O debiucie Piotra Pazińskiego

Agnieszka Rahoza

„Pensjonat” Piotra Pazińskiego jest pierwszą od wielu lat powieścią, która wyrasta z tradycji i kultury polskich Żydów

Jeszcze 1 minuta czytania

Za swój debiut powieściowy Piotr Paziński, redaktor naczelny pisma „Midrasz”, został uhonorowany Paszportem Polityki. „Pensjonat” to nieśpieszna i meandryczna opowieść o pamięci. Narrator, stanowiący alter ego autora, powraca po latach do popadającego w ruinę żydowskiego pensjonatu, położonego w znanym przedwojennym uzdrowisku. Zagłada kładzie się cieniem na starym domu wypoczynkowym. Perony stacji, pociągi widma i niedalekie tory kolejowe budzą dwuznaczne skojarzenia. W lesie, na uboczu, znajduje się miejsce, gdzie ocalali Żydzi czują się u siebie. Ale lata świetności pensjonatu minęły bezpowrotnie. Dawni pensjonariusze albo zginęli, albo wyjechali, bądź po prostu zmarli. Nieliczni żyjący wspominają tych, którzy odeszli. Nieaktualne adresy, numery telefonów, rachunki zbierane przez lata, rozpadające się kryminały, mieszają się z urywkami wspomnień, strzępami zasłyszanych opowieści i sporów.

Piotr Paziński, „Pensjonat”. Wydawnictwo
Nisza, Warszawa, w księgarniach od sierpnia 2009
Pamięć i jej ułomność jest główną osią opowieści. „ …już nie ma kogo zapytać, więc teraz trzeba wszystko wyciągnąć z głowy” – powiedział autor w jednym z wywiadów.

Bohater jest ostatnim żyjącym wnukiem, końcowym ogniwem łańcucha pokoleń. Jego obecność uwiarygodnia istnienie nie tylko starych ludzi, ale i miejsca. Bo „Żydem jest ten co ma żydowskie wnuki”. Ale być wnukiem to nie tylko dziedzictwo genetyczne. To również przekazywana kultura i tradycja. „Pensjonat” jest pierwszą od wielu lat książką, która wyrasta z tradycji i kultury polskich Żydów.

Narrator swoją obecnością spaja wszystkie wspomnienia – zasłyszane i przeżyte. Otwiera je, niczym chińskie pudełka, schowane jedno w drugim. Na własne wspomnienia nakładają się cudze, opowieść wikła się  w opowieści. Duchy zmarłych żyją w nich na równych prawach z obecnymi pensjonariuszami. Ale pamięć o nich jest ułomna i gasnąca.

Wszystko spowija melancholijne spojrzenie autora. Zdaniem Tuwima melancholia to stan, gdy w restauracji jest więcej personelu niż gości. Żydowskie poczucie melancholii wynika z  rozdarcia pomiędzy oczekiwaniem na nadejście Mesjasza a światem rzeczywistym, który podważa zasadność tego oczekiwania. Doświadczenie przypadku rządzącego ludzkim życiem, wyznań, pogromów, rozczarowań, podważa immanentną obecność Boga w świecie. To napięcie rodzi melancholię.

W rozpadającej się arce pełnej starych ludzi i wspomnień o innych starych ludziach już nikt nie czeka na Mesjasza. Niedobitki narodu wybranego chciałyby zrzucić brzemię wybraństwa, przymierza, które go czyni osobnym i naznaczonym. Zagorzały materialista Leon powołuje się na Gagarina, by w nieskończoność udowadniać nieistnienia Boga.  Ale Przedwieczny, nieoczywisty, jest ciągle obecny w rozmowach, sporach, czy dziecięcych zabawach narratora, który niczym biblijny Adam nazywał każdą sosnę i grzyb sekretnym imieniem. To On jest w ostatnim pudełku pamięci. I na kartach książki, zaczynającej się  jak Tora. „Na początku…” .


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.