Przypadek, nie chęć szczera
Truthout.org CC BY-NC-SA 2.0

17 minut czytania

/ Obyczaje

Przypadek, nie chęć szczera

Kamil Fejfer

Nasze osiągnięcia są w dużej mierze wynikiem zbiegów okoliczności. Na miejsce w strukturze społecznej oddziałuje to, w którym miesiącu się urodziliśmy czy jak łatwe do wymówienia mamy nazwisko – nam samym pozostaje niewiele mocy sprawczej

Jeszcze 4 minuty czytania

Nigdy nie będę wiedział, czy książka „Sukces i szczęście” Roberta Franka tak mi się spodobała dlatego, że potwierdziła moje intuicje o roli zbiegów okoliczności w uzyskiwaniu pozycji społecznych i ekonomicznych, czy dlatego, że jako administrator fanpage’a Magazyn Porażka dostałem pieniądze za jej promowanie. To nie będzie tekst o książce Franka. To tekst o przypadkowości, a promocja była jednym z przypadków, który mi się przytrafił. Za jednego posta, którego stworzenie zajmie mi góra kilkadziesiąt minut, dostanę trzy czwarte swoich miesięcznych zarobków z 2015 roku. Czy na taką kwotę zapracowałem? Wolę myśleć, że był to po prostu fuks.

Przemawiając podczas spotkania w Academy of Achievement, organizacji zrzeszającej ludzi sukcesu z różnych dziedzin, George Lucas opowiadał o swojej drodze do oszałamiającego sukcesu. Mówił, że nie znosił szkoły średniej, że miał kiepskie wyniki w nauce, natomiast uwielbiał majsterkować i pracować przy samochodach. Tuż przed ukończeniem szkoły o mało nie zginął w wypadku, a podczas pobytu w szpitalu zdecydował się dać edukacji drugą szansę: odkrył nauki społeczne. Chciał zostać antropologiem, jednak kolega poprosił go, aby podszedł razem z nim – dla towarzystwa – do egzaminów na University of Southern California. Wbrew swoim oczekiwaniom Lucas dostał się i – trochę z braku laku – poszedł na wydział filmowy. Okazał się utalentowanym studentem; postanowił zostać filmowcem. Udało mu się. Pierwszym jego większym filmem było „American Graffiti”. Obraz początkowo był realizowany przez studio United Artists, zainteresowane również produkcją space opery. Jednak studio wycofało się z powodów finansowych, a „American Graffiti” udało się ostatecznie zrealizować w Universalu. Po zerwaniu współpracy z United Artists space opera pozostawała bezpańska, więc Lucas pukał z pomysłem od drzwi do drzwi. Kolejne studia filmowe odrzucały pomysł, aż w końcu scenariuszem zainteresowało się 20th Century Fox. Do zwiększenia budżetu „Gwiezdnych wojen” przyczynił się niespodziewany sukces komercyjny „American Graffiti”. Choć reżyser twierdzi, że miał w głowie od razu trzy części sagi, to nikt za bardzo nie wierzył, że uda mu się zrealizować więcej niż jedną. Pierwsza część okazała się jednak wielkim sukcesem. W ten sposób narodził się kult „Star Wars”, który trwa od ponad czterech dekad. Głównie dzięki niemu majątek Lucasa oblicza się dzisiaj na nieco ponad 5 miliardów dolarów.

W karierze Lucasa nie widać przejrzystego planu; jest chmura punktów: kiepskie oceny, wypadek, który pchnął go w stronę nauk społecznych, kolega, z którym poszedł na egzamin, sukces „American Graffiti”, który stał się kartą przetargową w rozmowie z 20th Century Fox. Nie bez znaczenia jest i to, że Lucas urodził się w Stanach Zjednoczonych, a nie w jednej z republik radzieckich. I że nie zginął w wypadku. Po prostu fuks. Wiele osób uzna, że Lucas zapracował (a więc zasłużył) na swój majątek i olbrzymi sukces: był zdolnym scenarzystą, miał wyczucie publiczności, wydaje się, że również nieźle radził sobie z pozyskiwaniem funduszy. Przypuszczenia dotyczące jego charakteru i talentu są zapewne słuszne, ale rzekomo wynikające z nich uzasadnienie sukcesu – co najmniej wątpliwe. Dlaczego?

