3 x B
Christian Boltanski, „Personnes” – Monumenta 2010, fot. Didier Plowy

3 x B

Agnieszka Daniłowicz-Grudzińska

W ogromnej hali Grand Palais Christian Boltanski pokazuje instalację „Osoby”. Pierwsze wrażenie: koszary? kolonie letnie? tymczasowy obóz dla ofiar jakiejś strasznej katastrofy?

Jeszcze 2 minuty czytania

Monumenta 2010 / Christian Boltanski. Paryż, Nef du Grand Palais, 13 stycznia – 21 lutego 2010

Po francusku „Osoby” to „Personnes”. W liczbie pojedynczej personne to osoba, ale też „nikt” w przeczeniu. Nikt jako wszyscy zarazem. Boltanski mówi o całej ludzkiej społeczności, o zespole everymenów. Podkreślając masę, która staje się nikim, artysta mówi o każdym z nas.

Christian Boltanski, „Personnes ”
– Monumenta 2010
, fot. Didier Plowy
Boltanski urodził się 4 września 1944 roku w Paryżu, w rodzinie żydowskiej pochodzącej z Ukrainy. Ojciec, lekarz, przyjął wiarę chrześcijańską, matka od 22 roku życia chorowała na polio i podobno – a tych „podobno” będzie dużo w biografii artysty – miała trudności z chodzeniem. W czasie wojny nowa wiara ojca nie ochroniła go od ustaw norymberskich skrupulatnie stosowanych przez rząd Vichy.

Rodzice Christiana aranżują scenę kłótni małżeńskiej w ich mieszkaniu w 7 dzielnicy Paryża: wybucha awantura, wrzaski, trzaskanie drzwiami… Dwuletni wówczas brat Christiana, Luc, dziś znany socjolog, a także konsjerżka i sąsiedzi, dowiadują się, że ojciec właśnie opuścił rodzinę i że rodzice się rozwodzą.

Wyzwolenie Paryża. Ojciec nagle pojawia się z powrotem. Okazuje się, że żył ukryty przez rok w skrytce wybudowanej pod podłogą w ich mieszkaniu, wychodził w nocy. „W tych właśnie okolicznościach – mówi Christian w wywiadzie dla «Le Monde» – zostałem poczęty”. Na cześć zakończenia wojny rodzice dali mu na drugie imię Liberté – wolność. Doceniał ich intencję, ale trudno było używać tego imienia.

Po wojnie rodzina, skupiona na sobie, żyje w ciągłym strachu. Dzieci śpią na podłodze przy łóżku rodziców. Gdy ojciec wychodzi do pracy, matka czeka na niego godzinami wraz z synem w samochodzie, aż wyjdzie ze szpitala Laënnec, w którym pracuje. „Wyrobiłem sobie dzięki temu ogromne zdolności obserwacyjne – mówi Christian po latach w tym samym wywiadzie. – Ale też strach przed światem. Nie chodziłem regularnie do szkoły, miałem trudności z pisaniem, rozmawiałem tylko z moimi braćmi, nie odzywałem się do nikogo. Po raz pierwszy wyszedłem sam z domu w wieku 20 lat, na kurs rysunku. W ogóle mi nie poszło. Gdyby nie sztuka, gdyby nie moi bracia, skończyłbym w domu wariatów”.

Krytycy podkreślają niejasności w biografii Boltanskiego i wskazują na jego umiłowanie konfabulacji. Artysta żyje jednak niewątpliwie w strachu przed życiem, przekazanym mu przez rodzinę - a może to trauma właściwa każdemu artyście?

Z czego składa się wystawa w Grand Palais?
Wchodząc, widzi się mur powstały z ustawionych ciasno, przylegających do siebie starych kartonowych pudeł, w jakich przechowuje się dokumenty, zdjęcia, pamiątki. To stała i powracająca obsesja Boltanskiego: katalogowanie, układanie, zbieranie, porządkowanie… Niektóre pudła mają jakieś numery, inne nie. Mur jest wysoki, dopiero po jego obejściu otwiera się przed nami widok na ogromną salę.

