Gadanie, bzykanie

7 minut czytania

/ Film

Gadanie, bzykanie

Adam Kruk

Bohaterowie „120 uderzeń serca” gadają cały czas – ktoś powie: jak we francuskim filmie. Pośród tej nieustannej paplaniny są jednak momenty prawdziwie wielkiego kina – szczególnie wtedy, gdy na pierwszy plan wychodzą obrazy

Jeszcze 2 minuty czytania

To po trosze film superbohaterski. W „120 uderzeniach serca” mamy ich cały legion: to zwyczajni paryżanie, łączący na początku lat 90. siły, by przeciwstawić się złu, obojętności, umieraniu. Mają swój modus operandi: z zaskoczenia wchodzą do szkół, ministerstw, koncernów farmaceutycznych; swój kostium: różowy trójkąt na klacie; własne kody, takie jak pstrykanie palcami na znak zgody. Niektórych zdradzają też znaki rozpoznawcze w postaci mięsaków Kaposiego, choć skrzętnie je ukrywają. Wiedzą, że zwiastują one rychłą śmierć.

Powstała w Nowym Jorku w 1987 roku organizacja ACT UP, będąca koalicją działaczy na rzecz ofiar AIDS, naciskająca na władze i opinię publiczną w sprawie badań nad chorobą, profilaktyki, polityki informacyjnej i rozwiązań prawnych, dwa lata później doczekała się swej paryskiej siostry. Przyjmując amerykańskie motto „SILENCE = DEAD”, grupa robiła wiele hałasu w instytucjach, na ulicznych manifestacjach, miała nawet plan (nigdy niezrealizowany) zabarwienia Sekwany na kolor krwi. Jej członkowie hałasowali także w klubach, gdzie – mimo choroby - wciąż chcieli szaleć, zapomnieć się, używać życia. W „120 uderzeniach serca” usłyszeć więc można sporo szlagierów z gejowskich lokali: „Gypsy Woman”, „Finally” czy – jakżeby inaczej – „Smalltown Boy” Bronski Beat, wykorzystany także w zwiastunie filmu.

Robin Campillo, scenarzysta nagrodzonej Złotą Palmą w Cannes „Klasy” oraz reżyser także pokazywanego w Polsce „Eastern boys”, składa hołd działalności ACT UP-Paris, do której sam przynależał, ale nie robi filmu o instytucji. Wyodrębnia z niej zaledwie kilku, stworzonych na potrzeby filmu członków, z których okoliczności zrobiły fighterów.

Jednym z najbardziej wyszczekanych aktywistów jest tu Sean (Nahuel Pérez Biscayart) – młodziutki chłopak, który zaraził się HIV podczas swojego pierwszego razu. Bezczelnością i determinacją imponuje on pochodzącemu z prowincji Nathanowi (Arnaud Valois), a ich zbliżanie się do siebie będzie jedną z głównych osi fabularnych filmu. Kamera chętnie obserwuje też nadających ton grupie Thibaulta (Antoine Reinartz) i Sophie, którą gra znana z „Miłości od pierwszego ugryzienia” i „Nieznajomej dziewczyny” Adèle Haenel. To właściwie jedyne rozpoznawalne nazwisko z obsady złożonej ze świetnie poprowadzonych, ale nieopatrzonych jeszcze aktorów. Każdy gra tu trochę w innym kluczu, co wzmaga tylko efekt wrzenia wewnątrz ACT UP, kipiącego od różnych wizji, osobowości, emocji. To właśnie one napędzają dynamikę grupy, oddającej się nieustannym dyskusjom i konfliktom, a także baiser – bzykaniu się. Czuć serce reżysera do scen miłosnych.

Najlepiej jednak wypadają sceny grupowe, w których podkreślony zostaje niemalże militarny charakter ruchu ACT UP, działającego jak rasowa armia, której głównym orężem pozostaje słowo. Wiara w jego sprawczą moc jest szczególnie optymistyczna dziś, kiedy każda informacja staje się podejrzana. Z drugiej strony te „słowa, słowa, słowa” wychodzą momentami uszami, bo bohaterowie gadają tu cały czas – ktoś powie: jak we francuskim filmie. Pośród tej nieustannej paplaniny są jednak momenty prawdziwie wielkiego kina – szczególnie wtedy, gdy na pierwszy plan wychodzą obrazy.

