Kołatka i pudełko
fot. z archiwum Michała Kapitaniaka

24 minuty czytania

/ Literatura

Kołatka i pudełko

Aldona Kopkiewicz

Miał w sobie tę żarliwie patriotyczną, po polsku straceńczą iskrę. Lekcję pogardy, z jaką państwo komunistyczne potraktowało swoich obywateli, będzie odczuwał boleśnie do końca 

Jeszcze 6 minut czytania

Dwa wiersze, które rozsławiły Zbigniewa Herberta jako bez mała wieszcza, rzuciły też cień na jego dalszą poetycką drogę. „Przesłanie Pana Cogito” i „Potęga smaku” – a właściwie ich narodowa recepcja – sprawiły, że wraz z końcem komunizmu wokół Herberta zapadła cisza. Widziana z perspektywy późnej twórczości poezja Herberta zaczęła stawać się obca dla kolejnych pokoleń, a mit poety niezłomnego i antykomunistyczny obłęd, w który pisarz popadł u kresu życia, były – i wciąż są – nieznośne.

Herbert miał w sobie tę żarliwie patriotyczną, po polsku straceńczą iskrę; iskrę tym trudniejszą do opanowania, że sam nigdy nie spełnił się w walce, a potem ciężko przeżył lata 50. Pierwszą brutalną lekcję stalinizmu odebrał zresztą podczas okupacji we Lwowie. Wydaje się, że tę krzywdę, tę lekcję pogardy, z jaką państwo komunistyczne potraktowało swoich obywateli, będzie nie tylko pamiętał, ale też odczuwał boleśnie do końca. Miał zatem Herbert straceńczą iskrę, niemniej nawet pod koniec życia – nawet wtedy, gdy antykomunizm stał się przyczółkiem jego obsesji, zapalnikiem chorobliwych wybuchów i napaści – nie chciał być jedynie poetą polskiego patriotyzmu. Podobnie jak Miłosz, Różewicz i Szymborska próbował przedzierzgnąć polską traumę w uniwersalną historię katastrofy i odzyskiwania – sensu życia. Polityczna namiętność i pasja, z jaką bronił uciśnionych, z czasem – wraz ze starością i chorobami – zaczęła coraz silniej ogniskować się wokół ojczyzny, a mimo to w jego twórczości znajdziemy niewiele wierszy, które mówią o Polsce bezpośrednio (jeśli już, to więcej ich pisał właśnie w późnym okresie), wiele natomiast mówiących o uniwersalnej kondycji bezradnych i upokorzonych, o losie doświadczonych przemocą, o szaleństwie władzy. W Polsce jednak wciąż nie dostrzega się w nim poety upominającego się o uniwersalną sprawiedliwość.

Oczywiście Herbert przyjął rolę, którą otrzymał od Polaków w latach 80., i angażował się bez wyrachowania – całe jego życie było dość bezkompromisowe pod tym względem. To też kwestia temperamentu: był człowiekiem impulsywnym i żarliwym, nie potrafił dystansować się wobec przemocy czy cierpienia drugiego człowieka. Walka o wolność budziła w nim entuzjazm i zapał, z którymi kłóciły się inne pragnienia: rozwoju intelektualnego, pisania poezji mądrzejszej niż bezpośrednio zaangażowana, poszukiwań głębszych niż te, które oferuje bieżąca rzeczywistość. To dlatego żył pomiędzy Europą Zachodnią i Polską, między przeszłością i teraźniejszością, próbując nawiązać między nimi kontakt. Pewnie to właśnie rozdarcie pomiędzy tymi światami żywiło jego poezję. Pisanie pomiędzy, w rozdarciu, to co innego niż pisanie o Polsce pod maską metafory, jak wciąż czytuje się Herberta w Polsce. Tymczasem „Przesłaniu Pana Cogito” i „Potędze smaku” niewiele pomoże nawet w pełni uniwersalna lektura.

