MÓJ CHOPIN:
Ostryga z cukrem

Andrzej Żuławski

To, że przez cały rok będziemy międlili Chopina, wydaje mi się pomysłem tragicznym, zważywszy na inteligencję, delikatność i inność jego muzyki. Czy naprawdę tym można tak łomotać przez rok?

Jeszcze 2 minuty czytania

Szykuje nam się upiorny rok, zadręczą Chopina nami i nas Chopinem. W wyniku Roku Mozartowskiego do dzisiaj nikt nie chce rozmawiać o muzyce Mozarta. Pomysł Roku Chopinowskiego – fakt, że przez cały rok będziemy międlili Chopina – wydaje mi się antychopinowski i tragiczny, zważywszy na inteligencję, delikatność i inność jego muzyki. Czy naprawdę tym można tak łomotać przez rok?

rys. Edward DwurnikPamiętam moje pierwsze zetknięcie z Chopinem bardzo dokładnie. To było chyba dwa lata po śmierci Stalina, czyli rok 1955, może 54. Miałem około piętnastu lat. W moim domu rodzinnym muzyki klasycznej się nie słuchało. Ojciec miał tak zwane drewniane ucho, mimo że stryj, Wawrzyniec Żuławski, był potem przewodniczącym Związku Kompozytorów Polskich, a wszyscy w rodzinie muzykowali. Ojciec śpiewał, strasznie fałszując. Muzyka nie była tematem w domu.

A ja się wtedy kochałem w prześlicznej, adoptowanej córce Juliana Tuwima, którą pani Tuwimowa, Zosia, znalazła w sierocińcu. Jej rodzice prawdopodobnie zginęli w getcie. Była też piekielnie inteligentna. Pewnego dnia, u niej w domu, powiedziała do mnie: „Słuchaj, muszę nastawić radio, bo będzie nadawany drugi koncert pana Fryderyka, ja to szczególnie kocham i przepraszam cię, ale teraz przestań do mnie mówić…”. Byliśmy dziećmi, to była platoniczna miłość, właściwie jedyna w życiu, którą dobrze wspominam… Nastawiła to radio – już nie pamiętam kto grał, zresztą wtedy nie wiedziałem o tym nic. Kazała mi przesiedzieć przez ten koncert. I mnie się uszy otwarły.

Nie jest tak, że muzyki klasycznej w ogóle nie znałem. Ale raczej Debussy, Ravel, rzeczy stosunkowo łatwe, bo ojciec innych nie percypował. A tu nagle zderzyłem się z muzyką, która przy pozorach wielkiej łatwości jest niebywale trudna, głęboko przejmująca i subtelna. Eklektyczna, powiedziałbym.

Po tym wieczorze zacząłem słuchać Chopina. Musiałem namawiać skąpych rodziców na zakup płyt, które nie były łatwo dostępne. Wyłapywałem też co nieco w radiu. I właściwie od piętnastego roku życia (a w tym roku kończę siedemdziesiąt) muzyka w ogóle, a muzyka Chopina w szczególności, nie opuściły mnie nigdy.


526

Kiedy pracowałem nad filmem „Błękitna nuta”, o Chopinie i George Sand, to zdobyłem wszystkie nagrania Chopina, która świetna firma Eratonis sprokurowała wtedy jeszcze na taśmach. Słuchałem tego na walkmanie. Z nieustającym zachwytem, z poczuciem wielkiej bliskości.

Słucham wszystkiego. Słucham rock'n'rolla bardzo chętnie, jeśli jest dobry. Słucham Amerykanów, minimalistów, Cartera, Johna Adamsa, Gubaidulinę. Słucham muzyki w ogóle. Ale do Chopina ciągle wracam.

