„Moja krew”,
reż. Marcin Wrona

Jakub Socha

Główny bohater „Mojej krwi” Marcina Wrony nie chce biernie oczekiwać na koniec. Jako że jest prawdziwym wojownikiem, postanawia walczyć

Jeszcze 1 minuta czytania


Bokser Igor to mężczyzna bez przyszłości – właśnie dowiedział się, że niedługo umrze. Główny bohater „Mojej krwi” Marcina Wrony nie chce jednak biernie oczekiwać na koniec. Jako że jest prawdziwym wojownikiem, postanawia walczyć. Wsiada więc do swojego sportowego auta i, paląc gumy, rusza na miasto. W betonowym molochu gra męska muzyka: wóda za wódą, a za wódą koks. Potem naparzanie mięśniaków, pieprzenie dziwek. Tak właśnie oswaja trwogę Igor – polski macho, duży miś o małym rozumku, miś, który, podobnie jak taki jeden, najbardziej delikatny jest na kacu. Wrona pokazuje te obrazki ze złamanego życia z tak zwanym nerwem, w tak zwanej estetyce rodem z MTV, to znaczy kolorowo i szybko. Łatwo. Świeci się, jarzy, rozbłyska. Prawdziwie stroboskopowe kino. Nierozsądni krytycy mówią, że prawdziwie europejskie.

„Moja krew”, reż. Marcin Wrona,
Polska 2009, w kinach od 29 stycznia 2010
I zdarza się cud. Rankiem, po kolejnej balandze, skacowany Igor spotyka w miejskim autobusie młodą, cichą Wietnamkę, która uczy się na głos języka polskiego. Mowa ojczysta usłyszana na kacu jest dla boksera czymś na kształt epifanii. Teraz już się nie boi, bo wie: wie, jak zapobiec wymazywaniu, metafizycznej pustce; wie, jak doprowadzić do tego, by żyć wiecznie. Pięściarz postanawia zapłodnić Azjatkę.

Determinacja Igora każe reżyserowi zmienić stylistykę, porzucić ciemne pomieszczenia, alienujące jarzeniówki i wyjść na powierzchnię – w naturalne światło. Rozpoczyna się specyficzna podróż sentymentalna, znaczona przez rozstania i powroty.

Dziewczyna początkowo nie jest chętna, boi się szalonego pięściarza.
W końcu ulega. Nie ma mowy o żadnym przypadku, o tym, że tak jakoś wyszło. Chłodny, analityczny umysł reżysera podsuwa takie równanie: jeden plus jeden daje trzy. I wyjaśnia: przecież on jest prawdziwym mężczyzną, urodzonym zdobywcą; przecież ona jest kobietą, na dodatek Azjatką, która urodziła się po to, by być uległą; przecież z tego musi być dzieciak.

Eryk Lubos jako zraniony zwierz, przyszły ojciec, miotający się w klatce swojego ciała, jest bardzo ekspresyjny. Luu De Ly jako cicha pracownica wietnamskiego baru, przyszła matka bardzo się stara, by swoim występem nie przyćmić partnera. Cóż, choćby nawet nie wiem jak wielkie były to kreacje, nie przysłonią one banalnego faktu: za prokreacyjnym i wyzwalającym równaniem Wrony kryje się zwyczajny strach przed kobietą, kobietą, która dla reżysera jest chyba kimś na kształt demona. Ten lęk obraca opowieść o bokserze, który chce pozbyć się swojej świadomości i zapomnieć, że umiera, w opowieść o świadomym gwałcie.

Jest w Polsce popularne porzekadło, które często można usłyszeć wśród „prawdziwych” facetów: „jak suka nie da, to pies nie weźmie”. Wrona podszedł do niego jak prawdziwy artysta, to znaczy twórczo. „Moja krew”, wyrastająca kulturowo z wyżej wspomnianej mądrości, wyraża taką oto myśl: „suka da, jeśli tylko pies będzie odpowiednio groźnie szczekał”.

Kolega po obejrzeniu „Mojej krwi” powiedział krótko: „to przecież jest symulator tresowania Azjatki”. Niestety miał rację. Dawno nie było w polskim kinie filmu równie szowinistycznego i ordynarnego.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.