Nie mogłem zabrać wszystkich
fot. Krzysztof Środa

29 minut czytania

/ Ziemia

Nie mogłem zabrać wszystkich

Krzysztof Środa

Sprawy zaszły za daleko. Zaproszony do paryskiej restauracji, nie potrafiłem powstrzymać się przed włożeniem do torby pomarańczowego pancerza kraba, którego przed chwilą zjadłem. Postanowiłem wyjaśnić sobie naturę obsesji zbierania śmieci i przedmiotów

Jeszcze 7 minut czytania

Plastikowe buteleczki po olejkach, jeśli pływają w oceanie dostatecznie długo, zaczynają się upodabniać do kamieni. Zachowują kształt, ale ich powierzchnie tracą połysk i stają się matowe, krawędzie miękną, barwy blakną. Przestają wyglądać na rzeczy stworzone przez człowieka. Szkoda zabierać je z plaży. Mogłyby tam zostać, przeszkadzają mniej niż setki innych przedmiotów, po które nie zawsze chce mi się schylać. Podnoszę je jednak, opłukuję w morzu i chowam do kieszeni. Ładne egzemplarze zdarzają się rzadko, a chcę ich zebrać na tyle dużo, żeby dało się zrobić zdjęcie, które da wyobrażenie o tym procesie.

Podobnie starzeją się aluminiowe puszki po napojach. Chociaż one tracą kształt. Mogły zostać go pozbawione jeszcze przez ludzi. Mogły też dostać się w któreś z tych miejsc, gdzie fale przetaczają po dnie tysiące kamieni. Tak czy inaczej nie wyglądają na kamienie, chociaż nie ma już na nich farby. Gęsta faktura wgnieceń kojarzy się raczej z formami organicznymi, z tymi dziwnymi strukturami pozostawianymi przez niektóre koralowce, a jeszcze bardziej – z kapeluszami smardzów. Puszek nie podnoszę, tylko plastik. Chyba że trzeba je jakoś ułożyć do zdjęcia.

1.

Tak mi się porobiło rok temu, w Kambodży. To znaczy zaczęło się dużo wcześniej, całkiem niewinnie, od plastikowych zakrętek od butelek. Ale tak na poważnie dopiero w Kambodży.

Z zakrętkami to przez Julkę, koleżankę z pracy, i jej córkę Zosię. Miałem wtedy coś w rodzaju normalnej pracy, do której jeździłem kilka razy w tygodniu. Czasem nawet pięć razy. Kiedyś wrzuciłem zakrętkę do śmieci. Julka stała obok.
– Jak to, wyrzucasz zakrętki? – spytała dziwnym tonem.
– No, tak – odpowiedziałem niepewnie. 
I wtedy dowiedziałem się, że wszyscy zbierają zakrętki i zanoszą je w miejsca, gdzie się je gromadzi, a potem ktoś je zabiera, sprzedaje firmom wytwarzającym z nich inne plastikowe przedmioty, a za uzyskane pieniądze kupuje wózki i sprzęt rehabilitacyjny dla dzieci, które takich rzeczy potrzebują. Dlatego, wyjaśniła Julka, nie powinienem ich więcej wyrzucać, tylko wkładać do pudełeczka, stojącego o tutaj, na półce, a ona będzie je co jakiś czas wyjmować i dawać Zosi, bo Zosia jest bardzo dumna, kiedy może ich wsypać więcej niż inni do kartonowego pudła w przedszkolu albo w sklepie, gdzie chodzą razem na zakupy, i cieszy się, że pomaga dzieciom mającym mniej szczęścia niż ona. No chyba że, dodała, wolę to robić na własną rękę i zanosić zakrętki do innego punktu odbioru.

Wolałem oczywiście zrobić trzy dobre rzeczy zamiast dwóch. Pomóc światu, pomóc dzieciom i ucieszyć Zosię. Od tej pory wszystkie zakrętki wrzucałem do pudełeczka, które jednak wypełniało się irytująco powoli. Zacząłem więc przynosić je z domu. Odkładałem pojedyncze sztuki na parapet, a kiedy zebrała się garść, czy dwie, zawoziłem je do pracy. Spodobało mi się to. Trudno tak małym kosztem zdobyć niezachwianą pewność, że zrobiło się coś dobrego dla świata i ludzi. Jasne, można próbować rzeczy większych, ale one wymagają zwykle dużego wysiłku, skutki są niepewne, a czasem, jak uczy historia, odwrotne do zamierzonych.

