Duch surfingu
Ricardo Mestre CC BY-ND 2.0

21 minut czytania

/ Obyczaje

Duch surfingu

Agata Sikora

Zawsze zachwycała mnie uprzejmość nieznająca kolorów skóry, różnic ubioru i akcentów. Ale czy mój entuzjazm nie jest narzędziem symbolicznej przemocy? „Dwutygodnik” i „Szum” zapraszają w poniedziałek 1 października o 18:00 do warszawskiego Baru Studio na dyskusję o krytyce artystycznej w czasach politycznej poprawności

Jeszcze 5 minut czytania

„Czy w rodzinie były przypadki problemów z uczeniem się?” – atakuje mnie pytanie w formularzu przyjęcia dziecka do brytyjskiego przedszkola. Przechodzi mnie zimny dreszcz, choć sprawa nie wygląda beznadziejnie: po mieczu młode dziedziczy łatkę „zdolny, ale leniwy”, po kądzieli kolekcję czerwonych pasków, a permanentną nieobecność prababci w szkole da się (chyba?) usprawiedliwić drugą wojną światową. Jednak szybko zaczynam podejrzewać, że w tym pytaniu chodzi o coś innego niż nieumiejętność wymieniania lewych dopływów Wisły (czy Tamizy). Opóźnienie w rozwoju? ADHD? Dysleksja? Depresja?

Dalsze śledztwo wykazało, że trzy dekady temu rdzenna ludność Wysp Brytyjskich mogła mieć podobne trudności interpretacyjne. W 1992 roku, mimo presji ze strony prasy i wpółpracowników, fundacja Mencap odmówiła zmiany terminologii w nazywaniu swoich podopiecznych: z mentally handicapped (intelektualnie upośledzony) na people with learning difficulties (ludzie z problemami z uczeniem się). Argumentowano, że termin ten nie jest rozpoznawany, „politycznie poprawne” eufemizmy i tak szybko stają się obelgami, a słowa nie przekształcają rzeczywistości. Dziś jednak Mencap przedstawia się jako rzecznik „niepełnosprawności w uczeniu się” [learning disability], natomiast termin „trudności z uczeniem się” został zarezerwowany dla zaburzeń rozwojowych takich jak dysleksja, a „umysłowo upośledzony” – trafił na rządową czarną listę.

W przygotowanym przez Ministerstwo Pracy i Emerytur poradniku „Włączający język: słowa, których należy używać i unikać, pisząc o niepełnosprawności” pojawiają się również inne wskazówki. Powinno się stronić od medycznych etykiet i przedstawiać osoby z niepełnosprawnością jako posiadające kontrolę nad własnym życiem. Rzeczowniki takie jak „niepełnosprawny” czy „cukrzyk” należy zastępować konstrukcjami „osoba z niepełnosprawnością/z cukrzycą”. Warto omijać związki frazeologiczne negatywnie konotujące niepełnosprawność (np. „głuchy na czyjeś prośby”). A jednocześnie nie można być „zbyt poprawnym politycznie – bycie bardzo wrażliwym na właściwy i niewłaściwy język oraz reprezentacje powstrzyma cię od robienia czegokolwiek”.

Słowa pod nadzorem – debata magazynów „Dwutygodnik” i „SZUM”

„Dwutygodnik” oraz magazyn „SZUM” zapraszają w poniedziałek 1 października o godz. 18:00 do Baru Studio na spotkanie „Słowa pod nadzorem. Krytyka artystyczna po poprawności politycznej”. Czy krytyczki i krytycy posiadają szczególne przywileje w posługiwaniu się językiem? Skąd krytyka miałaby czerpać prawomocność swoich narzędzi? I czy ona sama, nazywająca i oceniająca, jest do utrzymania wobec marzeń o świecie pozbawionym konfliktów? W dyskusji wezmą udział Anton Ambroziak („OKO.press”), Karolina Plinta („Szum”) i Agata Sikora, a spotkanie poprowadzi Maciej Jakubowiak („Dwutygodnik”).

