Notatki z miejsca postoju (19)

Notatki z miejsca postoju (19)

Tomasz Różycki

Chwila przerwy, zatrzymanie ruchu, zima jest okresem bezwładu. Antydynamika, kumulacja. Chodzi o to, aby nie umrzeć całkowicie, chodzi o to, aby ogień płonął

Jeszcze 1 minuta czytania

Wpis dziewiętnasty: Zima

Horyniec, o trzy kilometry granica i Roztocze, podzielone na dwie połowy krwawą kreską. A kiedyś podobno winnice ciągnęły się aż do Lwowa. Wino musiało być kwaśne, ale nie niemożliwe. „Wszędzie w Polszcze gorzałkę i miód, jedynie na Rusi na stół podają wino”. Ale te czasy sie skończyły i jeździmy konno po zaśnieżonym lesie. Zupełne odcięcie od świata, zasypane po pas drogi, nie ma zasięgu żadnych komórek, nie ma internetu. kiedy przyjdzie wichura, przewróci słup z prądem i wówczas wszystko zacznie się od zera. Zaczyna się rok 2010, chyba nigdy jeszcze nie byłem tak niepewny i chyba nigdy nie byłem tak na to obojętny. Lepiej niż przed rokiem, przed rokiem było fatalnie. Jestem w niewoli, zupełnie uzależniony i to się nie chce zmienić. Ja tego nie chcę zmienić.

W nocy, we śnie, jak zwykle Duch przedstawia mi siedmiopunktową konstytucję zaproponowaną dla poratowania literatury polskiej, z której rano nic nie pamiętam.

Tymczasem rano śniadanie, lonża, maneż, obiad, głęboki śnieg. Przy kominku lekkie przysypianie. Najróżniejsze typy nalewek. Pigwówka, wiśniówka. W Horyńcu wykupujemy cztery butelki wina, jedynego nadającego się, ale to o wiele za mało jak na te wczasy. W lecie tu panuje plaga gzów, przylatują stadami, rojami, chmarami z Ukrainy, gryzą konie, gryzą kuracjuszy. Gdy konie pozostają w stajni (z niewiadomych powodów stajnia to tabu dla gza, nie wlatuje do niej), gzy rzucają się na rowery rowerzystów – słychać wtedy dziki pisk. Z gzami walczyć chemicznie nie można, bo uzdrowisko, park narodowy, teren chroniony. Więc jest ich wciąż więcej i więcej. Wreszcie same się zjedzą, ale najpierw zjedzą konie, zwierzęta i kuracjuszy. Gzy jako metafora tych ziem. Na szczęście teraz zima i gzów nie ma, nie ma nic. Patrzę w tamtą stronę – zaśnieżony las, wieża strażnicza. A może wieża telefonii komórkowej, wieża polsatu? Raczej polsatu, bo zasięgu brak. Absolutna cisza. Szelest krwi.

Staramy się płonąć, na ile to możliwe. Co chwilę dorzucamy do przygasających węgielków nowe szczapy. Wrzucam skrawki papieru i dopiero wówczas, gdy zaczynają zwijać się w żarze, odczytuję fragmenty moich notatek z nocnej wizyty i tamtego objawienia.

1.  ...pę ze swoją polityką i krytyką.
2.  Czary-mary.
3.  W końcu…
4.  Nie ma podziału pomiędzy…
5.   Naser mater.

I tak wchodzimy w 2010 rok, na zaśnieżonym wybiegu w środku lasów, polan i wzgórz, gdzie kiedyś były wsie, w bieli. Jak w tej historii, w której do dyrektora cyrku przyszedł rozentuzjazmowany gość z propozycją nowego, niebywałego, wspaniałego i zapierającego dech w piersiach widowiska. Molestowany dyrektor wreszcie zgodził się wysłuchać co to za pomysł i usłyszał o rewiach konnych, akrobacjach, pochodach clownów i unoszących sie ponad tym wszystkim i widownią balonach, wypełnionych do połowy końskim łajnem. „Końskim łajnem? Jak to?”, zdziwił się dyrektor. „Bo wie pan, niech pan sobie wyobrazi, w którymś momencie za pomocą strzałów przekłuwamy balony i wszyscy, cały teatr, widzowie, aktorzy i konie pokryci są łajnem, arena i publiczność w nim tonie”. „I co?”, zdenerwował się dyrektor. „I wtedy wchodzę ja – odpowiada tamten – cały na biało”.