Nie zamierzam obwiniać Herberta o to, że napisał takie wiersze – poeta nie do końca jest panem swojej twórczości, a tym bardziej jej losu. Lepiej zastanowić się, dlaczego właśnie one tak dobrze współgrają z polskim patriotycznym duchem i dlaczego właśnie one są dziś tak trudne do przyjęcia, mimo że wydają się niezwykle piękne. Jeśli ktoś nie ma uprzedzeń do patosu, mogą zaprzeć dech w piersiach, przynajmniej przy pierwszej lekturze. Przy kolejnych, gdy już lepiej słychać ich treść, budzą coraz więcej wątpliwości.

Nawet pamiętając, że u Herberta piękno należy do wartości moralnych – trudno „Potęgi smaku” bronić. W tym wierszu, jak nigdy u tego poety, do sprzeciwu wobec przemocy wystarczy siła dystynkcji, na dodatek estetycznej. Deklaracja ta zaskakuje przede wszystkim dlatego, że Herbert przez całe życie zwracał się przeciwko zdobności języka poetyckiego, pilnując, by obraz poetycki niósł w sobie sens i by nigdy nie zamienił się w pusty, uwodzicielski ornament – ta tendencja w poezji polskiej zagościła po wojnie na dobre dzięki Miłoszowi i Różewiczowi, którzy postulowali ją nie tylko jako gest etyczny, odpowiadający kryzysowi moralnemu czasów wojny, ale także jako wyraz komunikacji przystępnej dla czytelnika. Zaskakuje także dlatego, że choć Herbert miał w sprawach związku piękna i dobra wiele do powiedzenia, z jego etycznej postawy w „Potędze smaku” zostaje jedynie wers: „Tak smaku / w którym są włókna duszy i chrząstki sumienia”. Dalsza część wiersza okazuje się natomiast prostym gestem oddzielenia od tego, co brzydkie i prymitywne. Rozumiem, że brutalność bywa odstręczająca i że wiersz ten powstał w reakcji na przemoc i bylejakość stalinizmu, lecz poeta tak wyczulony na tragizm historii i dolę wykluczonych mógłby nie sprowadzać gwałtu tego systemu do „chłopców o twarzach ziemniaczanych”, „bardzo brzydkich dziewcząt o czerwonych rękach” i „składni pozbawionej urody koniunktiwu”. I nawet jeśli ten wiersz ma nas przekonać, że forma estetyczna władzy zdradza jej treść, a forma życia obywateli wskazuje na ich świadomość – tak jakby nie bywało też całkiem odwrotnie – wydaje się, że nie sprostał złożoności tych spraw. W przypadku Herberta zatem taka powierzchowna krytyka co najmniej dziwi, choć nie dziwi popularność „Potęgi smaku”, która wydaje się symptomatyczna dla niechęci rozumienia przemian historycznych i społecznych przez większą część społeczeństwa polskiego.

„Przesłanie Pana Cogito” znacznie trudniej ocenić, moje wątpliwości co do wielkości tego wiersza nie skończą się pewnie nigdy. Katarzyna Herbertowa mówiła, że bała się „Przesłania”, że ten wiersz od początku ją wystraszył, wydawał jej się niebezpieczny. Miała rację. Tego wiersza należy się bać, bo przejmująco i intensywnie gra na bardzo podstawowych uczuciach. Przede wszystkim na pragnieniu wierności samemu sobie, a jego rozkazująca, nieco melancholijna fraza sięga w sedno „ja” niemal bezpośrednio. Jednocześnie „Przesłanie” zaprzecza wszystkiemu, czym może być troska o siebie i własną prawdę. Czytelnik zostaje z miejsca postawiony wobec konieczności najwyższej ofiary, ślepej walki dla idei, bezkompromisowej wierności ranie, jaką spowodowała ludzka niesprawiedliwość. Musi zawierzyć mrocznemu wyrokowi losu, „powołaniu” i iść po „złote runo nicości”. Ocalał z katastrofy „nie po to aby żyć”, lecz by „dać świadectwo”. Nie trzeba zadawać pytań, bo „gdy rozum zawodzi”, wystarczą odwaga i gniew. Wprawdzie „Przesłanie” ma stanowić obronę „poniżonych i bitych”, niemniej bez rozumu trudno rozróżnić szlachetną walkę od zaciętego uporu, wyzwolenie od terroru, wierność przegranej od szaleństwa. Tym wszystkim skrajnościom daje „Przesłanie Pana Cogito” moralną podbudowę. Może potrzebną w czasach walki o życie lub choćby godność, gdy ta rzeczywiście kosztuje i wymaga prawdziwych poświęceń. Ale czy „Przesłanie” jest w stanie nam jeszcze pomóc? Czy nie zniechęca do wzięcia losu we własne ręce, skoro godność ma być rycerskością, a duma ma płynąć z tego, że staniemy jak „Gilgamesz Hektor Roland”, gotowi do przelania krwi wrogów? Nie pytam już o przebaczenie, choć „nie przebaczaj” to dyskusyjny nakaz; po prostu sama wiem, że nie czułabym się na siłach wybaczać oprawcom innych ludzi. Miłośników „Przesłania” chciałabym zatem jedynie prosić, by pamiętali przede wszystkim, że zanim wyciągną miecze i pójdą wierni, powinni „strzec się dumy niepotrzebnej” i „oschłości serca”, a także „oglądać w lustrze swą błazeńską twarz”.