Analizowałam kiedyś XIX-wieczne listowniki uczące pisać szczerze i spontanicznie, a zarazem przyzwoicie i nie uchybiając hierarchii, więc wśród takich zaleceń czuję się jak ryba w wodzie – przynajmniej na poziomie analitycznym. W praktyce natomiast takie wskazówki wywołują u mnie duże poczucie niepewności – szczególnie że wciąż mam przecież bardzo ograniczone wyczucie brytyjskiej kultury. A do tego prawem przekory odzywa się we mnie mały wąsaty Ron Swanson z serialu „Parks and recreation”, wchodzący w nieoczywisty sojusz z wewnętrzna parodią profesora Miodka: nie dość, że rząd podaje listy zalecanych słów, to jeszcze brzmią one sztywno i łamią zasady językowej ekonomii. Przecież żaden żywy człowiek tak nie mówi…

I nagle dochodzi do mnie, że przecież ja tak właśnie mówię. Mój kuzyn „ma lekki niedowład w ręce i w nodze”, a słowo „niepełnosprawny” nigdy nie przeszło mi przez myśl (niedawno ze zdumieniem odkryłam, że kuzyn legalnie parkuje na kopercie). Może zatem te wskazówki wydają mi się sztuczne dlatego, że są zaleceniami wyabstrahowanymi z codziennego kontekstu i poczucia bliskości? Bo czy tego typu zalecenia rozpisane na punkty są w stanie uwrażliwiać i wywoływać empatię? Na jakich założeniach opiera się „poprawność polityczna”, w jakie paradoksy się wikła, jakie zagrożenia stwarza i jakie możliwości otwiera?

Przeciw władzy dyskursów

„Cambridge Dictionary of English” podaje, że „poprawność polityczna” to „unikanie języka lub działań, które mogą być obraźliwe dla innych, szczególnie odnoszących się do płci i rasy”. Internetowy Słownik Języka Polskiego PWN definiuje ją zaś jako „unikanie wypowiedzi lub działań, które mogłyby urazić jakąś mniejszość, np. etniczną, religijną lub seksualną”. Nic zatem diabolicznego ani nowego: „poprawność polityczną” można uznać za kolejne wcielenie reguł grzeczności.

Ta nauka, ani łatwa, ani mała, od wieków służy mediowaniu różnic statusowych tak, by każdej jednostce (nawet tej strukturalnie słabszej) przysługiwała pewna doza społecznego szacunku. W kulturze zachodniej normy te stopniowo się demokratyzowały, z zamkniętych kręgów stanowych i środowiskowych rozszerzając się stopniowo na wszystkich obywateli. Wyczulenie na kwestie genderowe i rasowe właściwe poprawności politycznej byłoby zatem kolejnym etapem na drodze do społecznej równości.

Sam termin do obiegu wprowadziła tzw. nowa lewica z lat 60., dostrzegająca systemową opresję nie tylko w nierównej dystrybucji praw i dóbr, ale również wartości symbolicznych. Feministki, działacze ruchu praw obywatelskich, antykolonialistki i zbuntowani studenci uznali, że prywatne jest polityczne: codzienne zachowania i język służą reprodukowaniu patriarchalnego ucisku. Głównym celem kontrkulturowej rewolty lat 60. była zatem nie tyle zmiana systemu politycznego, co wyzwolenie jednostek, ich popędów i marzeń z opresyjnych kulturowych norm. Skoro władza jest rozproszona, ma charakter symboliczny i rozgrywa się w małych gestach, codziennych rozmowach, fantazjach seksualnych, to można ją obalić dzięki ekspresji mniejszościowych tożsamości w przestrzeni publicznej.

Stąd biorą się istotne różnice między nowożytną grzecznością a poprawnością polityczną. Ta pierwsza oczekuje określonych zachowań przewidzianych przez konwencję, ta druga wyrasta z założenia, że prawo jednostki do nieograniczonej ekspresji jest jedną z najważniejszych wartości. Grzeczność cywilizuje różnice statusowe, ale ich nie podważa; poprawność polityczna dąży do ich obalenia. Opiera się na założeniu, że prawdziwą wolność i równość uzyskamy wtedy, gdy spotkamy się ze sobą jako autentyczne jednostki wolne od narzucanych społecznie wyobrażeń. Środkiem do tego ma być walka ze stereotypami wpisanymi w język i kulturowe reprezentacje.

