Trucizna stanie się lekarstwem

16 minut czytania

/ Media

Trucizna stanie się lekarstwem

Rozmowa z Jonathanem Harrisem

Zawiesiłem puste ramki po zdjęciach na drzewach, kadrując korę czy mech. Dorośli ludzie chodzili na bosaka, w ciszy po lesie i oglądali niebo i ziemię przez te rameczki. Wyglądało to, jakbyśmy zwariowali, ale chyba nigdy nie byliśmy bardziej świadomi

Jeszcze 4 minuty czytania

ANNA DESPONDS: Jesteś uważany za jednego z pionierów sztuki internetowej, jednak ostatnio zajmujesz się rytuałami, a nie technologią.
JONATHAN HARRIS:
Technologia to nie tylko fotografia, telewizja czy internet, ale też na przykład język, liczby czy właśnie rytuały. Początkowo każdy wynalazek ludzkości jest nową technologią, z czasem staje się powszechny i oczywisty. W okresie dorastania i studiów wydawało mi się, że technologia wymaga elektryczności. Z czasem zacząłem postrzegać ją szerzej. Najprościej zdefiniować technologię jako zestaw narzędzi i technik, za pomocą których ludzie wpływają na świat, co zmienia ich samych. Takie ujęcie zakłada wzajemne oddziaływanie.

Ostatnio wielką przyjemność sprawiło mi czytanie amerykańskiego pisarza Charlesa Eisensteina. W książce „The Ascent of Humanity” pisze o technologii liczenia. Spodobała mi się pewna myśl. Mianowicie stwierdzenie, że czegoś jest pięć albo sześć zakłada, że czegokolwiek może być więcej, niż tylko jedno. Pierwotnie jednak każda rzecz mogłaby być uznana za całkowicie odrębną. Nie można więc powiedzieć, że jest siedem drzew, bo każde jest niepowtarzalnym i niezależnym bytem. Aby móc policzyć przedmioty, musimy z nich wyabstrahować to, co nazywamy drzewem. Wykorzystujemy więc dwie technologie: nazywania i liczenia.

Dalej Eisenstein pisze o tym, jak technologia liczenia może prowadzić do wojen i zabijania. Jeżeli można coś wyabstrahować w liczbę, w statystykę, to można też powiedzieć „zabijemy sto, ale milion uratujemy”. Odrębnych światów tak łatwo się nie unicestwia.

Opisywanie technologii w ten sposób zupełnie zmienia myślenie o niej. Uważam się za artystę technologicznego, ale nie ograniczam się do narzędzi cyfrowych, czy takich, do których potrzebny jest prąd. Maluję, rysuję, robię wizualizacje danych. Używam różnych technik.

JONATHAN HARRIS

Artysta, pionier sztuki cyfrowej, twórca interaktywnych projektów, takich jak „We Feel Fine”, „The Whale Hunt” i „I Love Your Work”. Jego prace łączą wizualizację danych, dokumentację, performans, fotografię, opowiadanie i rytuał. Dostępne są w stałej kolekcji MoMA w Nowym Jorku, pokazywane były także w Centre Pompidou w Paryżu, na Sundance New Frontier w Utah i zostały uhonorowane przez Światowe Forum Ekonomiczne, Międzynarodowe Centrum Fotografii, magazyn TIME czy The Webby Awards.

Harris studiował informatykę na Uniwersytecie w Princeton i sztukę interaktywną w Fabrica. Mieszka w Shelburne w stanie Vermont na ziemi, która należy do jego rodziny od pięciu pokoleń.

Zacznijmy od cyfrowych prac. „We Feel Fine” to wizualizacja danych, która znajduje się w kolekcji nowojorskiego MoMA. Nazywanie i liczenie są jej ważną częścią.
We Feel Fine” jest eksploracją ludzkich emocji na globalną skalę. Od sierpnia 2005 roku mechanizm strony www zbiera uczucia pojawiające się na blogach. Co kilka minut system przeszukuje wpisy w sieci pod kątem pojawienia się zwrotów „czuję” i „czuję się”. Mechanizm identyfikuje wyrażone w zdaniu emocje, takie jak smutek, szczęście, przygnębienie i tak dalej. Blogi są zwykle zorganizowane na kilka standardowych sposobów, więc można też wyciągnąć z nich takie informacje jak wiek, płeć i położenie geograficzne autora. Można również ustalić, jaka była pogoda, kiedy powstawał wpis. W rezultacie zebraliśmy olbrzymią bazę ludzkich uczuć, która zwiększa się o 15 000–20 000 nowych wpisów dziennie.

