Boimy się swoich bajek

Rozmowa z Mariuszem Sieniewiczem

Moja nostalgia to nie nostalgia za PRL-em. To nostalgia za światem, który wymagał wysiłku i zmuszał człowieka do myślenia, wzmagając w nim heroizm życia

Jeszcze 3 minuty czytania

AGNIESZKA SOWIŃSKA: W swojej najnowszej powieści pisze Pan: „Czuję, że wszystko, co widzę, ledwo trzyma się swojej formy, trzeszczy u podstaw”.
MARIUSZ SIENIEWICZ: Gdy pisałem „Miasto Szklanych Słoni”, coś złego się działo z moim widzeniem, olsztyńscy okuliści byli bezradni, a mnie ten właśnie niby realny świat zamazywał się, tracił ostrość, kontury. Nie że ślepłem – po prostu zaczynałem widzieć inaczej niż nakazywałyby okulistyczne normy. Było już tak źle, że gdy patrzyłem na szklankę, zaczynały mnie nachodzić wątpliwości, czy to na pewno szklanka, albo też – tylko szklanka? I kto powiedział, że to szklanka, a kto – że służy wyłącznie do picia. Kto mi tak poukładał świat, że niby jest mój, a wyczuwam w nim inność. Stawałem się podejrzliwy wobec własnego mieszkania. No i zaczęło się… Miasto zaczęło się rozrastać.

Dałby Pan zoperować swój wzrok Janowi Kwiecistemu, magowi-okuliście, jednocześnie pacjentowi i lekarzowi, który nie tyle leczy pacjentów, co – jak sam mówi popycha ich w piękne fantasmagorie, głosząc ideę powszechnej wolności oczu?
A pewnie, chciałbym zajrzeć pod podszewkę codzienności, tych wszystkich powtarzalnych, machinalnie wykonywanych rytuałów, z których składa się nasze życie. Chciałbym odnaleźć tajemne związki między rzeczami, przedmiotami, których ludzka logika nie dostrzega. Czy istnieje jakiś związek między Pani rzęsą a rzęsą w stawie, czy też to tylko język stwarza między nimi własną grę podobieństw? Może ten materialny, nieożywiony świat zastyga, gdy pada na niego ludzki wzrok, ale poza  jego zasięgiem układa się w zupełnie inne konstelacje, flirtuje ze sobą poza ludzką świadomością. Istnieje ryzyko, że uczłowieczę, będę antropomorfizował tę podszewkową rzeczywistość – wszystko przecież jest przeniknięte, skażone ludzkim porządkiem, z jego kodeksami, regułami, sposobem urządzania świata. Myślę, że każdy, kto ma dość pozorów widzialnego życia, chce naruszyć skamielinę codzienności. Warto przynajmniej próbować.

Mariusz Sieniewicz

Ur. 1972. Autor powieści: „Prababka” (1999), „Czwarte niebo” (2003), „Rebelia” (2007) oraz zbioru opowiadań „Żydówek nie obsługujemy ” (2005). Dwukrotnie nominowany do Paszportów Polityki (za „Czwarte niebo” i „Żydówek nie obsługujemy”). Powieść „Czwarte niebo” nominowana była również do Nagrody Literackiej NIKE. Mieszka w Olsztynie. Zajmuje się również organizacją Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego DEMOLUDY.

Może więc podczas pisania „Miasta Szklanych Słoni” chciał mieć Pan jakiś problem z widzeniem…
Autosugestia to potężna siła, powołuje do życia różne dziwaczności, ale żeby od razu tracić przytomność spojrzenia? W tamtym czasie nie było mi do śmiechu. Napisałem stroniczkę, dwie, bo więcej nie mogłem, i czekałem, jak to się dalej rozwinie – pisanie i karuzela wzroku.