Potem było to lato, przez chwilę dziwnie upalne. Ludzie kupowali dużo napojów i zdaje się wypijali je od razu, na ulicy. Szedłem od Emilii Plater, z okolic Marriotta do centrum. Na chodniku leżała zakrętka. Nie było w tym nic niezwykłego. Tak się zdarza. Ale kiedy zobaczyłem drugą, trzecią, czwartą wreszcie, nie dałem rady. Zatrzymałem się i ją podniosłem. Była czysta i sucha. Nie widziałem powodu, żeby nie schować jej do kieszeni. Kiedy doszedłem do Marszałkowskiej, miałem ich już siedem. Jeśli kupuje się wodę w półtoralitrowych butelkach, na taką porcję trzeba czekać tydzień albo dłużej.

fot. Krzysztof Środafot. Krzysztof Środa

Nie uważałem, by było w tym coś niepokojącego. Poczułem się dziwnie dopiero wtedy, gdy wyjąłem pierwszą zakrętkę z ulicznego kosza na śmieci. Nie, nie grzebałem w nim. Nie trzeba było. Tam, gdzie mieszkam, jest dużo zabytków, barów i innych atrakcji, więc w piątkowe i sobotnie wieczory schodzi się mnóstwo ludzi. Trudno w kilku słowach powiedzieć, co oni wszyscy tam robią. Skutek jest w każdym razie taki, że rano śmieci wylewają się z koszy. Tego dnia z jednego z nich wystawała plastikowa butelka. Pusta, ale z zakrętką. Wystarczyło podejść i ją odkręcić.

To był nowy etap. Początkowo starałem się to robić ukradkiem. Rozglądałem się, sprawdzałem, czy nikt mnie nie widzi, a jeśli gdzieś w pobliżu byli jacyś przechodnie, stawałem przy koszu plecami do nich, zasłaniając go, żeby nie mogli się domyślić, co robię. Teraz dopiero przyszło mi do głowy, że jeśli próbowali się czegoś domyślać, mogli wyobrażać sobie, że robię rzeczy bardziej kompromitujące niż odzyskiwanie zakrętek.

Potem przestałem się przejmować. Po prostu brałem, co było do wzięcia. Bez brudzenia rąk oczywiście. Wkładanie zakrętek do pudełka na półce nie miało już sensu. Było ich za dużo. Co jakiś czas wręczałem Julce spory pakunek, który mogła od razu zabrać i zawieźć Zosi.

2.

W ogóle lubię podnosić z ziemi przedmioty. Od dawna. W czasie wakacji nad morzem zbierałem oczywiście muszelki i okruchy bursztynu. Wszystkie dzieci tak robią. Ale potem, kiedy są starsze albo dorosłe, na ogół przestają. Ja bardzo długo nie przestawałem. Wiedziałem, że są ludzie wolni od tego przymusu. Jest ich większość. Ja jednak, gdy znalazłem się nad morzem, nie potrafiłem się powstrzymać od podnoszenia z piasku muszli, a czasem również innych przedmiotów: kamyków, zaokrąglonych przez fale i piasek kawałków drewna i szkła, odnóży i pancerzy krabów, kości zwierząt. To nie muszą być żadne egzotyczne wody. Kilka lat temu wyłowiłem z płycizny mazurskiego jeziora kilkadziesiąt pustych, zbielałych już muszli błotniarek i zatoczków – równie poczciwych, co pospolitych. Mam je gdzieś do tej pory.

Dopiero niedawno zacząłem się zastanawiać, dlaczego tak robię. Sprawy zaszły za daleko. To było ze cztery lata temu. Zaproszony do paryskiej restauracji serwującej owoce morza, nie potrafiłem powstrzymać się przed włożeniem do torby pomarańczowego, szerokiego na piętnaście centymetrów pancerza kraba, którego przed chwilą zjadłem. Zachowałem jednak resztki zdrowego rozsądku – zanim to zrobiłem, wyszedłem do toalety, żeby spłukać z niego resztki mięsa i zapachu. Trzeba było wyjaśnić sobie naturę tej obsesji. 

fot. Krzysztof Środafot. Krzysztof Środa

Odpowiedź, z pewnością niepełna, ale lepsza od żadnej, przyszła mi do głowy kilka dni później, w Bretanii, gdy znalazłszy się na szerokiej plaży, zacząłem napełniać kieszenie muszlami ostryg i przegrzebków, zwanych też małżami świętego Jakuba. Było ich dużo. Niebezpiecznie dużo. Wiedziałem, że nie dam rady zabrać wszystkich. Dlatego podnosiłem je po kolei i oglądałem uważnie, żeby wziąć ze sobą tylko te, których nie można było w żaden sposób zostawić.