Wizualizacją tych danych jest samoorganizujący się system kolorowych cząsteczek, w którym każda odwzorowuje pojedyncze uczucie publikowane przez jedną osobę. Korzystając z szeregu zabawnych interfejsów, cząsteczki można porządkować, przeszukując i sortując emocje. Czy Europejczycy częściej czują się smutni niż Amerykanie? Czy kobiety częściej niż mężczyźni czują się grube? Czy deszcz ma wpływ na nasze samopoczucie? Co czują teraz ludzie w Bagdadzie? Jakie są najszczęśliwsze miasta na świecie, a jakie najsmutniejsze? I tak dalej.

„We Feel Fine”„We Feel Fine”

Po co wizualizować dane? Dla mnie Excel jest świetnym sposobem ich przedstawiania. Wszystko widać.
Excel to bardzo specyficzne doświadczenie, pozwala łatwo zaprezentować wyniki finansowe. Ale jak zapisać miłość w Excelu? Równie trudno, jak przedstawić bilans finansowy tańcząc. Dlatego zamiast korzystać z gotowych platform, robię sam interfejsy do moich prac.

Struktury, przez które doświadczamy świat, mają często większy wpływ na odbiór niż treści. Rozpoczynając projekt, zwykle nie wiem, jaka będzie zawartość. Zdjęcia, teksty, dźwięki, informacje – to chaos, któremu dopiero interfejsy nadają ramę. W mojej pracy te dwa elementy – chaos i porządek – są niezbędne. Wchodzą ze sobą w dialog, budują napięcie.

Liczby i słowa wykorzystałeś też w innej pionierskiej pracy. „Wordcount” stanowi internetową wizualizację sposobu, w jaki używamy języka. Algorytm przedstawia najczęściej stosowane słowa angielskie, uszeregowane według częstotliwości użycia.
Praca pochodzi sprzed 15 lat. Wykorzystuje dane z British National Corpus, czyli z korpusu języka angielskiego stworzonego w latach dziewięćdziesiątych na podstawie książek i artykułów, które powstały na przestrzeni 200 lat. Lista pochodzi jednak sprzed upowszechnienia się sieci www. Nie ma w niej słów z nią powiązanych, takich jak „blog”, „social media” czy „internet”. W wizualizacji wziąłem pod uwagę 86 800 najpopularniejszych słów spośród 100 milionów zebranych w korpusie. Najrzadziej używanym wyrazem w wykorzystanej sekwencji – chociaż nie w całym języku – jest „conquistador”.


Pismo to zresztą kolejna technologia. Przyznam, że zajmuje sporą część mojego życia. Przez wiele lat gromadziłem notatniki, w których pisałem, malowałem akwarele, rysowałem, ale też zamieszczałem martwe owady, suszone rośliny, monety i bilety. W 2003 zostałem napadnięty z bronią w ręku w Ameryce Centralnej. Złodziej ukradł 9 miesięcy mojej pracy. Przestałem zbierać notesy, porzuciłem malowanie i zacząłem wyrażać się i dokumentować świat, kodując. Zdaję sobie jednak sprawę, że w procesie radykalnej digitalizacji coś zostało utracone. Dziś znów zajmuję się sztuką fizyczną.

Notesy

Pisanie było również punktem wyjścia portalu internetowego Cowbird. Jego historia pokazuje zmiany, jakie zaszły w sieci na przestrzeni ostatnich lat.
Nad platformą Cowbird pracowałem od 2010 roku, została uruchomiona w 2012, po pięciu latach postanowiliśmy ją zamknąć. Cowbird wyrósł z rytuału, który rozpocząłem, kiedy skończyłem 30 lat. Codziennie przed pójściem spać publikowałem w sieci zrobione przeze mnie zdjęcie i pisałem krótki tekst. Projekt nazywał się „Today”, trwał 440 dni, czyli około 1,5 roku. Czasem bywało to bardzo uciążliwe, na przykład kiedy po powrocie z imprezy o trzeciej nad ranem zamiast spać musiałem jeszcze coś napisać i wrzucić do sieci. Były też dni, kiedy nie było o czym opowiadać. Inne z kolei przynosiły niesamowite  zdarzenia.

Traktowałem to jako osobistą praktykę, ale zdałem sobie sprawę, że chciałbym stworzyć platformę, która pozwoli innym mieć podobne doświadczenie. Zacząłem pracować nad stroną, na której użytkownicy dostaną możliwość opisywania swoich historii w piękny sposób.

Zainspirowały mnie biblioteki, takie jak zaprojektowana przez Gunnara Asplunda biblioteka publiczna w Sztokholmie. Była jedną z pierwszych na świecie, w której odbiorcy mieli wolny dostęp do książek. Można było wziąć tom z regału bez rozmawiania z bibliotekarzem. Kiedy zwiedzałem budynek, pomyślałem sobie, że na tym właśnie polega internet. Chciałem zbudować bibliotekę doświadczeń życiowych, podobną do tego, czym jest Wikipedia dla gromadzenia faktów.