Rzeczywistości w „Mieście” są rozmyte, nie wiemy, która jest prawdziwa zakład psychiatryczny czy przypadkowo wybrana, ale konsekwentnie grana tożsamość Jana Kwiecistego, w której leczy widzenie z pomocą Tęczowej Wieloródki.
Mam prawie stuprocentową pewność, że „Miasto” zostanie odrzucone przez klasycznie wyrobionych czytelników, dla których książka musi się przede wszystkim „dobrze czytać”. A ja nie chcę robić z literatury przewidywalnego czytadła. Walnę z grubej gruby – to coś na wzór Gombrowiczowskiego „Kosmosu”, choć na miarę mojego pióra. „Miastem” rządzi instynkt. Instynkt i wyobraźnia, a te są nieprzewidywalne, trudno je zracjonalizować, okiełznać. One najlepiej czują się w metaforze, dlatego „Miasto Szklanych Słoni” to dla mnie sieć rozwidlających się metafor.

W tym mieście wszystko jest na opak. Menele są jego Arystokracją, na nieszporach gra się z księdzem w preferansa… Nie boi się Pan, że czytelnicy krzykną: to nie ma ładu ani składu?
Gdy pisałem tę powieść, często mówiłem sobie: człowieku, przystopuj, daj czytelnikowi przynajmniej jakąś mapę orientacyjną, jakieś lejce, bo albo sam się wysadzi z siodła, albo pogna w krzaki. I będzie krzyczał: bełkot, chaos, dziwactwo! To się kupy nie trzyma i lepiej trawę zapalić niż to czytać! No właśnie, w dzisiejszej literaturze jest zbyt dużo książek, które się trzymają kupy. Choć, kurczę, chciałbym, żeby czytelnik wytrzymał tę wstępną irytację, żeby poczuł instynkt języka, to zwierzę, które kąsa wszystkie oczywistości i zdrowe rozsądki, a nie układał fabułę jak wieżę z klocków. Gdy zacznie ją tak układać, rozsypie się po kilkunastu stronach. Niestety wolimy logiczne, przyczynowo-skutkowe zakalce albo takie równo i taśmowo wypiekane ciasteczka jak w MacDonaldzie.

Okrutnie Pan postąpił, napuszczając na Miasto Szklanych Słoni wizytatora. Roztrzaskał bajkę.
Im dłużej żyję, sam nieświadomie podkarmiam takiego wizytatora. Gdy człowiek odkrywa, że za daleko zaszedł w swoich konfabulacjach, że schizofreniczna przepaść rozrasta się między pragnieniem a rzeczywistością, ożywia w sobie strażnika. Człowiek chyba generalnie boi się swojej wyobraźni, ma zarzuconą jakąś kotwicę, by nie odpłynąć w coś, co inni nazwą szaleństwem. Ale też jest to problem innego rodzaju: społeczeństwo jest tak zbudowane, że kontroluje indywidualne opowieści, rozbija wszelką, przeciwną mu bajkę. Boimy się swoich bajek.

Na przekór komu opowiada Pan swoje historie?
Na przekór tym wszystkim, którzy twierdzą, że los człowieka można wtłoczyć w jedną, przewidywalną opowieść. Na przekór tym, którzy logikę i konieczność przedkładają nad siłę nieposkromionej wyobraźni. Współczesny świat zmierza w stronę gotowych fabuł, opowieści, zamkniętych dyskursów – przeciwko temu się buntuję. Jakoś coraz ciaśniej robi się w tej naszej ponowoczesności.

A receptą jest bajka z nutami nostalgii za PRL-em? Pańska bohaterka, lunatyczka, co noc staje w wyimaginowanych kolejkach… Sąsiedzi stają razem z nią.
To nie jest nostalgia za PRL-em. To nostalgia za światem, który wymagał wysiłku, który zmuszał człowieka do myślenia, wzmagając w nim heroizm życia. Sam bym stanął w takiej kolejce. Czy Pani jest sobie w stanie wyobrazić, jak smakowało masło, najpierw odstane w kolejce, zakupione już na tyłach sklepu, prosto z mleczarskiego kartonu? Ten smak coś znaczył. Dzisiaj mamy rozleniwione, bezrefleksyjne, wielkie żarcie. Nasz hedonizm i konsumpcja nie mają nic wspólnego z Epikurem, który nakazywał skwapliwie wybierać drobne przyjemności i minimalizować nieszczęście. Obawiam się, że kultura, która zaczyna wierzyć, że wszystko przychodzi stosunkowo łatwo, że obfitość jest normą a szczęście stanem na wyciągnięcie ręki, wystawia się na cios, który ją powali na deski.