A poza tym nie byłem sam. Musiałem wytłumaczyć moje niepoważne zachowanie dwóm kobietom, z którymi wybrałem się na ten spacer. Poznałem je niedawno i należało im się jakieś wyjaśnienie. Kiedy zastanawiałem się, jak to zrobić, przypomniał mi się strzęp mojego wewnętrznego monologu sprzed chwili: „…tylko te, których nie można było w żaden sposób zostawić”.

Dlaczego nie można było ich zostawić? Zrozumiałem, że nie chodzi mi o to, by je wszystkie mieć. Po prostu trudno było pogodzić się z myślą, że tu zostaną. Przez nikogo nieoglądane. Niepotrzebnie piękne – tak jak nieoglądane przez nikogo zachody słońca w triasie.

Gorzej nawet. Formy te, budowane cierpliwie przez beznadziejnie miękkie organizmy, zyskują cudownie sztywną, trwałą, zdyscyplinowaną strukturę, którą łatwo zinterpretować jako obietnicę wieczności. Wiadomo jednak, że prędzej czy później zostaną pokruszone przez wodę i kamienie, potem zmienią się w drobiny, które trudno będzie odróżnić od ziaren piasku, a w końcu znikną zupełnie. Jak to się mówi – znikną niespostrzeżenie. Ale również niespostrzeżone. Przygnębiająco anonimowe.

Tak właśnie spróbowałem wyjaśnić dwóm kobietom moją kolekcjonerską namiętność, na wszelki wypadek ubierając cały wywód w konwencję żartu. Tłumaczyłem, że nie zabieram po prostu muszli z plaży. Ja je ocalam. Jedna z nich roześmiała się, co znaczyło, że żart się udał. Druga patrzyła na morze i wyglądało na to, że w ogóle mnie nie słucha.

fot. Krzysztof Środafot. Krzysztof Środa

3.

Zanim dojdę do Kambodży i tych zmatowiałych buteleczek po olejkach – naprawdę już niedługo – opowiem jeszcze o tym, jak zbierałem muszle w Maroku. Maroko jest ważne, bo właśnie tam zacząłem mieć wątpliwości, czy postępuję właściwie. Tak, niby je ocalam, ale przecież nikt mnie o to nie prosił ani do tego nie upoważniał.

Pisałem już gdzieś o tym. Może nie wypada tak robić, ale żeby nie komplikować, zacytuję sam siebie. Nie jeden do jednego. Okoliczności są inne, więc czasem trzeba będzie coś skrócić, dodać, a czasem – wyrazić się inaczej.