Jonathan HarrisJonathan HarrisMoim celem było stworzenie czystego otoczenia, bez reklam, w którym każdy będzie mógł się wyrazić. Chodziło mi o coś głębszego, niż to, co spotykałem gdzie indziej w sieci. Cowbird miał być antidotum: przestrzenią twórczości i autorefleksji, pogłębionych, ponadczasowych treści. Miały być podniosłe, przepiękne.

Praca nad uruchomieniem platformy zajęła dwa lata. Kiedy zaczęliśmy ją budować, Facebook już istniał. W międzyczasie pojawił się Instagram. Gdy zobaczyłem go po raz pierwszy, byłem pod wrażeniem – tak łatwo się tego używa, zdjęcia wyglądają wspaniale! Platforma niewiele wymaga od użytkowników. Cowbird natomiast jest dużo bardziej wymagający, ale rezultat jest piękniejszy. Opowieści chwytają za serce. I myślę, że wciąż będą za 100 lat. A zdjęcia z Instagrama – nie wiem.

Pierwsze kilka miesięcy po starcie strony było dokładnie takie, jak sobie wyobrażałem. Cowbird był hitem, mieliśmy mnóstwo pozytywnych opinii w prasie. Z portalu korzystali wybitni światowi fotografowie i pisarze. Jednak z czasem, w miarę rozwoju Instagrama, zaczęło ubywać użytkowników. Społeczność Cowbird stawała się coraz mniejsza, skupiona wokół niewielkiej grupy, która zaczęła przejawiać niezdrowe zachowania, takie jak uzależnienie użytkowników od platformy, od uznania innych.

W moim odczuciu firmy technologiczne można podzielić na „healers and dealers” – leczących i uzależniających. W pierwszym przypadku celem technologii jest rozwiązać potrzebę użytkownika. Tak działa np. Airbnb czy Etsy. Dla innych uwaga jest towarem, starają się przykuć ją na jak najdłużej. Zauważyłem, że Cowbird tym właśnie się staje. A przecież miał być alternatywą. Lekarstwo zamieniało się w truciznę.

Po pięciu latach postanowiłem zamknąć platformę. Zrobiłem to powoli, dałem znać użytkownikom z wyprzedzeniem, w przeciwieństwie do wielu firm, które mówią: „Przepraszamy, sprzedaliśmy portal, już nie działamy”. Chcemy też utrzymać archiwum Cowbird, aby stało się muzeum ludzkich historii.

Na zakończenie działalności zaprosiłem użytkowników na moją rodzinną farmę w Vermoncie. Najwytrwalsi zlecieli się z całego świata do mojego domu. Opowiadaliśmy sobie historie przy ognisku i pływaliśmy w świetle księżyca. À propos rytuałów: zawiesiłem puste ramki po zdjęciach na drzewach, kadrując różne detale, takie jak korę czy mech. Każdy mógł wybrać swój obrazek. Dorośli ludzie chodzili na bosaka i w ciszy po lesie i oglądali niebo i ziemię przez te rameczki. Wyglądało to, jakbyśmy zwariowali, ale chyba nigdy nie byliśmy bardziej świadomi.

CowbirdCowbird

 

Chciałem w ten sposób pokazać, że sam akt percepcji jest sposobem kadrowania rzeczywistości. Patrząc, postrzegasz wybrane fragmenty. Nie potrzeba do tego kamery, strony internetowej, mediów społecznościach. Jak powiedziała pisarka, amerykańska noblistka Toni Morrison, „przychodzi taka chwila w życiu, kiedy wystarcza samo piękno. Nie ma potrzeby fotografowania, malowania, czy nawet zapamiętania go”.

Jaki był model biznesowy platformy Cowbird?
Budowałem ją przez dwa lata, podczas różnych artystycznych rezydencji, mieszkając między innymi na Islandii, w Vermoncie, ale też w Kalifornii, w małej zatoczce, do której jedyny dostęp jest po 300 schodach, bo dawna droga zawaliła się w latach 90.

Żyłem dość blisko Doliny Krzemowej. Wiele osób dookoła było zanurzonych w świecie startupów. To był stan umysłu. Pamiętam, jak poszedłem na kolację, przy stole było może ze 30 osób i wszyscy goście mieli swoje firmy. „Czy masz psa? Nie, mam startup”.

„Data Will Help Us”„Data Will Help Us”, krótki manifest o obietnicach i zagrożeniach związanych z użyciem danych. Powstał na zamówienie „The New York Times” w 2013 roku.