Klasyfikacje wykluczeń, dynamika władzy

Do jednej z przedszkolanek mojego dziecka czuję intuicyjną sympatię, ale trudno mi się z nią rozmawia. Czy to kwestia mojego dalekiego od doskonałości angielskiego i braku wyczucia komunikacyjnych reguł? Czy właściwego większości kultur azjatyckich unikania konfrontacji i przytakiwania rozmówcom, którego jako Tajka nie straciła po kilku dekadach życia w Europie? I przede wszystkim: czy ta ostatnia myśl przekroczyła już cienką granicę rasistowskiego stereotypizowania?

Niedawno temat stereotypów dotyczących Azjatek znalazł się w centrum brytyjskiej debaty za sprawą internetowego wywiadu na żywo, który BBC przeprowadziło z profesorem Robertem Kellym. W trakcie rozmowy do gabinetu wparowała kilkuletnia dziewczynka i chłopiec w chodziku. Biały mężczyzna próbował zachować pokerową twarz i kontynuować komentarz polityczny, a po chwili do pokoju wpadła Azjatka, która bez słowa, na czworaka, wyprowadziła maluchy, usiłując kryć się przed kamerą. Filmik stał się viralem, w którym większość odbiorców widziała komediową scenkę rodzajową z udziałem ojca, dzieci i przerażonej opiekunki. „Jeśli zobaczyłeś nianię w tym wywiadzie BBC, co to mówi o Tobie?” – zapytała z na łamach „Guardiana” Vera Chok, gdy okazało się, że Jung-a Kim jest żoną profesora i matką rozbrykanych maluchów.


Mój odbiór poszedł wtedy w poprzek całej dyskusji (dlaczego oboje zachowują się tak, jakby do gabinetu wtargnął ekshibicjonista, a nie dwójka małych dzieci? czy profesjonalne decorum to w istocie udawanie, że nie dotyczy nas chaos domowej codzienności?), potrafię jednak zrozumieć irytację Chok – w końcu sama zostałam kiedyś uznana za nianię własnego dziecka i często spotykam się z klasowo podszytymi stereotypami polskości. Najciekawszy poznawczo był jednak pierwszy raz, kiedy – wychowana na micie oświeconej otwartości Zachodniej Europy – zostałam wzięta z zaskoczenia. W czasie doktoranckiego Erasmusa w Amsterdamie wspomniałam mianowicie, że przyjechałam z polskim partnerem, który znalazł tu pracę. „Na budowie” – raczej stwierdził, niż zapytał kolega ze studiów. Owszem, T. ma dużą wyobraźnię techniczną – pomyślałam wtedy – ale że tak na rusztowaniu, w kasku? Czy kolega z grupy wie o moim partnerze coś, co mi umknęło? I jak on to robi, skoro nawet go nie zna? W tym lekko psychodelicznym ciągu skojarzeń wolno łączyłam kropki, a gdy obrazek się wyłonił, dotarło do mnie klasowe okrucieństwo tej gry. Reprezentant Zachodu wpisał nas w klasowy stereotyp Wschodu (Polacy ex definitione pracują na budowie). Jeśli jednak mam prawo do urazy, to przecież bazuje ona na klasowym stereotypie o niższości pracy fizycznej. Dodatkowy smaczek: jeśli bohaterów tej anegdotki wpiszemy w podstawowe kategorie polityki tożsamości, to „reprezentant Zachodu” okaże się urodzonym na Karaibach czarnoskórym Holendrem próbującym zdobyć prawo do mieszkania komunalnego (a więc opresjonowaną mniejszością), a mojemu partnerowi – heteroseksualnemu, dobrze zarabiającemu i wykształconemu białemu mężczyźnie – przypadnie rola schwarzcharakteru. Polskość potrafi płatać jednak różne figle.

Poprawność polityczna zawsze dowartościowuje jedne kategorie kosztem innych. Nie tyle akcentuje obowiązek uprzejmości wobec każdego podmiotu, ile tworzy systemową mapę kulturowych wykluczeń. Jej akademickim zapleczem jest analiza dyskursów i symbolicznych reprezentacji, a nie etnografia komunikacji rozpatrująca konkretne interakcje. Mimo wciąż wzbogacanej listy kategorii, ze względu na które można zostać dyskryminowanym (rasa, płeć, orientacja seksualna, klasa, wiek, poziom sprawności, wygląd), oraz wprowadzenia pojęcia interesekcjonalności (nakładania się na siebie różnych wykluczeń), ludzie, którzy reagują alergicznie na słowo „muslim”, „ciapaty” czy „żyd”, mogą dalej bezrefleksyjnie używać negatywnych etykiet takich jak „katol”, „budowlaniec” czy „słoik”.

