Berlinale –  kino w mieście

Berlinale –
kino w mieście

Alicja Peszkowska

Festiwal z właściwym sobie rozmachem opanował Berlin, dominując nie tylko dyskurs medialny. Plakaty filmowe, a także zdjęcia gwiazd, zawisły wzdłuż ulic, na przystankach, stacjach metra i kolejek

Jeszcze 2 minuty czytania

Przez 11 dni Berlinale kino jest centrum, czy też jak mówiły slogany reklamujące festiwal – sercem miasta. Podczas gdy trudne i kontrowersyjne tematy znajdują miejsce na ekranach, festiwal z właściwym sobie rozmachem wkracza w Berlin, dominując nie tylko dyskurs medialny. W tym roku plakaty filmowe, a także zdjęcia gwiazd, zawisły wzdłuż ulic wszystkich dzielnic, na przystankach, stacjach metra i kolejek S-bahn. Na niewielkich monitorach w metrze śledzić można było najnowsze zdjęcia i wypowiedzi związane z imprezą. Nowe centrum wciąż rozbitego wewnętrznie miasta otaczały dekoracje z logo festiwalu, a zarazem symbolem niemieckiej stolicy – berlińskim niedźwiedziem.

Być może to nie przestrzeń miejska jest kluczem do festiwalowej kompozycji głównego konkursu, ale z pewnością stanowi dla niego ważny kontekst. Filmem, który otworzył tegoroczne Berlinale było „Oddzielnie razem” („Apart together”) Wanga Quan’an. Weteran wojny (Liu) otrzymuje oficjalne pozwolenie na wycieczkę do rodzinnego Szanghaju, w którym przed laty zostawił ukochaną. Planuje poświęcić życiowe oszczędności jako rekompensatę dla rodziny wybranki (Qiao Yu’e) i zabrać ją ze sobą do Tajwanu. Zapomina, że przez 50 lat kobieta jego marzeń nie stała w miejscu; zapomina, że przez ten czas ona też żyła swoim życiem. I choć wybranka wciąż darzy uczuciem Liu, jej rodzina nie chce pozwolić na jakąkolwiek zmianę. Uczucia, tak jak piosenki nucone przez bohaterów tego filmu, nie wybrzmiewają do końca, nie mają kulminacji. Z zaskoczeniem obserwujemy trójkąt w domu Quio Yu’e i jej męża, który odwiedza Liu. Trudno powiedzieć czy Qiao jest „oddzielnie razem” z szanowanym przez nią mężem, czy też z byłym kochankiem. By zbliżyć się do swojej prawdziwej miłości i uzyskać rozwód Quio przejdzie przez wymuszone przez biurokracyjny bałagan drugie zaślubiny, które zyskują tu wymiar symboliczny.

Nagrody 60. Berlinale

Złoty Niedźwiedź – „Miód”, reż. Semih Kaplanoglu
Grand Prix – „Kiedy chcę gwizdać, gwiżdżę”, reż. Florin Şerban
Najlepszy reżyser – Roman Polański za „Autora widmo”
Srebrny Niedźwiedź za niezwykłe osiągnięcie artystyczne – Paweł Kostomarow, operator filmu „Jak spędziłem lato” Aleksieja Popogrebskiego
Najlepsza aktorka – Shinobu Terajima („Gąsienica”, reż. Koji Wakamatsu)
Najlepsi aktorzy – Grigorij Dobrynin i Siergiej Puskepalis („Jak spędziłem lato”)
Najlepszy scenariusz – Wang Quan'an („Apart together” – „Razem osobno”)
Nagroda Alfreda Bauera za dzieło nowatorskie – „Kiedy chcę gwizdać, gwiżdżę”

Inną refleksję nad rodziną prezentuje mroczny, brutalny, nakreślony skandynawską kreską obraz Thomasa Vinterberga „Submarino”. W kolejnym swoim filmie twórca „Festen” skupia się na bardzo protestanckim wątku ewolucji modelu rodziny, której analizę zaczyna od degradacji figury matki. Film otwiera obrządek chrztu, w który mali chłopcy bawią się pod rozpiętym nad ich głowami prześcieradłem, w zaciszu „domowego kościoła”. W kolejnej scenie pijana matka robi pod siebie w kuchni. Tragiczny rozwój wypadków oddali braci od siebie, ich życia wpiszą się w zamknięty krąg patologii. Kolejny raz porozmawiają dopiero w więzieniu, z matką nie będą już mieli nic wspólnego.

Archetypem matki gra też w wyróżnionym Srebrnym Niedźwiedziem filmie „Jeśli chcę gwizdać, gwiżdżę” („If I want to whistle, I whistle”) rumuński debiutant Florin Şerban. Pewnego dnia kobieta, która wiele lat temu porzuciła rodzinę, zjawia się w poprawczaku, żeby oznajmić synowi, że zabiera ze sobą do Włoch jego młodszego brata. Jej nagła, niespodziewana obecność staje się katalizatorem dalszych wydarzeń, w bohaterze budzi się gniew, bunt, panika. Przed nadejściem końca odsiadki ucieka…