Po pierwsze, ludzie mają tendencję do tworzenia narracji uzasadniających stan zastały. Nawet jeżeli te uzasadnienia są zwyczajnie głupie. W latach 60. XX wieku psycholog Melvin Lerner nazwał to hipotezą sprawiedliwego świata. Tłumaczymy zdarzenia na zasadzie: „Jeżeli jesteś biedny, byłeś leniwy, jeżeli jesteś bogaty, jesteś pracowity, jeżeli cię okradli, to przez ciebie, bo niepotrzebnie szedłeś ciemną ulicą, a jeżeli nie okradli, to dlatego, że pomimo ciemnej ulicy jesteś cwany i byłeś wyczulony na zagrożenia czające się w bramach”. Cokolwiek się zdarzy, wymyślimy fałszywy związek przyczynowo-skutkowy, ponieważ lubimy sądzić, że świat jest uporządkowany. Nawet jeżeli ten porządek jest tylko w naszej głowie.

Po drugie, odnoszący gigantyczny sukces pracowity, utalentowany, uparty, dążący do celu i ścigający swoje marzenie Lucas świetnie wpisuje się w neoliberalną wizję świata. Wystarczy otworzyć „Forbesa”, żeby się przekonać, jak silnie ten mit jest zakorzeniony. Znajdziemy tam opowieści o tytanicznej pracy, której efektem jest wdrapanie się na szczyt. Trafimy również na popularnonaukowe sposoby na to, jak doszlusować do grona osób, które odniosły sukces: należy wcześnie wstawać (choć bez przesady, bo trzeba się wysypiać), czytać książki (tylko te, które trzeba), ćwiczyć (nie za wiele), poświęcać czas rodzinie (ale więcej przedsięwzięciu, a czasem odwrotnie), zdrowo się odżywiać (byle nie przesadzać), mieć otwarty umysł (jednak nie za bardzo), być skupionym na celu (pozostając elastycznym) – i kilka innych wewnętrznie sprzecznych rad, które do osiągania sukcesu są równie przydatne jak horoskopy do przewidywania przyszłości.

Tym, czego w takich periodykach nie przeczytamy, są historie ludzi, którzy byli zdolni, pracowali tytanicznie – i donikąd się nie wdrapali. Bo ukrytą funkcją opowieści o ludziach sukcesu jest milczenie o historiach ludzi porażki. Jednych od drugich – znacznie częściej niż sądzimy – oddziela przypadek.

Włoscy fizycy Alessandro Pluchino i Andrea Raspisarda oraz ekonomista Alessio Biondo postanowili zbadać rolę przypadku w budowaniu kariery. Wyszli od słusznej diagnozy, że zróżnicowanie bogactwa nie odpowiada zróżnicowaniu talentów. Według Oxfam osiem najbogatszych osób na świecie dysponuje majątkiem równym majątkowi biedniejszej połowy ludzkości. Rozsądne wydaje się założenie, że nie są oni 450 milionów razy bardziej utalentowani niż przeciętna osoba z biedniejszej połowy ludzkości. Jeżeli więc cechy takie jak pracowitość, inteligencja, upór i możliwość poświęcania czasu jakiemuś zagadnieniu są zróżnicowane w dość niewielkim stopniu, to skąd tak duże różnice majątkowe?

Aby to zbadać, naukowcy stworzyli komputerowy model symulujący 40-letnią karierę zawodową tysiąca osób. Przypisali im uzdolnienia zróżnicowane zgodnie z rozkładem normalnym. Następnie w trakcie kariery te hipotetyczne osoby były wystawiane na szczęśliwe lub pechowe zrządzenia losu. Okazało się, że ci, którzy ostatecznie osiągnęli najwięcej, nie byli najbardziej utalentowani, ale najbardziej fartowni. Czynnikiem x, decydującym o nierównomiernym rozkładzie rezultatów jest po prostu fuks. Wyniki symulacji znajdują odzwierciedlenie w prawdziwym życiu.