Jeśli chodzi o zbieranie muszli na plaży, Agadir nie jest żadnym Eldorado. A mimo to po pięciu dniach mam ich już sporo. Prawdę jednak mówiąc, mam ich tylko trochę – w kupce leżącej na blacie szafki więcej jest kamyków i zaokrąglonych przez fale i piasek kawałków glazury. 
Na dzień przed opuszczeniem hotelu przyglądam się mojej kolekcji. I widzę, że niewiele jest warta – co najmniej jej połowa nie nadaje się do tego, by obciążać nią plecak. Więc dokonuję selekcji. Odkładam na bok wszystko, co chcę ze sobą zabrać. Resztę zbieram z blatu, ale kiedy mam już wrzucić ją do kosza na śmieci, przychodzi opamiętanie.
Nie, nie waham się. Wiem, że muszę się tego pozbyć. Ale myśl, że te okruchy świata, jeszcze kilka dni temu przestające z piaskiem, wodą i słońcem, trafią do plastikowej torby, którą jutro rano sprzątaczka skieruje na zupełnie inne szlaki obiegu materii, jest przykra. Nic mnie przecież nie będzie kosztowało – mówię sobie – jeśli odniosę je na plażę. Tak sobie mówię i tak postanawiam zrobić. Czuję się podniośle, prawie jak rabi Bunam z Przysuchy, który w obecności swoich uczniów podniósł z ziemi ziarnko piasku, po czym odłożył je na miejsce i powiedział: „Kto nie wierzy, że Bóg chce, aby to ziarnko piasku tutaj właśnie leżało, ten nie ma w sobie wiary”. Ja z pewnością nie mam w sobie wiary, ale kiedy przeczytałem tę historię, bardzo mnie przejęła.
Kiedy już jestem na plaży, uświadamiam sobie, że nie pamiętam, gdzie co leżało. Co robić? Czy wypada sięgnąć do kieszeni i wysypać jej zawartość na piasek? Nie, raczej nie wypada. Zastanawiam się przez chwilę, a kiedy znajduję rozwiązanie dylematu, wzruszam się własną subtelnością jeszcze bardziej. Postanawiam wrzucić moje nieudane znaleziska do oceanu. Jeśli tak zrobię – myślę – one i tak, poruszane przez fale, wrócą na plażę. Ale nie ja zdecyduję o tym, w jakiej konfiguracji będą na niej leżeć. Jestem boso, więc wchodzę po kolana do wody i dwoma zamaszystymi rzutami rozsiewam zawartość kieszeni po płyciźnie. Mogę wracać.
Idę wzdłuż oceanu. Dwadzieścia metrów przede mną spaceruje mężczyzna. Na oko młodszy ode mnie, choć trudno powiedzieć, ile ma lat, bo nie widzę jego twarzy. Widzę tylko jego plecy i spięte w kucyk rude włosy.
Zwracam na niego uwagę, kiedy nagle, nie wiadomo dlaczego, zatrzymuje się, kuca i wpatruje się w piasek. A potem sięga po zawieszony na ramieniu aparat fotograficzny, kieruje obiektyw w dół i po dłuższej chwili, tak jakby zależało mu na uchwyceniu dobrze przemyślanego kadru, robi zdjęcie. Po czym idzie dalej.
Jestem zaintrygowany. Kiedy dochodzę do miejsca, nad którym się przed chwilą pochylał, nie widzę nic szczególnego. Widzę jednak ślady jego stóp. Staję więc tam, gdzie kucnął, i robię to samo. Opieram łokcie na kolanach, zbliżam do siebie dłonie, wyobrażając sobie, że trzymam w nich aparat. I już wiem.
Z piasku wystaje zaokrąglony przez wodę kawałek ręcznie malowanej glazury. A może i nie ręcznie. Ale pięknie. W innych okolicznościach z pewnością podniósłbym go, opłukał w morzu i schował do kieszeni. W innych okolicznościach. Z pewnością nie teraz. 
Wstaję i patrzę przed siebie. Mężczyzna idzie powoli, patrząc pod nogi. I znów kuca. I znów spędza blisko minutę, celując aparatem w piasek. Przyspieszam kroku, żeby nie stracić z oczu miejsca, gdzie się zatrzymał. Niepotrzebnie. Idąc po jego śladach znajduję bez trudu te dwa, głębsze od innych i niepełne, bo pozbawione odcisków pięt. Stawiam w nich własne stopy. I kucam. Ale nic nie widzę. Zupełnie nic. Moje dłonie udające, że trzymają aparat, obejmują tylko kawałek wygładzonej przez wodę powierzchni piasku.
Jestem pod wrażeniem. Jak to jest mieć w sobie wiarę?

Następnego dnia wyprowadziłem się z hotelu. Znalazłem lepsze miejsce, dwadzieścia kilka kilometrów na północ od Agadiru – trudnego przecież do polubienia. Tam muszli było nieco więcej. Nie mogę powiedzieć, że żadnej nie podniosłem i nie zabrałem ze sobą. Zabrałem. Kilka. Tylko te, których nie mogłem zostawić.

A i tak nie czułem się z tym dobrze. Wszystko stało się trudne, nieoczywiste. Nie byłem jeszcze gotów, jak tamten mężczyzna, by przejść z trybu zbierania do trybu fotografowania. Ale kilku muszli, które jeszcze tydzień wcześniej podniósłbym z piasku, nawet nie dotknąłem. Przyjrzałem im się tylko.

Na tej nowej plaży, sprzątanej rzadziej niż ta w Agadirze albo wcale, było więcej śmieci. Były więc również zakrętki od butelek. Widywałem je wcześniej. Starałem się nie zwracać na nie uwagi. Czułem już, że mam z nimi problem, tak jak niektórzy mają problem z alkoholem. Teraz jednak wszystko się zmieniło.

Któregoś dnia poszedłem na północ po wygładzonych przez fale skalnych płytach łagodnie opadających w stronę oceanu. Na jednej z nich leżała zakrętka. Wiedziałem, że nie mając w sobie wiary, nie powinienem wydawać sądów w takich sprawach, trudno mi jednak było uwierzyć, że Bóg – ten żydowski rabiego Bunama czy jakikolwiek inny – chce, żeby ta zakrętka „tutaj właśnie leżała”. Za kilka godzin zacznie się przypływ, a wtedy woda wciągnie ją w głąb oceanu i jeśli nie połknie jej przez pomyłkę jakiś morski ptak, zostanie w nim na dziesiątki lat lub dłużej. Podniosłem ją i schowałem do kieszeni. Kiedy wracałem ze spaceru, miałem ich kilkanaście.

