia. Z niektórymi muzykantami i śpiewaczkami mam szczere przyjacielskie relacje, są też tacy, z którymi dogaduję się z trudnością. Ten stary świat odchodzi i dobrze, że można jeszcze złapać resztki kontaktu ze źródłami tej kultury. Zresztą, koniec wiejskiej muzyki był ogłaszany wielokrotnie, już przez pierwszych powojennych etnomuzykologów. A jednak nadal jest po co jeździć.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).