Nie znaczy to bynajmniej, że talenty i upór nie mają znaczenia. Z pewnością są przydatne i są ważną zmienną w tej całej układance. Ale nie są ani elementem koniecznym, ani wystarczającym do wdrapania się na szczyt. Mają też mniejsze znaczenie, niż się powszechnie przyjmuje. Wedle symulacji naukowców najwięcej osiągnęły osoby, które były delikatnie ponadprzeciętnie utalentowane i jednocześnie miały najwięcej szczęścia.

Zasada szczęścia działa również w sporcie. W książce „Sukces i szczęście” Robert Frank podaje przykład wyników ośmiu rekordów świata w lekkoatletyce kobiet i mężczyzn (bieg na 100 metrów, bieg przez płotki, skok w dal i trójskok). Siedem z nich osiągnięto z wiatrem wiejącym w plecy; tylko jeden został ustanowiony przy bezwietrznej pogodzie. O laur zwycięstwa konkurowali ludzie bardzo uzdolnieni w swoich dziedzinach. Różnice w umiejętnościach topowych sportowców są naprawdę niewielkie, i właśnie dlatego o wygranej decyduje łut szczęścia. A przecież w przypadku sportowców mamy do czynienia z silnie kontrolowanymi warunkami: hala sportowa, nachylenie bieżni, zbliżone podłoże, obuwie i odzież o odpowiednich parametrach oraz kontrola ciał sportowców na obecność dopingu. Natomiast w tak zwanym normalnym życiu ilość przypadków, które mogą mieć wpływ na to, co dzieje się z naszą karierą, a więc i z naszymi życiem, jest niewyobrażalnie wielka.

W felietonie dla „Scientific American” Scott Barry Kaufman wymienia tylko niektóre z nich. Ponad połowę zróżnicowania dochodów na świecie można tłumaczyć wyłącznie miejscem zamieszkania. Wśród dyrektorów zarządzających w amerykańskich korporacjach występuje niedoreprezentacja osób urodzonych w czerwcu i lipcu. Dlaczego? Amerykański system szkolny jest stworzony tak, że najmłodsze dzieciaki w klasach urodziły się właśnie w tych miesiącach. W wieku kilku lat, kiedy dzieci idą do szkoły, różnica kilku miesięcy jest spora, więc najmłodsze dzieci statystycznie gorzej się uczą, rzadziej są wybierane do samorządów szkolnych i gorzej wypadają w grach zespołowych. To wszystko ma statystyczny wpływ na ich dorosłe życie. Osoby o nazwiskach zaczynających się wcześniejszą literą alfabetu mają większe szanse zostać rozpoznawalnymi ekonomistami, mają też statystycznie większą szansę na Nobla. Dlaczego tak się dzieje? Ponieważ w publikacjach ekonomicznych, w których występuje współautorstwo, istnieje zwyczaj umieszczania nazwisk w kolejności alfabetycznej – osoby wymienione jako pierwsze mają po prostu fory i są częściej zapamiętywane. Osoby z łatwiejszym do wymówienia nazwiskiem statystycznie zajmują wyższe pozycje w firmach.

Przykład pecha przytacza natomiast Daniel Kahneman w książce „Pułapki myślenia. O myśleniu szybkim i wolnym”. Na to, czy dany sędzia karny podejmie pozytywną decyzję o zwolnieniu warunkowym, wpływa to, czy jest… najedzony. Tuż po posiłku odsetek odrzuconych wniosków jest niewielki, natomiast im dłużej mija od przekąski, tym procent odmów wzrasta, aby osiągnąć maksimum tuż przed następnym posiłkiem, kiedy sędzia jest już zmęczony i głodny. Fart lub niefart.

