Co za szatan nas kusi

Jarosław Makowski

Problem zła jest jak rękawica, którą filozofia rzuca w twarz teologii, gdy chce, by ta poddała się bez walki. Dlatego zakrawa na prowokację, że to katolicki teolog, Adolphe Gesché, złapał byka za rogi

Jeszcze 2 minuty czytania

Teologia, która od wieków karmi się mówieniem o dobrym i miłosiernym Bogu, rozkłada bezradnie ręce, kiedy przychodzi jej zmierzyć się z tak niewyobrażalnym złem, jakim w XX wieku była Zagłada. Nieżyjący już włoski pisarz ocalały z Holokaustu, Primo Levi, stwierdził: „Skoro jest Oświęcim, to nie może być Boga”. Eli Wiesel, więzień niemieckich obozów w Auschwitz i Buchenwaldzie, dodał: „Zdolny do refleksji chrześcijanin wie, że w Auschwitz umarł nie żydowski naród, lecz że umarło chrześcijaństwo”. Czy może więc dziwić, że teologowie, po Oświęcimiu i Kołymie, boją się dotykać „problemu” zła jak diabeł święconej wody?

Adolphe Gesché, „Zło”. W drodze, Poznań,
200 stron, w księgarniach od listopada 2009
Zakrawa na akt odwagi – i prowokacji – że katolicki teolog, Adolphe Gesché, łapie byka za roki. I pisze książkę pod tytułem: „Zło”. To nie pierwsza w Polsce pozycja tego błyskotliwego myśliciela. Już wcześniej mogliśmy przeczytać jego rozprawy pt. „Chrystus” i „Człowiek” (obie wydano w 2005) oraz „Przeznaczenie” (2006). Każda z tych książek niewiele ma wspólnego z tradycyjnie rozumianym myśleniem teologicznym, które sprowadza się w dużej mierze – szczególnie w Polsce – do przepisywania oficjalnych dokumentów kościelnych. To tłumaczy, dlaczego  środowiska katolickie omijają książki Geschégo szerokim łukiem.

Nie przebiły się one także do laickiego nurtu humanistyki. Może to wynik przekonania rodzimych intelektualistów, że po katolickim teologu trudno oczekiwać intelektualnych fajerwerków. Sęk w tym, że – gdybym nie wiedział, iż Gesché jest teologiem – równie dobrze mógłbym o nim powiedzieć, że jest krytykiem kultury. Jego erudycja sprawia, że swobodnie dyskutuje nie tylko z Ojcami Kościoła (Klemens Aleksandryjski, św. Augustyn) czy chrześcijańskimi teologami (Karl Rahner, Karl Barth), ale też ze współczesnymi „bezbożnikami” – Jacques'em Derridą, Michelem Foucault czy Julią Kristevą. Marzę, by piszący o chrześcijaństwie laiccy autorzy dysponowali równie solidnym przygotowaniem jak Gesché wchodzący w dyskusję z Kantem czy Heglem. Niestety, kiedy świeccy humaniści zabierają się za pisanie o religii, najczęściej powtarzają stereotypy, które zdradzają ich intelektualne lenistwo.

Jak zatem Gesché radzi sobie z „problemem” zła, które – jak się rzekło – zazwyczaj odbiera teologowi mowę? Nowożytność za wszelką cenę chciała pokazać, że teodycea – czyli obrona Boga kwestionowanego przez zło – jest nie do utrzymania. I to jej się udało. Bo dziś nie tylko pogrzebaliśmy Boga, ale przy okazji pochowaliśmy też człowieka. Dlaczego? Bóg służył zgorszonym bezmiarem zła ludziom jako przysłowiowy chłopiec do bicia. To na Niego zwalaliśmy całą odpowiedzialność za to, że nie żyjemy w najlepszym z możliwych światów, że zło się panoszy, sieje spustoszenie. Sprawa została postawiona jasno: żeby człowiek mógł żyć, musi umrzeć Bóg. Tyle, że po „pogrzebie Boga” zło nie znikło. A zarzut zła, do tej pory kierowany przeciw Bogu, został skierowany przeciw człowiekowi, który musi dźwigać jego ciężar. „Zarówno wierzący, jak i niewierzący już nie mają Tego, na którym mogli wyrabiać sobie pięści lub do którego mogli kierować modlitwy” – twierdzi Gesché. Czy jednak człowiekowi nie grozi przeciążenie? Czy nie wziął na siebie zbyt wielkiej winy i odpowiedzialności? Czy Zachód i chrześcijaństwo w obsesji szukania winnego, by wymierzyć mu karę, i tropienia grzechu, by zadać mu pokutę, nie wybiera drogi na skróty?