Herbert uwzniośla w tym wierszu gorycz – bezsens walki tym bardziej dodaje jej heroizmu. Dystans nie jest tu, jak w innych wierszach, formą ostrej, sceptycznej świadomości, a krokiem przeciwko rozumowi w stronę tego, co niepojęte – i tym bardziej właśnie honorowe. Aura ciemnej metafizyki wciąga w etos walki, a „Przesłanie” nie daje czytelnikowi wyboru, skoro działa poprzez patos i nakaz, nie zachęca do wolności, kiedy mówi jedynie „Idź dokąd poszli tamci”. Być może Pan Cogito najpierw mówi do siebie, a przez jego głos przebija także rozpacz, ale każdy doświadczony poeta winien być świadomy pułapek używania drugiej osoby liczby pojedynczej. I myślę, że „Przesłanie” powinno być utworem wspominanym jedynie w sytuacjach ostatecznych. Nie na co dzień.

Dwa niebezpieczne wiersze – każdemu mogą się zdarzyć, zwłaszcza poecie zaangażowanemu, o dużej sile społecznego oddziaływania. Problem polega na tym, że te dwa wiersze odbiegają od postaw i fascynacji, które Herbert prezentuje w większej części swojego dorobku, zwłaszcza tego sprzed lat 80. „Przesłanie Pana Cogito” i „Potęga smaku” niezwykle wpasowywały się w polską mentalność; drugą zaś przyczyną ich popularności był mit niezłomności Herberta.

Andrzej Franaszek, „Herbert. Biografia”. Znak, 2 tomy, łącznie 1920 stron, w księgarniach od 16 kwietnia 2018Andrzej Franaszek, „Herbert. Biografia”. Znak, 2 tomy, łącznie 1920 stron, w księgarniach od 16 kwietnia 2018W skruszeniu go pomoże z pewnością biografia autorstwa Andrzeja Franaszka, książka bogata w fakty, świadectwa i relacje o czasach i miejscach, w których przebywał poeta, w dodatku świetnie napisana. Co ważniejsze, Franaszek pokazuje Herberta niezwykle złożonego, targanego wątpliwościami i sprzecznościami, w całym wachlarzu jego wielkości i słabości. Rzetelna biografia siłą rzeczy jest wymierzona w mit artysty; żadne życie nie wpasuje się nigdy w prosty wzorzec i uczciwa prezentacja Herberta wystarczyła, by zamiast rycerza dostrzec nieprzeciętnego doprawdy człowieka, tyleż fascynującego, co trudnego. W kontrowersyjnych sytuacjach Franaszek nie broni go zanadto ani nie oskarża, natomiast sprawy najbardziej intymne zaznacza, lecz nie rozwodzi się nad nimi przesadnie, dając nam przede wszystkim portret pisarza – poety i intelektualisty, jednego z najważniejszych bohaterów życia literackiego tamtych czasów. I dobrze, że właśnie ten profil portretu Franaszek wybrał. To także bardzo dobry moment, by taka książka się ukazała. Herbert szerokiego obiegu to bowiem wciąż Herbert znany z eseju „Potęga smaku”, pisanego przez Adama Michnika w mokotowskim więzieniu: Herbert oporu i odmowy, nauczyciel kamiennego milczenia, poeta, który nawet katastrofie potrafi powiedzieć: „tak tak / nie nie”.

