„Fish Tank”,
reż. Andrea Arnold

Karolina Kosińska

„Fish Tank” z  wyczuciem omija mielizny kina społecznego; nie wpada  w ckliwy lub melodramatyczny ton, od razu ściąga go do bezpiecznego, przyziemnego poziomu

Jeszcze 1 minuta czytania


Z filmami społecznymi zawsze jest ten sam kłopot – grozi im niebezpieczeństwo schematyczności, moralizatorstwa i paternalizmu. Zrobić film społeczny, który nie byłby płaską i jednoznaczną ilustracją z góry założonej tezy, z żywymi i autonomicznymi bohaterami, potrafią tylko nieliczni. Brytyjczycy akurat mają potężną i chlubną tradycję tego rodzaju kina – „młodym gniewnym”, Kenowi Loachowi czy Mike’owi Leigh udawało się (zwykle) łączyć zaangażowanie społeczne z niejednoznacznością przekazu, a brutalny realizm z liryzmem.

„Fish Tank”, reż. Andrea Arnold.
Wielka Brytania 2009, w kinach od 5 lutego 2010
Mia Williams, bohaterka filmu „Fish Tank” Andrei Arnold (Nagroda Jury – Cannes 2009), rozsadza ramy kadru od pierwszej minuty. Szesnastoletnia dziewczyna w dresie z londyńskich zapyziałych blokowisk, mieszkająca z matką i z młodszą siostrą, jest wściekła, agresywna i nieufna, a w kontaktach z innymi – zazwyczaj brutalna. Ale ma też swój azyl – hiphopowy taniec, który w samotności ćwiczy w opuszczonym mieszkaniu. Ten taniec to sposób na odreagowanie frustracji, ale nie wentyl dla emocji – te Mia okazuje rzadko. Zagrożeniem dla trwałości tej twardej skorupy okaże się jednak kochanek matki, Connor. Jego pojawienie się wprowadzi do rodziny pań Williams pozory normalności. Zafascynowana męską cielesnością przybysza, oszołomiona łagodnością, otwartością i szczerym zainteresowaniem, jakie okazuje jej Connor, dziewczyna zacznie mięknąć – nawet jeśli wbrew sobie. Happy endu jednak nie będzie – Mia słono zapłaci za swoją ufność. Jak ogłupiona ryba, która dała się złapać na przynętę.

Film Arnold jest agresywny, ale nie epatuje naturalizmem. Bywa liryczny, ale nigdy nie popada w sentymentalizm, choć taka groźba kilkakrotnie się pojawia: kiedy Mia zaczyna tańczyć czy kiedy próbuje uwolnić tajemniczego białego konia przykutego łańcuchem na opuszczonym parkingu. Arnold z wyczuciem omija takie mielizny; nie pozwala, by film wpadł w ckliwy lub melodramatyczny ton, od razu ściąga go do bezpiecznego, przyziemnego poziomu. Nie popada też w drugą skrajność –  nie serwuje nam ekstremalnej, pesymistycznej wizji. A konwencja społecznego realizmu w strywializowanej wersji często kusi takimi łatwymi rozwiązaniami. Arnold ma szacunek do rzeczywistości i do swoich postaci, nie pozwala im ześlizgnąć się w czytelne, ale sztuczne stereotypy. A co najważniejsze – stara się ich nie oceniać i nie traktować protekcjonalnie.

Jasne, że klasowość, społeczne umiejscowienie bohaterów, ma tu kolosalne znaczenie. Działania, decyzje i sposób bycia Mii w ogromnym stopniu uwarunkowane są rzeczywistością, w której żyje. „Fish Tank” nie jest jednak opowieścią o bezdusznym systemie społecznym, zaludnioną postaciami-marionetkami mającymi zilustrować zadaną tezę. Punkt wyjścia tkwi w relacjach między ludźmi, którzy jednocześnie tkwią w takim, a nie innym świecie i radzą sobie jak umieją z izolacją społeczną, z brakiem perspektyw i frustracją, jaką on rodzi.

I choć pryzmat tej rzeczywistości każe nam widzieć jedynie brutalność i rozpad, nie sposób nie zauważyć, że gdzieś pod nimi czai się niezwykła siła, duma, poczucie godności, niedookreślony potencjał wspólnotowości wbrew całemu światu. A także niejednoznacznej bliskości tak doskonale oddanej w finale, w scenie wspólnego tańca matki i córek. Mia nie pozwala nam litować się nad sobą. Możemy jej najwyżej podać rękę, życzyć powodzenia i z szacunkiem zaakceptować drogę, którą sama wybrała.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.