Komunizm, nazizm, zamek wampirów

Ależ oczywiście – zakrzyknie prawica – przecież poprawność polityczna walczy z jednymi stereotypami, by promować inne (np. „partnerstwo tęczowych rodzin” kontra „przemoc w rodzinach tradycyjnych”). Nie o szacunek czy grzeczność tu chodzi (dla nich nie trzeba wymyślać nowych słów), a orwellowską inżynierię społeczną, tropienie „myślzbrodni”, „nowomowę” blokującą możliwość wolnej debaty. Sam termin „poprawność polityczna” – lubią podkreślać krytycy – został przejęty przez „wolny świat” od „imperium zła” z czerwonej książeczki Mao czy od wychowawców ze Związku Radzieckiego. W 1992 Doris Lessing pisała, że mimo „pozornej śmierci komunizmu” właściwe mu sposoby myślenia „wciąż rządzą naszym życiem”, a najbardziej ewidentnym przykładem jest właśnie poprawność polityczna.

Druga połowa lat 80. i początek lat 90. to czas najgorętszych debat i największej popularności tego terminu. W Stanach wybuchł publiczny spór o program studiów (czy powinien być oparty na zachodnim kanonie, czy promować multikulturalizm), owocujący konserwatywnymi bestsellerami takimi jak „Zamknięty umysł” Allana Blooma czy „Illiberal Education: The Politics of Race and Sex on Campus” Dinesha d’Souzy. Sukcesem wydawniczym okazały się również „Politycznie poprawne bajki na dobranoc” Jamesa Finna Garnera, niezbyt wyrafinowana parodia sprzedana w milionach egzemplarzy.

W efekcie tych sporów termin zaczął obrastać negatywnymi konotacjami nawet wśród zwolenników walki z opresją języka (w duchu poprawności politycznej próbowano zatem zastąpić go innym: stąd „włączający język” w tytule poradnika ministerstwa). Dziś do porównań orwellowskich odwołuje się nie tylko prawica pokroju de Souzy (jego przedostatnia książka nosi tytuł „The Big Lie: Exposing the Nazi Roots of the American Left”), ale i Slavoj Żiżek. Wśród liberałów i lewicy podnoszą się głosy, że język emancypacyjny został przechwycony przez kampusowy ruch o wrażliwości purytańskiej, narcystycznie skupiony na własnej czystości i moralnym potępianiu ludzi nie dość politycznie poprawnych.

Jednym z najciekawszych i najodważniejszych głosów tego typu jest „Wyjście z zamku wampirów” Marka Fishera. Fisher zaczyna od opisu własnego strachu: obserwując kolejne lewicowe ataki na nie dość prawomyślnych, nie stanął w ich obronie, bojąc się, że będzie kolejną ofiarą. Jeśli lewicowy intelektualista obserwuje u siebie mechanizm znany z czasów terroru rewolucyjnego, to czy poprawność polityczna nie zagraża wolności słowa? Czy można prowadzić publiczną debatę, jeśli reprezentanci uznanych za zdominowane grupy mogą oddalić każdą wypowiedź, odwołując się do uczuć, subiektywnych doświadczeń i potrzeby przebywania w bezpiecznej przestrzeni (safe space)? Czy nigdy nie zdarzyło wam się czuć tego lęku?

Daltoniści objaśniają świat

Ależ oczywiście, że czujemy ten lęk – odpowiedzą zwolenniczki politycznej poprawności. Lęk przed ośmieszeniem, wykluczeniem, agresją werbalną, a nawet fizyczną to nasza codzienność. To tu i teraz mężczyźni są ekspertami w sprawie doświadczenia aborcji, biali tłumaczą czarnym, że przesadzają ze swoim poczuciem dyskryminacji, a pierwszy lepszy bufon może strzelić kobiecie pouczający wykład, powołując się na książkę, którą ona sama napisała – jak w anegdocie otwierającej „Mężczyźni objaśniają mi świat” Rebeki Solnit. To heteroseksualna męska biała norma tu i teraz narzuca swoją subiektywność jako obowiązującą i udając, że jest wcieleniem uniwersalistycznego człowieczeństwa, brutalnie eliminuje wszelkie inne głosy.