Tymczasem Herbert co najwyżej takim poetą bywa, i to nie nazbyt często. Najbardziej podstawowe pytanie, jakie zadaje w swojej poezji, dotyczy tożsamości „ja”, i to nie tyle tożsamości danej przez kulturę, takiej jak na przykład polskość, ile tej będącej aktywnym poszukiwaniem cielesnej i intelektualnej integralności. Drugie pytanie rodzi się w wyniku przekroczenia ograniczeń doraźnej rzeczywistości i dotyczy wyobraźni, której Herbert w swej wczesnej i dojrzałej twórczości odważnie robi miejsce. Niepokój „ja” i bogata wyobraźnia mogłyby go doprowadzić do twórczości surrealizującej, zwłaszcza że był też obdarzony świetnym poczuciem humoru i zmysłem zabawy (pisał zresztą długo prozy poetyckie inspirowane twórczością Maxa Jacoba, potem ich rolę odgrywały bajki i mity). Jednocześnie jego niepokój i wyobraźnia, podszyte instynktem sprawiedliwości, przeobrażają się w zdolność współczucia. Zaangażowanie Herberta nie musiało znajdować wyrazu w retoryce bezpośredniej agitacji czy dziennikarskiej relacji, wybrzmiewało ono bowiem z samego źródła etyki literatury: z wyobraźni i ze współczucia.

Oczywiście, wyobraźnia może być fałszywa i eskapistyczna, lecz w jej wymiarze etycznym postrzega się ją jako środek zbliżenia się do innych ludzi, przekraczania samego siebie, doświadczania wielości historii i różnorodności prawdy, a także jako środek dystansowania, dzięki któremu przekraczamy to, co dane nam tu i teraz. Jakie granice jednak postawić, by wyobraźnia pozostała związana z prawdą, dobrem i pięknem – by pozwoliła przekraczać rzeczywistość, a przy tym nie popadała w przesadny ekscentryzm, nie osuwała się w niezrozumiałość? I dlaczego właściwie nie miałaby tego robić? Pierwsza odpowiedź na to pytanie mogłaby być prosta: dla każdego granica zrozumiałości wyobraźni jest nieco inna, a ostatecznie nawet dziwne wyskoki wyobraźni pomagają zbliżyć się do nieznanych rejonów człowieczeństwa.

