ŚLEDZTWA RUDEGO KOTA:
Torba na głowę

Tomasz Fiałkowski

Akcja „Jedenaście” Świetlickiego rozgrywa się w podmiejskiej miejscowości, jedenaście kilometrów od Krakowa. W „Trzynaście” bohater musi na pewien czas wyjechać do Warszawy

Jeszcze 1 minuta czytania

To nie jest żaden kryminał! – zżymają się niektórzy. I narzekają, że intryga wątła, a bohater irytująco wsobny, a w dodatku zgorzkniały i złośliwy. Że zagadka kryminalna to jedynie pretekst, by owej goryczy dać upust. Że przyznanie nagrody literackiej Gdynia powieści Marcina Świetlickiego „Jedenaście” – ostatniej, a zarazem jakby pierwszej części jego kryminalnej trylogii – to największy niesmak minionego roku, a jurorzy powinni odtąd chodzić w papierowych torbach na głowach.

Zdanie ostatnie, wyrażone na tych łamach (jeśli w internecie są łamy) przez Kingę Dunin, cokolwiek mnie wzburzyło. Dobrze, mogę dołączyć do Piotra Śliwińskiego, Małgorzaty Łukasiewicz czy Jerzego Jarniewicza i wsadzić sobie torbę na głowę, byle miała otwory na oczy i nos. Werdykt gdyńskiego jury wcale mnie jednak nie gorszy. Też wolę „Jedenaście” od „Fabryki muchołapek”.

Autorzy obu książek prowadzą pewną grę literacką, u Andrzeja Barta jest ona owszem, nader subtelna i wyrafinowana, przynosi jednak mizerny efekt poznawczy. Odpycha mnie przy tym rozziew między owymi bogatymi środkami a przeraźliwą powagą tematu, jakim jest historia getta łódzkiego. Świetlicki sięga po groteskę i autoironię, podsuwa współczesnemu światu krzywe zwierciadło czy może potłuczone lustro, irytuje i prowokuje – czyni to jednak zawsze na własny rachunek, a zarazem coś nam o tym świecie mówi nowego.

Marcin Świetlicki, Jedenaście”,
Wydawnictwo EMG, Kraków 2008
Co jednak z zagadką kryminalną? Z nią także nie jest źle. „Dwanaście”, „Trzynaście” i „Jedenaście” układają się w konsekwentną całość z mocną puentą, choć cały czas mamy świadomość, że autor bawi się konwencją czarnego kryminału, „bierze jakiś motyw, a następnie wyostrza go, trawestuje albo kubistycznie upraszcza”. Bartłomiej Dobroczyński, z którego recenzji wziąłem cytat, proponował, by mówić o „antykryminale”, „kryminale surrealistyczno-metafizycznym”, bądź „postkryminale”. Tego ostatniego terminu raczej bym nie używał, obawiając się gwałtownej reakcji autora – może za to dorzucić „kryminał poetycki” albo „alkoholiczno-oniryczny”?
Kluczem do tych powieści, który zresztą najbardziej irytuje ich przeciwników, jest postać mistrza. To z jego perspektywy oglądamy rzeczywistość środkowych lat pierwszej dekady nowego tysiąclecia. Niegdysiejsza dziecięca gwiazdka najpopularniejszego w Peerelu – a także, jak się w „Trzynaście” okaże, za jego wschodnią granicą – serialu dla młodzieży, dziś jest „mężczyzną przegranym”, który dnie spędza w kilku krakowskich knajpach. „Utył, spuchł, posiwiał” – ten troisty refren nieustannie powraca, podobnie jak lista trunków, które mistrz w siebie wlewa – stock, pliska, winiak, soplica, śliwowica paschalna, monastyrka, czasami jack daniels.

Neurotyczny mistrz jest człowiekiem w liczbie zdecydowanie pojedynczej. Można go nazwać anarchokonserwatystą. Kontestuje wszelkie urzędy, nie płaci podatków, nie ma dowodu osobistego ani konta bankowego. Chorobliwie nie znosi zmian, a nawiedzany przez pijanych Anglików Kraków, który „pięknieje w stopniu zdumiewającym”, ozdobiony potworną głową autorstwa Igora Mitoraja, coraz mniej jest jego miastem. Innego miasta jednak nie będzie.

Z perwersyjną satysfakcją obraca mistrz znienawidzonymi słowami „magiczny” i „kultowy” i z odrazą obserwuje wysłanników nowego, takich jak Marzena Małgorzata Malinowska, redaktor magazynu zbrodni i przemocy telewizji 66TV, albo pan Władzio, podmiejski postmodernista. Dwie istoty, do których jest naprawdę przywiązany, to suka bokserka zwana suką oraz Doktor, przyjaciel, dżentelmen w każdym calu. Tyle że Doktor od pierwszych stron opowieści już nie żyje – dlaczego umarł, dowiemy się na końcu ostatniego tomu.

Akcja „Jedenaście” rozgrywa się w podmiejskiej miejscowości, jedenaście kilometrów od Krakowa. W „Trzynaście” bohater musi na pewien czas wyjechać do Warszawy. Jest też krótki epizod moskiewski, ale bez mistrza. Poza tym nie ruszamy się z Krakowa, krążąc w trójkącie pomiędzy kamienicą przy Małym Rynku, gdzie mistrz mieszka, a lokalami przy Świętego Jana i Rynku Głównym, gdzie pije. Do tego Planty u wylotu Siennej, czyli trasa spacerów z suką, parę wypraw na Kazimierz i nad Wisłę, ulica Loretańska...

Niewiele tego, ale powstaje przestrzeń intensywna i wielowarstwowa. W jej zakamarkach czają się upiory, spod błyszczącej, kolorowej skorupy prześwituje widmowy Kraków Karola Kota, patologicznego mordercy. Ten niepokojący portret miasta, mojego miasta, to dla mnie jeszcze jeden powód, by czytać i chwalić trylogię Świetlickiego.


W rubryce AKTUALNOŚCI komentarz Pawła Soszyńskiego o literackich kłótniach w mijającym roku.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.