„Swoja drogą dziwne musi to być życie; zawsze mieć prawo głosu i wpadać w oburzenie, kiedy proszą, żebyś wreszcie, dla odmiany posłuchał” – zauważa Reni Eddo-Lodge we wpisie na blogu, który dał początek książce „Dlaczego nie rozmawiam już z białymi o kolorze skóry”. Eddo-Lodge jako czarna Brytyjka sugestywnie opisuje emocjonalny kontredans, jaki musi odtańczyć, rozmawiając o swoim miejscu w ojczystym społeczeństwie. „Nie mogę dłużej zamęczać się psychicznie, próbując komunikować swój punkt widzenia, jednocześnie balansując na bardzo rozhuśtanej linie, aby przypadkiem nie zarzucić żadnemu białemu współudziału w utrwalaniu rasizmu strukturalnego i nie narazić się na ostracyzm”.

Siła perswazyjna tej książki leży w skutecznym przedefiniowaniu komunikacyjnej ramy. Autorka, odwołując się do statystyk i przykładów z osobistego życia, pokazuje, że brytyjska doktryna „ślepoty na rasę” wcale nie osłabia dyskryminacji, ale ją umacnia. „Rasa nie ma znaczenia” – mówią ci, których przywilej polega na tym, że kolor ich skóry jest traktowany jako domyślna norma, zamykając usta tym, którzy muszą borykać się ze strukturalną dyskryminacją. Rasizm zostaje utożsamiony z ekscesem w zachowaniu (np. gdy używając wyzwisk, czyni się rasę widoczną), a nie systemem społecznym, który z zachowaniem wszelkich form uprzejmości daje białym większą szansę na wykształcenie, dobrą pracę, wyrok w zawieszeniu. No chyba że Idris Elba ma zostać Jamsem Bondem: wtedy daltoniści nagle widzą kolory.

Kończyłam czytać książkę Eddo-Lodge na plaży West Wittering powoli pożeranej przez przypływ. Po prawej czarna rodzina z trójką dzieci, po lewej bałkańska impreza, naprzeciw biali Anglicy grają w siatkówkę, przepraszając, gdy piłka wpada między kobiety w sari piekące szaszłyki na jednorazowym grillu. Zawsze zachwycała mnie ta neutralna uprzejmość, nieznająca kolorów skóry, różnic ubioru i akcentów. Sama dorastałam przecież w kraju, gdzie mój daleki od słowiańskiej ortodoksji wygląd zachęcał obcych ludzi do nieustannego plebiscytu na miejsce mojego pochodzenia – bywałam więc Filipinką, włoską żydówką, a nawet Eskimoską. Ale czy mój entuzjazm nie opiera się na myśleniu życzeniowym? Gorzej: czy wbrew moim intencjom nie staje się narzędziem symbolicznej przemocy?

Tabu i przekroczenie

I tu dochodzimy do kwestii ulotnej, delikatnej, ciężkiego kalibru. Kto ma moc nadawania znaczeń: nadawca („Przepraszam, jeśli ktoś się poczuł urażony, nie taka była moja intencja”), odbiorca („Czuję się urażona”) czy konwencja społeczna (taka a taka wypowiedź ma charakter rasistowski). Kto i na jakiej podstawie ma prawo ustalać, co jest, a co nie jest politycznie poprawne? Czy istnieją niewypowiadalne słowa, czy tylko niewłaściwe użycia?

Weźmy przykład z fikcji: zawiązanie akcji „Oto jestem” Jonathana Safrana Foera. Nauczyciel w żydowskiej szkole amerykańskiej znajduje kartkę z wyzwiskami, zawierającą najstraszniejsze ze strasznych „słowo na n”. Sam, uczeń, u którego została ona znaleziona, konsekwentnie twierdzi, że nie jest rasistą i nie ma za co przepraszać. Powołuje się przy tym na argumentację swojego ojca: nie ma złych słów, są tylko złe konteksty.