W kącie pokoju położyłem plastikową torbę na zakupy. Teraz to była torba na zakrętki. W ciągu trzech tygodni wypełniłem ją prawie w połowie. Nie liczyłem ich. Ale było ich kilkaset. Może nie pięćset, ale trzysta na pewno. Pewnie, że mogłem nazbierać więcej. Wiedziałem jednak, że muszę uważać. Zachować rozsądek. W miasteczku wszędzie poniewierały się zakrętki. Nie mogłem zabrać wszystkich – tak jak wtedy w Bretanii nie mogłem zabrać wszystkich muszli ostryg i przegrzebków. Brałem tylko te, które zostawione tam, gdzie były, mogły trafić do morza. No i zostawiałem te brzydkie, pogniecione, pęknięte. Nie wiem, może dlatego, że wyglądały jak zwykłe śmieci.

fot. Krzysztof Środafot. Krzysztof Środa

A poza tym zbieranie zakrętek na plaży, jeśli ma być czymś więcej niż głupią zabawą, wymaga odpowiedzialności. I staranności. Wiele z nich, nawet te, które wyglądają jak nowe, jest oblepionych piaskiem i wtedy, zanim włoży się je do  kieszeni lub torby, trzeba zanieść je do morza i opłukać. Tu nie chodzi o bicie rekordów – mówiłem sobie.

Potem przywoziłem zakrętki z Ukrainy, Rosji, Mongolii, Iranu, Armenii, a nawet z Kambodży i Wietnamu – z tych dwóch ostatnich krajów w symbolicznych tylko ilościach. Obawiałem się, że przewożenie ich samolotami na takie odległości staje się problematyczne, ponieważ nawet jedna zakrętka dołożona do bagażu wymaga spalenia dodatkowej porcji paliwa. Nie potrafiłem tego policzyć, ale gdyby okazało się, że do wyprodukowania tej porcji trzeba zużyć ilość ropy naftowej wystarczającą do wyprodukowania jednej zakrętki – plastik robi się przecież z nafty – wszystko straciłoby sens. Przynajmniej ten ekologiczny.

Więc przywoziłem ich tylko trochę. Nie mówię, że kilka. Nie mówię, że kilkanaście. Ale chyba nigdy więcej niż pięćdziesiąt. Może faktycznie nie miało to ekologicznego sensu. Dzięki temu mogłem jednak, kiedy przekazywałem zakrętki Julce, poinformować ją – i poprosić o przekazanie tej informacji Zosi – że pochodzą z czterech, pięciu, a czasem, wliczając Polskę, nawet sześciu krajów. Wyobrażałem sobie, że dla małej dziewczynki będzie to jeszcze jeden powód do radości – tym większy, im bardziej egzotyczne będą niektóre z nich.

 4.

Jeśli chodzi o zbieranie zakrętek od butelek, Phnom Penh jest prawdziwym Eldorado. Leżą wszędzie i każdego dnia pojawiają się nowe. Na ulicach nie ma piasku, więc na ogół są czyste i nie trzeba ich płukać. Można od razu kłaść je do kieszeni. Tę symboliczną ilość, jaką wbrew rozsądkowi można wziąć do samolotu, zebrałem błyskawicznie. Potem cierpiałem. Mimo trudnego do zniesienia upału dużo chodziłem po mieście i każdego dnia mijałem ich setki.

No dobrze, przyznam się. Niektórzy zresztą już się pewnie domyślili – je też zacząłem zbierać, chociaż wiedziałem, że nie zabiorę ich ze sobą do kraju. Nie od razu, po jakimś czasie dopiero. Tak żeby nie wyjść z wprawy. Poza tym, mówiłem sobie, nic złego się nie stanie, jeśli podniosę je z chodnika i odeślę na wysypisko śmieci. Lepiej, żeby leżały tam niż tutaj. Niedługo miała zacząć się pora deszczowa, a wtedy płynąca ulicami woda zabierze je do przecinających miasto kanałów, do rzeki i koniec końców trafią do morza.

Potem sam pojechałem nad morze. Kep to dziwne miejsce. Ani wieś, ani miasteczko. Kiedyś to był kurort. Francuzi, którzy rządzili Kambodżą do pięćdziesiątego piątego roku, stawiali tu sobie piękne wille. Naprawdę piękne. Niewiele z tego zostało. Wciąż jednak jest tu plaża. Z mojego dziwnie taniego hotelu dojeżdżałem do niej rowerem. Pięć kilometrów. Czasem ktoś ją sprzątał. Ale nie zdarzyło się chyba, żebym wchodząc do morza, nie otarł się o pływającą w wodzie plastikową torebkę. Wyławiałem ją więc i zawracałem. Wystarczało pięć minut, żeby wypełnić ją leżącymi na piasku śmieciami – butelkami, kubeczkami, widelczykami, słomkami do napojów. No i zakrętkami oczywiście. Zawiązywałem ją wtedy, wkładałem do koszyka, który miałem przy kierownicy roweru i szedłem pływać. Tylko jedna torebka dziennie – mówiłem sobie.