W kolejnym bałkańskim filmie instytucja rodziny mierzy się z głęboko zakorzenionym w kręgu kultury chrześcijańskiej lękiem przed islamem. W bośniackim „Na drodze” („On the path”) Jasmili Žbanić młode małżeństwo stara się o dziecko. Luna jest młodą stewardesą, Amar właśnie stracił pracę na lotnisku z powodu nadużywania alkoholu. W momencie kryzysu rękę wyciąga do niego dawny kolega z armii – ortodoksyjny muzułmanin. Dzięki niemu Amar znajduje pracę w letnim obozie islamskiej komuny, uważnie zaczyna czytać Koran i przestaje podawać kobietom rękę, rezygnuje nawet z seksu. W końcu prosi Lunę o ślub kościelny, ale jego propozycja jest tylko pustym gestem. Obydwoje są dla siebie już obcymi ludźmi. Ich związek, jak niegdyś była Jugosławia, rozpięty między sprzecznymi wartościami, rozpada się. „Wróć do mnie” – mówi ukochanej on. „To ty do mnie wróć” – odpowiada ona.

Jedną z wielkich tęsknot mieszkańca metropolii, a jednocześnie przestrzenią wykreśloną z miejskiego pejzażu, jest natura. W ostatniej części swojej filmowej trylogii zatytułowanej „Miód” (Złoty Niedźwiedź) Semih Kaplanoglu rodzinny, a zarazem osobisty dramat rozgrywa w lasach tureckiej Anatolii. To tam (i tylko tam?) możliwy jest powrót do mitycznej krainy dzieciństwa. Mały Yusuf, który stracił mowę po tym, jak opuścił go ojciec, wyrusza w góry śladami nieobecnego rodzica. Doświadczenie bezmiaru przestrzeni odbywa się w ciszy, bez dźwięków muzyki. To w głuszy Yusuf wsłuchuje się w głos własnej natury. Podobny minimalistyczny kontekst zbudował dla swojej opowieści Aleksiej Popogrebski w pięknym „Jak spędziłem to lato” („How I ended this summer”): jeden dzień polarny na końcu świata, dwóch mężczyzn. Praktykant po szkole średniej i wieloletni pracownik stacji meteorologicznej systematycznie wypełniają rutynowe obowiązki. Starszy marzy o powrocie do żony i dzieci, młodszy skrycie czeka na prawdziwą przygodę. Pewnego razu odbiera radiową wiadomość, której nie śmie przekazać zwierzchnikowi. Na swoistym wygnaniu, gdzie każde słowo odbija się echem, a każdy gest zyskuje rozmach, obydwojgu przyjdzie zmierzyć się z życiem, śmiercią i drugim człowiekiem.

fot. Jan Windszus © Berlinale 2010W gąszczu wielkomiejskiego życia niełatwo jest dowieść własnej wartości. W oswojonej miejskiej przestrzeni nie mieszczą się nasze lęki, fobie, nie ma tu miejsca na swobodną ekspresję. Z takiej brutalnej konstatacji zdaje się wychodzić jeden z wielkich przegranych berlińskiego festiwalu, opowiadający o słynnym poemacie Allena Ginsberga „Skowyt” („The Howl”). Ten głośny i swego czasu niesłychanie kontrowersyjny literacki sprzeciw wobec pętających człowieka konwencji to bolesny wyraz nieprzystawalności. Jak współmierna może być dla żywiołu tożsamości racjonalna przestrzeń, w której przyszło nam funkcjonować? Nieuchronne wydaje się ciągłe jej przekraczanie, rekonstrukcja norm, także tych, które ograniczają swobodę ekspresji. Allen Ginsberg, igrając z zasadą decorum, wprowadza w kompozycję chrześcijańskiego psalmu język wulgarny i obsceniczny. Akcja filmu rozgrywa się natomiast w miejscach „pogranicza”, gdzie zawieszone zostają normy społeczne – w łóżku, sądzie, szpitalu psychiatrycznym, na poetyckiej scenie wczesnohipisowskiego San Francisco.

Dzieło Roba Epsteina i Jeffreya Freidmana osobiste i artystyczne transgresje przenosi na poziom obrazu, tworząc audiowizualną jedność tekstu poematu z filmową reprezentacją. „Skowyt” czytamy poetycką animacją, którą Epstein i Friedman uzupełniają fragmentami wywiadów z poetą i przeniesionym w świat filmu procesem jego wydawcy.

Historia poematu Ginsberga to świadectwo walki o tożsamość człowieka, którego amerykańskie miasto lat pięćdziesiątych wyrzuca poza swoje granice, bo nie potrafi przystosować się do nakreślonych grubą kreską reguł. To, co prywatne, jest polityczne. W ciekawy sposób pokazuje to też Roman Polański w swoim słusznie nagrodzonym za reżyserię „Autorze widmo”. Historia ghostwritera, który otrzymuje zadanie spisania biografii byłego brytyjskiego premiera, staje się pretekstem do opowiedzenia o wielkich politycznych układach. Literat drugiej ligi przegrywa w walce o prawdę. Tym razem nie chodzi jednak o rozterki egzystencjalne i wolność ekspresji, a o decyzje, które zmieniły bieg historii. Polański jest w swojej diagnozie przerażająco i naiwnie wręcz pesymistyczny. Jesteśmy tylko pionkami w ekonomiczno-politycznych rozgrywkach. Na odciętej od cywilizacji wyspie autor widmo dociera do prawdy, jednak zanim uda mu się ją publicznie wykrzyczeć, wpada pod koła samochodu. Na ruchliwej, nawet nocą, ulicy wielkiego miasta.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.