Jak zauważył Mick Hume w „Trigger Warning: Is the Fear of Being Offensive Killing Free Speech”, współczesna poprawność polityczna tak bardzo przywiązuje się do konkretnych słów, że abstrahuje nie tylko od intencji, ale i sytuacji ich użycia – tym samym czyniąc z nich słowa magiczne. Jako przykład podaje aferę, która wybuchła, gdy jedna z gazet dotarła do nigdy niewyświetlonego odcinka „Top Gear”, w którym Jeremy Clarkson użył starej wyliczanki, mamrocząc niezrozumiale pod nosem w miejsce frazy catch a nigger by his toe [złap czarnucha za palec u nogi]. Wybuchł skandal, Clarkson zarzekał się, że najgorsze ze słów z jego ust nie padło, ale mimo to przeprosił za to, czego nie powiedział. „Słowo na n” okazało się obdarzone mocą tak wielką, że nawet próba ominięcia go przy przytoczeniu większej całości (doskonale znanej starszym generacjom) w wycofanym z emisji materiale wywołała burzę.

Paradoks polega na tym, że gdzie jest tabu, tam musi być też jego odreagowanie: stłumienie albo przekroczenie. W „Oto jestem” Sam pisze „słowo na n”, gdy zainspirowany przez czarną przyjaciółkę bada granice swojej represji – wyraz ten staje się oderwanym od społecznych znaczeń narzędziem samopoznania, konsekwencje jego użycia – sprawdzianem rodzinnych relacji. Prywatna transgresja Sama jest zatem niewinna, ale stojący za nią mechanizm pozostaje szalenie niebezpieczny. Jeśli bowiem wierzyć Arlie Russell Hochschild, autorce „Obcego we własnym kraju”, nie tyle rasizm czy seksizm porwał wyborców Trumpa, co sam akt manifestacyjnego odrzucenia poprawności politycznej. W pewnym sensie obecny prezydent USA obiecywał swoim zwolennikom to samo, co polityka tożsamości: uczuciową wolność wyzwoloną od narzucanych przez obowiązującą kulturę norm.

Praktyczne pytanie brzmi zatem: czy jedyną formą oporu wobec przemocy symbolicznej jest poprawność polityczna oparta na logice represji? Jak w praktyce nawigować w czasie przejściowym, gdy pod powierzchnią współczesnej kultury ścierają się dwie tektoniczne płyty nowoczesności: ekspresywistyczny indywidualizm rozumiany jako prawo do pełnej ekspresji siebie napiera na oświeceniową uniwersalistyczną koncepcję praw człowieka, raz wywołując delikatne drżenia, raz gwałtowne wstrząsy. A my, odbijając się od ściany do ściany, frenetycznie aktualizujemy nasze procedury BHP bądź szyderczo je parodiujemy.

Poczuć ducha surfingu

Może zatem czas się wyzwolić z tęsknoty za twardym gruntem? Nie ma bowiem takiej listy słów i takich kodeksów zachowań, które zniosą nierówność społecznych sił i na zawsze uchronią nas przed nieuświadomioną przemocą z jednej, a zranieniem z drugiej strony. Nie ma też jednak takiej hegemonii i takiej władzy – stwierdza Judith Butler w zakończeniu „Walczących słów”która w pełni panuje nad kontekstem i znaczeniem. Odpowiedzią nie jest reglamentacja języka, lecz jego twórcze używanie.

Wyobraźmy sobie zatem dążenie do ograniczenia symbolicznej przemocy, nieznające przykazań i list grzechów. Opierające się nie na logice moralistów, kapłanów i rewolucjonistów, lecz – idąc za radą Solnit z „Hope in the dark” – tricksterów. Trickster nie buduje nowego porządku ani nie pogrąża się w nieustannej krytyce starego: zamiast tego przekształca sytuacje, w których się znalazł, improwizuje, zmienia konteksty. Nie potępia z góry żadnych słów i reprezentacji, ale też nigdy nie poddaje się biernie ich mocy. Zbawia tak od represji, jak i wiary w zbawienie: choć nie zna pokory, umie ją praktykować. Nigdy nie jest poprawny.

Tekst powstał we współpracy z Nagrodą Literacką Gdynia.

Nagroda Literacka Gdynia