Na podłodze rozłożone są w trzech długich szeregach wzdłuż i wszerz ubrania, kolejna obsesja Boltanskiego, obecna w poprzednich jego instalacjach. Są różnokolorowe, ale nie wyglądają na nowe, jeszcze mniej - na eleganckie czy markowe. (Po zakończeniu wystawy mają zostać rozdane biednym lub poddane recyklingowi). Ułożono je tak, że sprawiają wrażenie, jakby tworzyły miejsce do spania dla jednej osoby. Na rogach ustawiono niewysokie słupy, słupki właściwie, pośrodku, nad każdym takim posłaniem zawieszone zostało światło. W półmroku efekt jest niezwykły. Oświetlone z góry posłania ciągną się przez całą długość ogromnej hali wystawowej w trzech równych rzędach. Między nimi wąskimi ścieżkami przechadzają się w ciszy zwiedzający. Czasami wydaje się, że te posłania czekają na nich.

Pierwsze wrażenie: koszary? kolonie letnie? tymczasowy obóz dla uchodźców, ofiar jakiejś strasznej katastrofy? sala chorych w dawnym szpitalu? legowiska nad brzegiem Sekwany ludzi bez papierów i pozwolenia na pobyt? Po chwili uświadamiam sobie, że najstraszniejszy w tych posłaniach ułożonych z ubrań jest ich porządek, ich ustawienie pod linijkę. Żadne ubranie nie wystaje poza wytyczoną linię, ścieżki prowadzą nas równo, nie można z nich nigdzie zboczyć, bezładowi ubrań odpowiada zarazem niewidzialna, ale bardzo silnie wyczuwalna żelazna dyscyplina.

Przechadzając się – choć nie jest to odpowiednie słowo, bo gdy tam chodzimy, ogarnia nas silny stres, niepokój, strach nawet – słyszymy cały czas głuchy pogłos bijącego serca.

Christian Boltanski, „Personnes” –
Monumenta 2010
, fot. Didier Plowy
Mniej więcej pośrodku rzędów legowisk, na wprost muru z pudełek, wznosi się ogromna sterta ubrań, jeszcze bardziej zniszczonych niż te, które ułożono na podłodze. Nad nimi, niemal pod samą kopułą, unosi się z mechanicznym dźwiękiem jakaś dziwna maszyneria, coś pomiędzy dźwigiem a gigantycznymi kleszczami. Kleszcze powoli zanurzają się w górę ubrań, chwytając w paszczę kilka z nich, podnoszą do góry, i wypuszczają ze swych szponów. Ubrania w przypadkowym porządku spadają na stos. Jedne na górę – te pewnie zostaną zabrane za następnym podejściem mechanicznej bestii, innym udaje się dostać na dół: te mają jakby więcej szczęścia, trochę jeszcze poleżą. Trudno pojąć, na czym polega dramatyzm ich lotu w dół, tego przypadkowego opadania, ale nie sposób od tego oderwać oczu.

I to już wszystko. Tę wystawę można obejść w 10 minut, można też tam zostać wiele godzin.

Pierwsze wrażenia, jakich doznałam, są chyba dość ewidentne (ale, jak się okaże, nie dla samego Boltanskiego). Ustawione pod sznurek, ciągnące się w nieskończoność baraki w Auschwitz i wytyczone przejścia między nimi. Każde legowisko – prycza. Stos ubrań pozostałych po tych, którzy poszli do gazu. Kanada – barak z ubraniami i innymi dobrami, pracować tam oznaczało często zachować życie.

Ale nie zawężajmy wrażeń z wystawy do tej automatycznie nasuwającej się interpretacji. Dla samego artysty owe kleszcze to metafora boskiej ręki i Sądu Ostatecznego. „Dlaczego Bóg wybiera tego człowieka, a nie innego? – stawia retoryczne pytanie Boltanski w swej wypowiedzi na wideo towarzyszącej wystawie. – Możemy zginąć w każdej chwili. To Bóg wybiera, kogo zabrać. W pewnym wieku chodzimy po polu minowym. Na miny wchodzą nasi przyjaciele, i my także w końcu na nie trafimy”.

Wychodząc z wystawy i nie mogąc jednocześnie z niej wyjść, odnoszę wrażenie, że przedstawia ona jakąś zbiorową, mechaniczną i  uporządkowaną apokalipsę. Ogromną w swym wymiarze, ale także indywidualną. Czy tylko XX wieku?

Boltanski – Borowski – Beckett. Te trzy nazwiska nagle układają się tutaj w logiczną całość.