Herbert uważał tymczasem, że lepiej trzymać wyobraźnię w ryzach rozumu – sztuka ma zbyt silną moc oddziaływania i uwodzenia, by nierozważnie igrać z demonami. Widać to wyraźnie, kiedy zestawimy ze sobą dwa holenderskie eseje. W „Cenie sztuki” Herbert opowiada, jak w XVII wieku w Holandii obrazy stały się nieodłączną częścią życia, przedmiotem zwykłym, naturalnym towarzyszem codzienności, a nawet formą pieniądza. Nie widzi w tym fenomenie upadku wyjątkowego statusu sztuki; przeciwnie, fascynuje go, że istniało społeczeństwo, dla którego sztuka była naturalna jak wypiekanie chleba: „Nikomu nie przychodziło do głowy, po co istnieje sztuka – ponieważ świat bez obrazów byłby po prostu niepojęty”. Poeta nie zajmuje się niestety sprawą zniewolenia artysty przez wymogi kupców, mimo że wielokrotnie zwraca uwagę na fakt, że wielu dobrych malarzy musiało sprzedawać obrazy tanio, że nędza malarza była równie zwyczajna, jak handel jego dziełem. Herbert powiedziałby, że to dobrze, bo poświęcili się dla swego rzemiosła, nie tworzyli jedynie dla pieniędzy i publiczności, nie poddawali się jałowej spekulacji sensów i kapitału, z którymi kojarzyła mu się sztuka współczesna. Ten wątek rozwija w eseju „Tulipanów gorzki zapach”; przygląda się w nim tulipanowej gorączce – manii, której ulegli rozsądni podobno Holendrzy również w XVII wieku. Namiętność do tulipanów sprawiła, że nie tylko wynajdowano wciąż nowe zachwycające odmiany tych kwiatów, lecz także płacono za jedną cebulkę fortuny, a wokół handlu nimi zawiązywały się tajne stowarzyszenia i spiski, dochodziło do oszustw i kradzieży. Trudno rozstrzygnąć, czy bardziej pociągało Holendrów piękno tulipanów, czy tulipany były pretekstem do obłędu spekulacji. Nadmiar i pragnienie są przecież nieodłączne, Herbert zaś dostrzega, że to nieopanowanie, poddanie się namiętności, jest też poddaniem się władzy. Gdy rozum śpi, wystawiamy się na zagrożenie utraty wolności: „Bo czyż opisana afera nie przypomina innych, bardziej groźnych szaleństw ludzkości, polegających na bezrozumnym przywiązaniu do jednej idei, jednego symbolu, jednej formuły szczęścia?” – w tym jednym prostym pytaniu opowieść o tulipanowej gorączce staje się w przestrogą przed przemocą.

Herbert umiejscawia zatem sztukę – w tym wyobraźnię, ta bowiem, wraz z muzycznością, tworzy język poetycki – blisko codziennego doświadczenia, w sferze komunikacji zrozumiałej i wielogłosowej, otwartej dla publiczności, ale z pewnością nie takiej, którą dziś nazwalibyśmy popularną. Doceniał bowiem talent i kunszt artystyczny, a jednocześnie żądał, by twórczość wynikała z pierwszej potrzeby i na taką potrzebę odpowiadała. Sztuka powinna nosić w sobie pierwiastek ideału, być lepsza od człowieka, a zarazem autentyczna. Chodziło o to, by zachowała swój ludzki status: nie uciekała za daleko w stronę żadnego absolutu, niezależnie od tego, czy miałaby to być metafizyka religijna, utopia artystyczna czy cel polityczny. Sprzeciw wobec totalizmu, politycznie przejawiający się przede wszystkim w jego uczuleniu na państwo jednonarodowe, w poezji oznaczał dla niego nieustanną dbałość o zachowanie ludzkich miar i proporcji. Zdaje się, że tym też była dla niego cnota.

Czym jest owa ludzka miara? Pewnie życiem w poczuciu jedności i harmonii, skłonnością do dobra i wybaczenia, niechęcią do brutalności i radykalizmu, uczciwością. Herbert oddaje ją jednak lepiej w poezji – wtedy zaś nie odwołuje się do pojęć, a do obrazów budzących współczucie dla drugiego człowieka. Najbardziej znanym wierszem krytykującym absolutne roszczenia sztuki, jej zimną, doskonałą utopię, jest „Apollo i Marsjasz” („Studium przedmiotu”), ale sama wolę wiersze, w których Herbert w imię ludzkich uczuć i czułości dla ułomnego ziemskiego życia odrzuca nawet obietnicę zbawienia i rajski spokój. W „U wrót doliny” („Hermes, pies i gwiazda”) poeta zarysowuje krajobraz po apokalipsie, tuż przed Sądem Ostatecznym, kiedy to bezwzględni aniołowie oddzielają od siebie ludzi, „gdyż jak się okazuje / będziemy zbawieni pojedynczo”. Wtedy właśnie rozlega się „krzyk matek od których odłączają dzieci”, głos proszący ukochanego „schowaj mnie w oku / w dłoni w ramionach”, staruszka płacze nad zwłokami kanarka, a drwal nie może rozstać się z siekierą: „żywiła mnie tam / wyżywi tu”. Podobnie w wierszu „Siódmy anioł” („Hermes, pies i gwiazda”), w którym Herbert tworzy postać anioła Szemkela, jedynego niedoskonałego anioła, który w przeciwieństwie do pozostałych, emanujących glorią i mocą, jest „czarny i nerwowy / i był wielokrotnie karany / za przemyt grzeszników”.