Potem usiłowano młodym ludziom w Polsce obrzydzić Chopina, bo był sztandarowym kompozytorem PRL-u. Tłuczono go od rana do nocy przy lada okazji. Naprzód w radiu, potem w telewizji w kronikach filmowych, podczas akademii partyjnej albo wojskowej. Jego muzyka wszystkim zaczęła się źle kojarzyć z pseudopatriotyzmem. Bo władzom wydawała się łatwa. A w dodatku ktoś wymyślił, że to jest muzyka oparta na elementach folkloru polskiego, co, jak wiadomo, jest kompletną nieprawdą. Że niby to nasze z gruntu, z gleby. Żadne tam fiu, fiu salony, żadne Paryże, tylko nasza muzyka.

W tym okresie słuchałem Chopina mniej chętnie. A kiedy to wszystko na szczęście runęło, rozpadło się i można było znów się zająć Chopinem, to ta wielka fala miłości wróciła mi do tego stopnia, że gdy wyrzucili mnie z Polski i znalazłem się Paryżu, zaczęła mnie dręczyć myśl, że może losy Chopina są mi bliskie; dlatego, że on też tam umarł i tam przeżył historię miłosną swojego życia. Bardzo trudną, z Francuzką. Zacząłem czytać jego świetną korespondencję i zrozumiałem, że był wybitnie inteligentnym człowiekiem. Niebywale zjadliwy, przy czym celny i trafny w psychologicznych opisach charakterów ludzi, sytuacji. W salonach paryskich nazywano go ostrygą posypaną cukrem. Coś musiało w tym być.

Postanowiłem któregoś dnia, że zrobię o nim film, który skupi się na ostatnim dniu jego życia z George Sand. Nie tylko dlatego, że wtedy zaczął się rozpadać kokon, który sobie mozolnie wybudował na obczyźnie, ale także dlatego, że w zasadzie nic potem już nie skomponował nowego. Tylko poprawiał rzeczy, które już miał naszkicowane. I parę lat później umarł. Prawdopodobnie ze zgryzoty. Do dzisiaj nie wiadomo, czy cierpiał na gruźlicę.

A zatem od tego bardzo wczesnego dnia z młodą Ewą Tuwimówną po ten dzień, kiedy już jako bardzo dorosły człowiek zrobiłem film – Chopin trwa. Jest jak członek rodziny.

Nie jestem zawodowym biografem, więc nie będę już męczył Chopina. To co ja miałem do powiedzenia, powiedziałem w filmie.

Jak robiliśmy film, to siadaliśmy co wieczór, po zdjęciach, z Januszem Olejniczakiem nad kieliszkiem wina i zadawaliśmy sobie pytanie, czy pan Fryderyk byłby z nas zadowolony. Ale nie w sensie hagiograficznym, tylko w sensie jakiejś prawdy. Prawdy muzycznej także. Przyczyniłem się do tego – przyznaję z lubością – żeby to było bardziej prawdziwe, bo zmusiłem Janusza, żeby grał na instrumentach z epoki. Przecież ramę żelazną do fortepianu wprowadzono w roku śmierci Chopina. On grał na drewnianych ramach. To jest inny dźwięk. O wiele trudniejszy do wycieniowania. I Janusz z wielkim bólem się zgodził. Mówił: „ja jeżdżę mercedesami, a ty mi każesz przesiąść się na syrenkę”. A ja na to: „no, ale Chopin grał na syrence i na tym to skomponował”.

I – to jest wbrew pozorom bardzo skromne wyznanie – najlepszą chopinowską płytą, jaką znam, jest płyta Janusza Olejniczaka z filmu „Błękitna nuta”. Poza tym koncerty Pogorelicia są podziwu godne. I są u Marty Argerich momenty świetne. Ale tego nie jest tak dużo. Mnie strasznie irytuje, jak się podnosi pod niebiosa całą tę szkołę polską, której wykwitem ostatnim jest pan Blechacz. Blechacz jest bardzo przyzwoitym uczniem, kropka. Nic więcej.

wysłuchała Anna Opolska



Ten artykuł jest dostępny w wersji angielskiej na Biweekly.pl.