Środowisko wokół oczekiwało ode mnie, że otworzę firmę, więc otworzyłem. Że znajdę inwestorów, więc zebrałem 500 000 dolarów. I pojechałem do Hiszpanii na prezentację. Pierwszy raz od pół roku byłem poza Doliną Krzemową. Siedziałem w kawiarni w Barcelonie, kiedy zrozumiałem, że wcale nie chcę brać tych pieniędzy. Nie chcę życia, w którym będę chodził na spotkania i musiał nieustannie rozwijać firmę, zarabiać.

Wróciłem do Stanów, zadzwoniłem do prawnika, powiedziałem mu, że nie weźmiemy pieniędzy. Zapytał, czy zwariowaliśmy. Chyba nie spotkało go to wcześniej. Zdecydowaliśmy się pójść niezależną drogą. Cowbird był firmą. Można było korzystać z platformy za darmo, ale też mieliśmy płatnych użytkowników. Nazwaliśmy ich „obywatelami”. Dzięki subskrypcjom platforma zarabiała na siebie.

Jesteś teraz odpowiedzialny za cudze wspomnienia.
To wielka odpowiedzialność, dlatego właśnie chcemy utrzymać stronę. Ale użytkownicy mogą też w łatwy sposób wyeksportować swoje dane na dysk.

Utrzymanie platformy to ambitny plan. Jak się archiwizuje media cyfrowe? Jaka twoim zdaniem jest ich przyszłość?
To trudne pytanie. Niektóre z moich prac już nie są dostępne, np. „Universe” korzystało z API firmy, która już nie istnieje. „We Feel Fine” obecnie jest bardzo trudno obejrzeć. Korzysta z języka programowania Java, który 10 lat temu był oczywistym wyborem, a teraz odbiorca musi się natrudzić, żeby odpalić stronę.

Może projektów cyfrowych nie powinno się podtrzymywać przy życiu? Może bliższe są sztukom performatywnym – dzieją się w określonym czasie, odnoszą się do danego momentu w kulturze, przemawiają do konkretnej publiczności. Kultura się zmienia i technologia się zmienia i może te projekty wcale nie muszą być zachowane? Nic nie trwa wiecznie. Robimy, co możemy, żeby prace były jak najdłużej dostępne, ale trzeba zachować rozsądek. Nawet jeśli będą działać tysiąc lat, a nie pięć, to i tak kiedyś przestaną. Może musimy się poddać temu procesowi, pozwolić na ewolucję mediów?

Żyjemy w czasach, w których odcinamy się od samych siebie: promujemy się w internecie i dystansujemy od tego, chroniąc za cynizmem. W twojej pracy nie ma ironii.
Rzeczywiście, staram się nie używać ironii. Mam poczucie, że łatwo jest krytykować. Trudniej wskazać właściwy kierunek. W pracach zawsze staram się pokazać ludzki wymiar technologii.

W „Network Effect” z 2015 roku pokazuję odbiorcy dane tylko po to, żeby odesłać go do zewnętrznego świata. Podobnie jak sam internet, projekt stanowi praktycznie nieskończoną bazę treści. Składa się na niego 10 000 klipów wideo, wypowiedzi, wiadomości, tweetów i miliony indywidualnych danych. Prezentowane są za pomocą klasycznie zaprojektowanych wizualizacji. Obejrzenie ich zajęłoby wiele godzin, jednak okienko przeglądarki dostępne jest dla widza jedynie przez około siedmiu minut – długość sesji zależy od średniej życia w kraju odbiorcy. Po tym czasie strona przestaje być aktywna, użytkownik może ponownie odwiedzić ją dopiero po upływie doby.

Network effect„Network Effect”

Większość życia spędziłem w cyfrowym świecie, a teraz próbuję powrócić do natury, korzeni. Obecnie mieszkam na rodzinnej farmie w Vermoncie. Ale to nie jest aż takie wyjątkowe. Wiele osób na naszej planecie żyje przecież w ten sposób. Różnica jest taka, że jako uprzywilejowani ludzie Zachodu możemy sami zdecydować, czy chcemy przebywać w świecie cyfrowym, czy fizycznym.

Współcześnie technologia sprawia, że tracimy kontrolę nad życiem, stajemy się jej niewolnikami, dostrzegamy to, ale nie umiemy się odłączyć. Jest jednak nadzieja – ostatecznie to kwestia decyzji. W kryzysie tkwi rozwiązanie. Trucizna może okazać się lekarstwem.

*

Jonathan Harris był gościem honorowym na IDFA w listopadzie 2017 r., gdzie wygłosił wykład mistrzowski. IDFA, międzynarodowy festiwal filmowy w Amsterdamie, jest jedną z wiodących imprez dokumentalnych na świecie. Co roku przyciąga ogromną publiczność i stanowi miejsce spotkań profesjonalistów. W sekcji Doc Lab pokazywane są najciekawsze dokumentalne eksperymenty cyfrowe.
 

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).