Któregoś dnia, kiedy wracałem z wypełnioną torebką do roweru, z rozłożonego na plaży koca wstał mężczyzna i poszedł za mną. Widziałem go już wcześniej. Francuz. Mieszkał w tym samym hotelu co ja. Spytał, czy może mi pomóc.
– Nie, dziękuję – odpowiedziałem i pukając się palcem w skroń, dodałem. – Wie pan, to taki mój prywatny problem.
– Ależ nie, robi pan coś bardzo ważnego.
– To nic nie zmieni. Jest tego za dużo. Zbieram jedną torebkę dziennie. Tak symbolicznie. Właśnie skończyłem.
Rozmawialiśmy jeszcze chwilę. Podziękowałem mu za chęć pomocy i odszedłem. Kiedy wsiadałem na rower, obejrzałem się. Francuz szedł wzdłuż morza i podnosił śmieci. Mam ucznia – pomyślałem. To była przyjemna myśl.

fot. Krzysztof Środafot. Krzysztof Środa

Tego samego dnia po południu, idąc hotelowym korytarzem, który kończy się otwartym tarasem, usłyszałem, że za załomem muru, tam, gdzie stał stolik i trzy krzesła, ktoś rozmawia po francusku. Kiedy wyszedłem zza rogu, zobaczyłem mojego znajomego z plaży i czworo jego przyjaciół. To on mówił. Spojrzał na mnie zdziwiony i zamilkł. Teraz patrzyli na mnie wszyscy.
– To on – powiedział Francuz i nieco zakłopotany wyjaśnił. – Właśnie o panu opowiadałem.
To było jeszcze przyjemniejsze. Pomyślałem, że staję się legendą. To znaczy na razie zaczynam się stawać. Ale już wkrótce pójdą za mną tysiące i razem uratujemy świat.

 5.

Po Kambodży myślałem, że wiem o śmieciach już wszystko, że nic mnie już nie zdziwi. Myliłem się.

Nie wybierałem się na Bali. Kiedy więc okazało się, że tam jadę – lecę raczej, tam niestety nie da się dojechać – byłem pełen obaw. Na szczęście nie wszystkie się potwierdziły. Pewnie byłoby gorzej, gdybym nie znalazł tego miejsca – pięknego ogrodu przy ujściu rzeki, jakieś sto metrów od plaży. Są w nim cztery domki dla turystów, a piąty podzielony jest na dwa maleńkie, mnisie niemalże pokoje. Zamieszkałem w jednym z nich. Był styczeń, pora deszczowa, martwy sezon. Na dodatek na wyspie dymił wulkan, więc ludzie bali się przyjeżdżać. Przez większość czasu byłem w ogrodzie sam.

Na plaży też właściwie nikogo nie było. Za to śmieci było mnóstwo. Prawdziwy zawrót głowy. Koniec świata. Sama myśl o ich zbieraniu była śmieszna. Dlatego pierwszego dnia tylko je oglądałem.

Plastikowe butelki – te po napojach i te maleńkie, po olejkach i kosmetykach chyba. A skoro butelki, to i zakrętki – niebieskie, czerwone, żółte, pomarańczowe, zielone, białe. Gumowe klapki, ale też zwykłe buty i kalosze. Szczoteczki do zębów i tubki po paście. Grzebienie. Jednorazowe łyżeczki i widelce. Dziecięce zabawki, czyli klocki, plastikowe telefony komórkowe, samochodziki, karabiny, figurki zwierząt, ludzi i transformersów, części lalek. Pojedyncze litery, kiedyś pewnie służące do nauki układania słów. Słomki do napojów. Kanistry po oleju silnikowym. Sztuczne kwiaty. Zapalniczki. Słoiczki po kremach. Żarówki.

Następnego dnia obudziłem się wcześnie. Nie musiałem spieszyć się na śniadanie. Poszedłem na plażę. Niewiele pamiętam z tego pierwszego spaceru. Musiałem być kompletnie zagubiony. Nie wiedziałem, jak się do tego zabrać, od czego zacząć. Pewnie więc zebrałem trochę zakrętek i kilka zapalniczek. Może wziąłem jakiś dziecięcy bucik lub klapek z Hello Kitty – mam do nich słabość i nie potrafię ich zostawiać na piasku, tak jak kiedyś nie potrafiłem zostawiać na nim muszli. I to wszystko. Obie kieszenie były pełne. To dziwne, ale tutaj nie było, jak w Kambodży, pływających przy brzegu plastikowych torebek. Ani jednej. Trzeba było wracać.