Trzymanie się blisko człowieka i życia nie oznacza jednak ani realizmu, ani pochlebiania gustom publiczności. Świat jest bowiem różnorodny i żadne dzieło nie powinno rościć sobie prawa do jedynej prawdy – nawet wtedy, gdy w grę wchodzi sytuacja moralnie dramatyczna. Ta kwestia została wyraźnie postawiona w wierszu „Pięciu” („Hermes, pies i gwiazda”). Herbert realistycznie przedstawia nam pięciu mężczyzn w trakcie egzekucji i zadaje pytanie: „nie dowiedziałem się dzisiaj / wiem o tym nie od wczoraj / więc dlaczego pisałem / nieważne wiersze o kwiatach”. W następnej strofie wyobraża sobie natomiast, o czym skazani mogli rozmawiać w nocy poprzedzającej wykonanie wyroku: „o snach proroczych / o przygodzie w burdelu / o częściach samochodu / o morskiej podróży” – pada między innymi, i to z tej tęsknoty za życiem, jedynego sensu nawet wobec wyroku śmierci, Herbert wyciąga wniosek, że sztuka zawsze ma prawo przedstawiać także piękno, dawać miejsce wyobraźni: „a zatem można / używać w poezji imion greckich pasterzy / można kusić się o utrwalenie barwy porannego nieba / pisać o miłości / a także / jeszcze raz / ze śmiertelną powagą / ofiarować zdradzonemu światu / różę”.

I tak się właściwie stało, Herbert w swej twórczości przedstawiał skazanych i darował róże, starał się przy tym, by wyobraźnia moralna i wyobraźnia twórcza nie odbiegały od siebie zbyt daleko. Kiedy czytamy jego utwory powstałe od lat 50. do 80., wczesny wiersz „Kołatka” („Hermes, pies i gwiazda”), wydaje się postulatem niespełnionym, niemożliwą intencją. Przypomnę tylko, że zawiera on deklarację: „moja wyobraźnia / to kawałek deski / a za cały instrument / mam drewniany patyk (…) uderzam w deskę / a ona podpowiada / suchy poemat moralisty / tak – tak / nie – nie”. Pominę już fakt, że bijąc patykiem w deskę, dostaje się ciągle tę samą głuchą odpowiedź, dźwięki jeszcze prostsze od tych wydobywanych z bębna; nie rozumiem jedynie, jak to się stało, że właśnie „Kołatka” uchodzi za najbardziej znaczący, definiujący postawę artystyczną wiersz Herberta, podczas gdy ten był jednym z niewielu powojennych poetów, którzy nie bali się ani tradycyjnej, lirycznej metafory, ani surrealizującej wyobraźni, ani dowcipnego obrazowania w skądinąd poważnych wierszach (o obszerny temat Herbertowskiej ironii nawet tu nie zahaczam). Także fascynacja stałością i milczeniem przedmiotów jest jedynie stwierdzeniem, w zapisie poetyckim zawsze bowiem dochodzi do ożywienia ich w anegdocie lub obrazie poetyckim. Równie ważne jak „Kołatka” musi być zatem „Pudełko zwane wyobraźnią”, czyli gest stwarzania, dziecinnego fantazjowania i naiwnej wiary w magię: „Zastukaj palcem w ścianę / z dębowego klocka / wyskoczy kukułka / wywoła drzewa / jedno drugie / aż stanie las”, a w tomie „Studium przedmiotu”, otwieranym wierszem „Pudełko”, Herbert bada właśnie gesty tworzenia i możliwości wyobrażania. 