A dlaczego J.K. Rowling zarobiła ponad miliard dolarów, wydając dobrą, ale przecież obiektywnie z pewnością nie najlepszą serię książek fantasy (oraz współtworząc wokół niej całe imperium finansowo-rozrywkowe)? Nie można odmówić jej talentu, ale znów – zapewne są bardziej utalentowane i bardziej płodne pisarki fantasy. Oczywiście nie uda się rozstrzygnąć, co dokładnie przyczyniło się do takiego powodzenia „Harry’ego Pottera”. Można jednak próbować wyjaśnić jego warunki. Erik Brynjolfsson (z pewnością musiał pokonać klątwę nazwiska) i Andrew McAfee w książce „Drugi wiek maszyny” tłumaczą sukces takich osób jak Rowling przy użyciu teorii „rynków, na których zwycięzca bierze wszystko” (winner-takes-all market). Wyłoniły się one dzięki technologiom informacyjnym i szybkiemu przepływowi danych – przez drożną infrastrukturę (głównie internet) moda na Harry’ego Pottera rozlewała się wirusowo. To napędzało efekt promocyjny sagi, skutkiem czego Rowling wzięła (prawie) wszystko.

Ale w jaki sposób zaczyna się sukces na rynkach, na których zwycięzca bierze wszystko? Najczęściej – no cóż – z przypadku. Badacze Mathew Salganik, Peter Dodds i Duncan Watts stworzyli sztuczny rynek muzyczny, z którego można było pobierać nieznane piosenki. Mogłoby się wydawać, że najczęściej ściągane były najlepsze kawałki – ale to nieprawda. Najważniejsze dla ustalenia popularności utworów było to, który z nich został początkowo pobrany największą ilość razy. Jeżeli utwór lokował się choćby delikatnie powyżej czegoś, co można nazwać „złą kompozycją”, to informacja zwrotna o jego popularności – która mogła być początkową delikatną fluktuacją - czyniła go bardziej popularnym. Bestseller dobrze się sprzedaje, bo się dobrze sprzedaje.

Wspomniany Robert Frank przytacza badania uczonych z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley, którzy podzielili uczestników eksperymentu na trzyosobowe grupy tej samej płci i umieścili w osobnych pokojach. Każda z grup miała do rozwiązania złożony problem etyczny. Istotne jest jednak to, że w każdej z grup naukowcy losowo wskazali lidera. Po trzydziestu minutach do każdej z trzyosobowych grup wchodził badacz z czterema ciastkami. Czwarte, nadliczbowe ciastko najczęściej spontanicznie zjadał lider. Chociaż był wybierany losowo i nie górował umiejętnościami nad innymi członkami zespołu, status lidera robił coś z jego głową (ale też z głowami pozostałych); uważał, że ciastko należy mu się bardziej niż innym. Do tego badania nawiązał Michael Lewis, dziennikarz ekonomiczny, autor bestsellerowych książek, podczas wystąpienia przed absolwentami uniwersytetu Princeton:

W ogólnym sensie wybrano was na liderów grupy. To mianowanie może nie być całkowicie przypadkowe. Jednak musicie odczuwać jego losowy aspekt: stanowicie szczęśliwą garstkę. Mieliście szczęście posiadać swoich rodziców, szczęście, że żyjecie w tym kraju, że miejsce takie jak Princeton istnieje (…). Macie szczęście, że żyjecie w najbogatszym społeczeństwie w historii świata, w czasie, gdy nikt nie oczekuje od was, że poświęcicie swoje interesy na rzecz czegokolwiek. Wszyscy dostaliście dodatkowe ciastko. (…) Z czasem łatwo przyjdzie wam uznać, że to ciastko się wam należy. O ile wiem, możecie tak uczynić. Jednak będziecie szczęśliwsi, a świat będzie lepszy, jeśli będziecie chociaż udawać, że tak nie jest.