Kolejny ranek był równie słaby. Wybrałem się na plażę z maleńką torebką, w którą poprzedniego dnia w sklepie zapakowano mi drobne zakupy. Wiedziałem, że to będzie porażka. Postanowiłem jej doświadczyć. Kiedy ktoś zabiera się do prac przerastających ludzkie siły, powinien to robić z pokorą.

Tym razem jednak znalazłem sposób, żeby nie dać się onieśmielić tej obfitości, nie zagubić się w niej. Przeszedłem kilkadziesiąt metrów i zatrzymałem się w miejscu, gdzie rzeka łączy się z oceanem. Kiedy spojrzałem pod nogi, zobaczyłem trzy tubki po paście do zębów. Fajnie, pomyślałem. Będę dziś zbierał tubki. Wszystko stało się od razu prostsze.

fot. Krzysztof Środafot. Krzysztof Środa

Plaża nie jest długa. Z jednej strony zamyka ją rzeka, z drugiej – wysoki skalny cypel o pionowych ścianach. Niewiele ponad trzysta metrów. Kiedy wracałem, miałem dwadzieścia kilka tubek. W sam raz, żeby wypełnić torebkę. Naprawdę była nieduża. Mogłem pójść na śniadanie.

Po południu, kiedy wróciłem, zmieniłem koncepcję. Z tubkami miałem kłopot. Większość była wypełniona piaskiem. Trudno było go wypłukać, a ja nie chciałem wysyłać go na wysypisko śmieci. Nie tylko dlatego, że starałem się utrwalać dobre nawyki i zbierać czysty plastik. Specjaliści twierdzą, że kolejnym zasobem, którego już wkrótce zabraknie na Ziemi, będzie piasek właśnie. Z jednej strony to dobra wiadomość, oznacza bowiem, że nie uda nam się jej całej pokryć betonem. Z drugiej jednak, szkoda by było, gdyby miało zabraknąć go również na plażach. A w niektórych krajach podobno już zaczyna z nich znikać. W moich dwudziestu kilku tubkach nie było nawet garści piasku. Wszystko jedno – mówiłem sobie. To kwestia zasad. Płukałem je więc, a gdy nic to nie dawało, rozcinałem nożem, żeby dostać się do środka. To jednak było upierdliwe.

Czyli nie chciałem już więcej zbierać tubek po paście. Nie od razu znalazłem nowy cel. Zdecydowałem się dopiero, gdy byłem w połowie plaży. Gumowe klapki, te nazywane japonkami. Było ich wyzywająco, nieprzyzwoicie dużo. Tak dużo, że po kilku dosłownie minutach miałem ich kilkanaście i zaczęły mi wypadać z rąk. A w zasięgu wzroku miałem prawie drugie tyle. Nie chciałem poddawać się tak szybko. Ułożyłem klapki na wielkim kamieniu i zebrałem kolejną porcję. Teraz musiałem pomyśleć, jak zabrać je wszystkie do najbliższego śmietnika. Nie myślałem długo. Trzeba je było czymś związać.

Zaśmiecone plaże mają tę zaletę, że można znaleźć na nich prawie wszystko. Sznurek? Wystarczyło się rozejrzeć. Kilka metrów ode mnie z piasku wystawał kłąb nylonowej rybackiej sieci, w którą wplątana była niebieska plastikowa linka. Kucnąłem przy nim i pomagając sobie nożem, zacząłem ją wyciągać.
I wtedy zza moich pleców wyszła kobieta. Młoda i śliczna.
– Co robisz? – spytała.
Poczułem się głupio. Przyszła z tamtej strony, więc widziała stertę moich japonek. Musiałem się przyznać.
– Zbieram śmieci.
Wciąż siedziałem w kucki i dłubałem w sieci. Kiedy podniosłem wzrok drugi raz, zauważyłem, dopiero teraz, że stojąca przede mną dziewczyna trzyma w złożonych dłoniach plik tubek po paście do zębów. Poczułem się lepiej.
– Nie mogę tego znieść – powiedziała i powtórzyła jeszcze raz. – Nie mogę tego znieść. Kiedy to wszystko widzę, zawsze coś podnoszę.
Mówiła to takim tonem, jakby się usprawiedliwiała. A przecież nie musiała.
– Tubki po paście zbierałem rano. Znalazłem chyba ze dwadzieścia. – Wtedy nie wiedziałem jeszcze jak nazywa się japonki po angielsku, więc wskazałem tylko za siebie, na kamień. – Teraz zbieram to.
– Ja zbierałam klapki wczoraj.
Do tego też muszę się przyznać. Niektórzy zresztą już się pewnie domyślili. Przez głowę przemknęła mi myśl, że może właśnie spotkałem kobietę swojego życia.
– Skąd jesteś? – spytała.
– Z Polski.
Uśmiechnęła się.
– A ja z Ukrainy.
Też się ucieszyłem.