 Wydaje się ponadto, że dopiero od narodzin Pana Cogito datuje się prawdziwego Herberta, we wcześniejszej twórczości poszukując może zapowiedzi tego, co zdarzyło się później. Wiersze z cyklu „Pan Cogito” uchodzą wprawdzie za wzorową realizację obiektywizmu w poezji, choć sama widzę w tej figurze raczej poręczną fikcję, która pozwala uruchomić głębszy i mocniejszy głos samego „ja” – pozwala mówić bardziej intymnie, z perspektywy pojedynczego człowieka. Ta fikcja zastępuje niejako wyobraźnię twórczą, używaną od tej pory zdecydowanie oszczędniej, choć przecież niewymarłą. Herbert zajmuje się z jednej strony refleksją nad istnieniem, i to nie tylko tym filozoficznym, lecz także konkretnym, cielesnym, zakorzenionym w rzeczywistości, czasem nawet biograficznej; z drugiej zaś – w związku z nasilającą się wolą bezpośredniej walki z komunizmem – coraz więcej miejsca poświęca historii, pamięci i polityce. Choć szala zacznie przechylać się na korzyść „Kołatki”, „Pudełko” nigdy nie przestanie być tym, co sprawia, że suchy poemat staje się poezją. Nawet wtedy, gdy wyobraźnia coraz częściej będzie ulegać naporowi traumy historii. A trauma, jak to trauma, na tym między innymi polega, że mówi się rzeczywistości „nie”.

Trafne jest jednak spostrzeżenie Franaszka, że obecna zresztą w Herbercie od początku, wrażliwość wobec świata wybrzmiewa w końcu w ostatnich utworach, pisanych w latach 90., kiedy poeta leżał już osamotniony, schorowany, przykuty do łóżka. Bywał wówczas intymny i wyciszony, pozwalał sobie na czułość wobec siebie i rzeczywistości, poddawał się bezbronny, i właśnie tego rodzaju wiersze, o czym najlepiej świadczą piękne „Brewiarze”, dały ostatnie słowo czystej Herbertowskiej dykcji. Wcześniej czułość i współczucie były kierowane rozumem, przenoszone w poetycki obraz. I nawet w „Raporcie z oblężonego miasta” znajdziemy dwa wiersze, w których Herbertowski splot współczucia i wyobraźni ukazuje się bezpośrednio. Wiersze różne od radykalnego „Przesłania” i arystokratycznej „Potęgi smaku”, podsumowujące natomiast całą drogę twórczą Herberta. W „Panie Cogito i wyobraźni” poeta powraca do rozróżnienia między pustym i sensownym obrazem poetyckim; pisze na początku: „Pan Cogito nigdy nie ufał sztuczkom wyobraźni (…) dżungle obrazów nie były jego ojczyzną”, ale w drugiej części wiersza wyjaśnia: „używał wyobraźni / do całkiem innych celów // chciał z niej uczynić / narzędzie współczucia (…) nie ma w niej miejsca / na sztuczne ognie poezji // chciałby pozostać wierny / niepewnej jasności”.

Natomiast w „Modlitwie Pana Cogito – podróżnika” mówi o swoim wielkim współczuciu wobec ludzi i czułości wobec świata, pokornie i w zachwycie chyli przed nimi głowę: „Panie / dziękuję Ci że stworzyłeś świat piękny i bardzo różny”. Podzięka za ten świat, a to bardzo dla Herberta charakterystyczne, nie zamknie się w ogólniku, lecz będzie przede wszystkim wspomnieniem konkretnych miejsc i ludzi – tak jak powinno być, gdy do głosu dochodzi miłość. Koniec modlitwy brzmi zaś: „pozwól o Panie abym nie myślał o moich wodnistookich szarych niemądrych prześladowcach kiedy słońce schodzi w Morze Jońskie prawdziwie nieopisane / żebym rozumiał innych ludzi inne języki inne cierpienia / a nade wszystko żebym był pokorny to znaczy ten który pragnie źródła”. I jeszcze: „dziękuję Ci Panie że stworzyłeś świat piękny i różny / a jeśli to jest Twoje uwodzenie jestem uwiedziony na zawsze i bez wybaczenia”.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).