To nie są czcze słowa, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, kraju absurdalnych wręcz nierówności. Z jednej strony ma on najwyższe na świecie PKB na głowę w wysokości ponad 50 tysięcy dolarów, z drugiej – w samym Nowym Jorku jest dwa razy więcej bezdomnych niż w całej Polsce, której PKB na głowę wynosi 15 tysięcy dolarów. Strukturalne nierówności przekładają się na szanse osiągania pozycji społecznych. Joseph Stiglitz w książce „Cena nierówności” przytacza dane, według których jedynie 9% studentów najlepszych uczelni w kraju wywodzi się z uboższej połowy społeczeństwa, natomiast 74% – z najbogatszej ćwiartki. Studia z kolei są dobrym predykatem przyszłych zarobków.

To, co osiągnęliśmy, jest w dużej mierze wynikiem nakładających się na siebie zbiegów okoliczności. Nasze sukcesy bądź niepowodzenia zależą od państwa, w którym się urodziliśmy, od klasy społecznej, a co za tym idzie od bonusu (lub deficytu) szeregu kapitałów społecznych: ekonomicznego, społecznego, kulturowego. To wszystko są banały. Jednak jeżeli weźmiemy pod uwagę to, że na nasze miejsce w strukturze społecznej delikatnie oddziałują takie zmienne, jak to, w którym miesiącu się urodziliśmy, jak łatwe (bądź trudne) do wymówienia mamy nazwisko (i od jakiej litery alfabetu się zaczyna) – to nam samym pozostaje niewiele mocy sprawczej. Oczywiście nie jest tak, że jest ona zupełnie bez znaczenia. Jak wynika z badań włoskich naukowców, zdolności grają pewną rolę, ale są one tylko jedną z wielu zmiennych, którą bardzo chętnie przeceniamy.

Co mamy zrobić z taką wiedzą? To zależy od obszaru, w którym chcemy ją wykorzystać. Na przykład Scott Barry Kaufman zwraca uwagę na efektywność finansowania badań naukowych. Okazuje się, że lepiej jest przyznawać granty nie tym naukowcom, którzy już dokonali czegoś wielkiego, ale rozkładać je bardziej równomiernie, ponieważ to daje po prostu lepsze efekty.

Jeżeli chodzi o gospodarkę – taka wiedza ma swoje implikacje choćby w debacie o nierównościach. Zwykliśmy słyszeć, że najważniejsza jest równość szans, ponieważ jeżeli mamy równe szanse, to rezultaty (liczone na przykład jako majątki lub wypłaty) będą wynikiem naturalnych różnic oraz takich czynników jak pracowitość czy upór. Tymczasem wiemy, że rezultaty będą tylko w pewnym stopniu wynikiem naturalnych różnic i cech charakteru; w dużej mierze będą wynikiem losowych zdarzeń. To oznacza, że powinniśmy stawiać nie tylko na większą równość szans (np. przez wyrównywanie oferty edukacyjnej i dostępu do kultury), ale również na większą równość rezultatów. Wiele osób może mieć 170 punktów IQ (złośliwi mówią, że rozwiązywanie testów na inteligencję sprawdza w przeważającej mierze umiejętność rozwiązywania testów na inteligencję), ale nie ma osób z IQ 1 700 albo z 170 000. Wielu jest gotowych pracować po kilkanaście godzin na dobę, ale nikt nie będzie pracował po 600 godzin na dobę. Na gruncie różnic naturalnych nie da się uzasadnić absurdalnych różnic majątkowych między najbogatszymi i najbiedniejszymi. Lepiej po prostu będzie, jeżeli wszyscy będziemy bardziej równi. Co oczywiście nie oznacza totalnej urawniłowki. Świat, w którym wszyscy mają tyle samo, byłby nie tylko nieznośnie niesprawiedliwy, ale również nieznośnie nudny.

Jest jeszcze jedna ważna sprawa. Wyniki badań nad przypadkowością powinny po prostu nauczyć nas pokory. Jeżeli ktoś osiągnął wysoką pozycję społeczną, to nie musi być ona jego zasługą. A jeżeli wciąż nie może związać końca z końcem – to nie musi to być jego winą. Nie jesteśmy wszechmocni. Mit self-made mana to, no cóż, po prostu mit.