„120 uderzeń serca”, reż. Robin Campillo

 

Myślę przede wszystkim o najważniejszej u Campillo scenie, okraszonej legendarną piosenką Bronski Beat. W spektakularnej sekwencji montażowej, z której studenci szkół filmowych mogliby się uczyć, jak budować metafory, początkowo oglądamy blokowanie paryskiej ulicy przez leżących na niej z krzyżami aktywistów, by następnie przenieść się na klubową imprezę (większość akcji ACT UP kończył ostry melanż). Myśli tańczącego na parkiecie Nathana (filmowego smalltown boya) wędrują wtedy do szpitala, gdzie umiera jego kochanek. Dźwięki piosenki zamieniają się wówczas w miarowy oddech, by w końcu kamera wyjrzeć mogła na miasto. Dnieje, a Sekwana zabarwiona jest na czerwono – wygląda jak tętnica zainfekowanego miejskiego organizmu. Wtedy tytuł filmu zyskuje nowy sens.

Scena ta, tak mocna i sugestywna, mogłaby właściwie film zakończyć, ale ten jeszcze trochę potrwa – razem prawie dwie i pół godziny. Podłożenie pod nią „Smalltown Boya” z ważnej dla społeczności LGBT (i całej popkultury lat 80.) płyty „The Age of Consent”, jest bardzo znaczące. Gejowski hymn, opowiadający o samotności i konieczności szukania szczęścia z dala od domu, mocno swego czasu promowany przez MTV, ogromnie przyczynił się do queerowania kultury popularnej. Na początku anglosaskiej, która w połowie lat 80. jako pierwsza odważyła się zmierzyć z tematem AIDS i wytworzyła jego mitologię (szerzej pisałem o tym w artykule Długoletni przyjaciele: kino i AIDS). Odwołanie do tego dziedzictwa jest oczywiście rodzajem podziękowania, ale „120 uderzeń serca” chce przede wszystkim zadośćuczynić paryskim działaczom i ofiarom.

„120 uderzeń serca”, reż. Robin Campillo„120 uderzeń serca”, reż. Robin CampilloW detabuizacji AIDS Francuzi mają zresztą spore, chyba największe na kontynencie, osiągnięcia, począwszy od przełomowego filmu Paula Vecchialiego „Encore” (1988). Ja szczególnie lubię „Świadków” André Téchiné,(2007), cofających się do 1984 roku, kiedy nowa zaraza, nazywana niekiedy „rakiem homoseksualistów”, budziła powszechny strach. A także dziesięć lat wcześniejszy „Jeanne i jej cudowny chłopak” – musical w stylu Jacques'a Demy, w którym Virginie Ledoyen zakochuje się w poznanym w metrze nosicielu wirusa HIV (gra go Mathieu Demy – syn twórcy „Parasolek z Cherbourga”). Powstał on jeszcze w latach 90., kiedy ACT UP wciąż mieli sporo do roboty, więc ich manifestacje oglądać tu można niejako „na żywo”. Reżyserzy filmu, Olivier Ducastel i Jacques Martineau, chętnie zresztą do tematyki AIDS powracali – ostatnio w „Paryż 5:54”, pokazującym postęp, jaki dokonał się w dziedzinie profilaktyki HIV.

Ryzyko zarażeniem się wirusem dziś jest już dużo mniejsze, istnieją leki po- i preekspozycyjne, o których bohaterowie „120 uderzeń serca” mogli tylko pomarzyć. Ale to właśnie determinacja ich pozaekranowych pierwowzorów pomogła opanować epidemię, choć – gdyby dano im taki wybór – zamiast walczyć i urządzać „polityczne pogrzeby”, woleliby kochać i żyć na własnych warunkach. „120 uderzeń” nie kończy jednak wcale śmierć, lecz impreza – i to właśnie ta niesamowita żywotność filmu o śmiertelnej zarazie urzeka w nim najbardziej.