Gesché rzadko chadza utartymi ścieżkami. Nie dołącza do chóru tych, co zbyt pośpiesznie chcą ludzi karać (trybunały świeckie) lub biczować (trybunały kościelne). Novum jego analizy polega na tym, że wraca on do źródła – do biblijnego opisu kuszenia Adamy i Ewy, by pokazać, że człowiek od początku jest niewinny. Jak to możliwe – skoro pierwsi rodzice (jak poucza kościelna dogmatyka, a Zachód ochoczo powtarza) zgrzeszyli, czyli dopuścili się zła – że my dźwigamy ciężar ich nieprawości?

I tu zaczyna się najciekawszy moment w mistrzowsko prowadzonej analizie. Zło jest irracjonalne i nie nadaje się do usprawiedliwienia – ani z moralnych, ani z racjonalnych powodów. Ale jest! Dlatego teologia za wszelką cenę szukała źródła zła, wskazując na Ewę (jakież to łatwe!), gdyż w rękawie miała asa w postaci stwierdzenia – człowieku, jesteś winny! Gesché mówi takiej wykładni „nie”. Zło nie przychodzi ani od strony Boga, ani od strony człowieka. Zło – pisze Gesché, „zawsze wyobrażone w zagadkowej postaci węża, pojawia się nagle, nie wiadomo skąd, w planie, który go nie przewiduje – bierze człowieka z zaskoczenia, jako nieprzyjaciel”.

Co tu się dokładnie dzieje? Zobaczmy: „A wąż…” – hebrajskie słowo oddane przez spójnik „a” odsłania nagłość czegoś nieoczekiwanego: wszyscy zostali zaskoczeni. Zgoda: człowiek daje złu przyzwolenie, ale zło go zdecydowanie poprzedza. Człowiek nie jest zatem winny zła. Bo zło pod postacią szatana-węża-zagadki przychodzi z boku, jako owoc przypadłości. Czy jednak „zwalanie winy” na szatana to nie jest bajka dla małych dzieci?

Denis de Rougemont pisał: „Jedna z ulubionych metod Złego polega na przekonaniu intelektualistów, że jest on tylko mitycznym wyrazem wewnętrznych lęków prostych ludzi, którzy nie czytali Freuda”. Szatan nie jest dla Geschégo tylko zjawą. On działa. Najpierw, jak już wiemy, poprzez zaskoczenie. Po drugie – kusi. „Wsącza w Ewę pragnienie, które wcale nie jest jej pragnieniem. Właśnie na tym polega zło tego zła, jakim jest pokusa; zamiast komuś pozwolić budować siebie i nadawać sobie strukturę na podstawie swoich własnych pragnień (co już nie jest takie łatwe), uwodziciel alienuje drugiego, wywłaszczając go z jego własnych zasobów, żeby zaszczepić w nim obce pragnienie”. I po trzecie – szatan zwodzi. Od Kartezjusza wiemy, że „Szatan zwodzi za pomocą prawdy”. Dlatego jest tak skuteczny.

W jaki sposób ta interpretacja pomaga nam w mocowaniu się ze złem? Unikamy dwóch pułapek, w które popadają rozmaitej maści „tłumacze zła”. Geschégo nie zajmuje ani spekulatywne pytanie „Jak w zło weszliśmy?”, ani gnostyckie rozważania „Skąd bierze się zło? (Unde malum?), ale raczej „Jak ze zła się wydostać?”. Nie idzie zatem o szukanie winnego, by go osądzić, w czym specjalizuje się zachodnia kultura prawnicza, ani o dopadnięcie grzesznika, by zadać mu pokutę, w czym specjalizuje się Kościół. Cel jest inny – należy ratować ofiarę zła. Nawet św. Augustyn, który lekko mówił o masie potępionych grzeszników, notuje, że Ewa zgrzeszyła ze słabości, a Adam z miłości.

Czy nie za ławo zdejmujemy z człowieka winę? Nie, jeśli zrozumiemy, że jesteśmy odpowiedzialni właśnie dlatego, że jesteśmy nie-winni. Odpowiedzialność za zbawienie zastępuje odpowiedzialność za potępienie. I taka też jest perspektywa ewangeliczna. Jezus winowajcą interesuje się znacznie mniej niż ofiarą, czyli tym, kto w sposób absolutny znajduje się w sytuacji irracjonalnej, kto, ściśle rzecz biorąc, znajduje się w złu. Tym bardziej, jeśli jest to zło niezawinione, zło-nieszczęście – jak to miało miejsce w przypadku Hioba.

Skandal zła sprawia, że zgorszony nim jest nie tylko człowiek, ale i Bóg. Dlatego Bóg staje do walki ze złem. Z książki Geschégo wynika więc, że Bóg jest – jednak – po naszej stronie.