fot. Krzysztof Środafot. Krzysztof Środa

Niestety, nie była sama. Samotny surfer, który próbował swoich sił pięćdziesiąt metrów od brzegu, był jej mężem. Nie szło mu za dobrze, dopiero się uczył. Musiał wyczuć, że dzieje się coś szczególnego, bo położył się na desce i dał się ponieść kolejnej fali do brzegu. Dziewczyna odeszła.

Następnego dnia już jej nie było. Nie zmartwiłem się tym tak bardzo, jak można by oczekiwać. Przeciwnie, byłem ożywiony, ponieważ wpadłem na rozwiązanie problemu japonek. Nie trzeba ich obwiązywać sznurkiem. Wystarczy je na niego nawlec. Odnalazłem sieć, wydłubałem z niej kolejne półtora metra niebieskiej linki. Na jej końcu zawiązałem patyk. Pierwszy klapek zatrzymał się na nim. Potem szło już szybko. Po dwudziestu minutach miałem ich z pięćdziesiąt.

Zostałem w moim ogrodzie dość długo. Potem do niego wracałem. W sumie spędziłem tam półtora miesiąca. Codziennie wymyślałem sobie nowe zadania i kryteria wyboru. Na początku, jeśli nie miałem żadnej torebki, znajdowałem półtoralitrową butelkę po wodzie, obcinałem nożem jej czubek, żeby zrobić otwór szerszy niż szyjka, i wypełniałem ją plastikiem. To był dobry system. Nie musiałem płukać w morzu pojedynczych śmieci. Kiedy butelka była pełna, wystarczyło raz czy dwa nabrać do niej wody, a potem ją wylać.

Potem przestałem obcinać czubki butelek. Postanowiłem uczyć się cierpliwości. Śmieci było tak dużo, że w pięć minut mógłbym nimi napełnić wiadro, a w kwadrans beczkę. Gdybym ją miał. To zbyt łatwe – pomyślałem. Tu nie chodzi o bicie rekordów. A poza tym te różne drobne przedmioty też nie powinny tu zostawać. Przez szyjkę butelki przechodzą tylko plastikowe sztućce, szczoteczki do zębów, słomki do napojów. Ale zapalniczki już nie wszystkie.

fot. Krzysztof Środafot. Krzysztof Środa

Miałem jednak taki dzień czy dwa, kiedy zbierałem tylko zapalniczki. Miałem też dzień, kiedy zbierałem tylko żółte przedmioty. To było przyjemne. Zaniosłem je do pokoju i rozłożyłem na podłodze. Mimo że w dalszym ciągu były śmieciami, wyglądały radośnie. Zrobiłem im zdjęcie.

Robiłem też zdjęcia innym przedmiotom. Różnym. Najczęściej tym dziecięcym klapkom. Ludzie na Bali nie są duzi. Ich dzieci są jeszcze mniejsze. Więc niektóre klapki były naprawdę maleńkie, tak jakby były zrobione dla lalek. Nie byłem we Włoszech ani w Grecji. Wiedziałem, że nie należały do dzieci, które utonęły ze swoimi rodzinami, uciekając przez morze przed wojną i nędzą. Ale i tak jakoś mnie wzruszały. Te najładniejsze przynosiłem do pokoju i kładłem w kącie. Czekałem, aż zbierze się ich na tyle dużo, by można było ułożyć z nich nadającą się do sfotografowania kompozycję.

Przed odjazdem musiałem odnieść je na śmietnik. To było trudne. Zostawiłem sobie tylko cztery. Zabrałem je do Polski i włożyłem do gabloty, w której przechowuję muszle i kości zwierząt przywiezione kiedyś z innych dziwnych krajów. Na gablocie ustawiłem rząd plastikowych buteleczek po olejkach, tych najładniej spatynowanych przez piasek i wodę.
Patrzę na nie czasem. Chociaż nie wiem, czy na to zasługują – żeby być widzianymi.

Cykl esejów powstaje we współpracy z Nagrodą Literacką Gdynia.

Nagroda Literacka Gdynia

Esej Krzysztofa Środy stanie się częścią zbierającej teksty różnych autorów książki o śmieciach, która ukaże się wiosną nakładem Wydawnictwa Czarne.