To nie tęsknota za PRL-em? Pańscy bohaterowie próbują wywołać ducha Gomułki…
Istnieją tak zwane urban legend, miejskie legendy, które rozwijają się poza systemami politycznym, poza ideologiami. W „Mieście Szklanych Słoni” to akurat Gomułka, ponieważ jako jedyny wielki dygnitarz ponoć je odwiedził, zachowując się we wdzięcznej pamięci mieszkańców. Czasami największy kat wzbudza dozgonną czułość, mimowolnie obdarzając kogoś swoją uwagą. Poza tym w „Mieście Szklanych Słoni” chodziło mi o coś innego: choćbyśmy wskrzeszali największe demony z przeszłości, najgorsze monstra i upiory, i tak mimowolnie, niechcący, wywołamy demona najgorszego ze wszystkich – demona polskości. W myśl starej mądrości Jezusowej: gdzie dwóch, trzech Polaków się zbierze, tam i ja będę: Polska.

Od tego demona chyba nie ma ucieczki
Z Miasta Szklanych Słoni również. Pociąg jeździ dookoła miasta
Wiele razy wsiadałem do pociągu i zawsze okazywało się, że nawet jeśli wyjadę do Berlina czy Paryża, moja podróż układa się w pętlę i koliście, spiralnie zawraca mnie z powrotem do tego samego miejsca – do Olsztyna. I tak chyba jest z ludzkim losem – orbitujemy wokół miejsc swojego przeznaczenia, choćbyśmy nie wiem jak daleko się zapuścili w swoich wędrówkach. Trudno podróżować z głęboko zapuszczonymi korzeniami, a wyrwać ich nie potrafię, szczerze mówiąc – nie czuję nawet takiej potrzeby.

Jest Pan wieszczem swojego miasta „wśród pasu gęstych lasów i rozlewisk północnych jezior”?
W mieście, w którym żyję, nie ceni się poetów i pisarzy. Ich się zwalcza – ignorancją i arogancją, cynizmem, czasami jawnym, czasami skrywanym szyderstwem. Moje miasto nie potrzebuje mojego pisania, nie chce literatury. Dlatego stwarzam swoje przeciw-miasto – Miasto Szklanych Słoni – swój alternatywny świat z Janem Kwiecistym, który jest wieszczem nowej widzialności.

Dlatego porzucił Pan realizm na rzecz narracji baśniowej?
Zaczynałem się dusić w realizmie. Rozpaczliwie poszukiwałem głębszego, ożywczego oddechu. Realizm stał się de facto więzieniem języka, traktowaniem go w kategoriach przedmiotowego i przezroczystego medium. A języka nie można używać jak łopaty lub śrubokręta, by skonstruować swój, pożal się Boże, świat przedstawiony. Mówię o tym dlatego, że język jest dla mnie bardzo namacalnym bytem, realnym do szpiku mojej, człowieczej tożsamości. Bytem, który tworzy rzeczywistość, a nie tylko ją nazywa.
Ale sama rzeczywistość staje okoniem wobec realizmu, jest krnąbrna, nieoczywista. Odnoszę czasami wrażenie, że dławi się w ponowoczesnych, kulturowych formach, dyskursach i iluzjach, że zamiast rzeczywistości mamy wtórne imitacje, kopie, podróbki. Gdybym miał je traktować realistycznie, okazałoby się, że je też tylko odtwarzam. Tworze kopię kopii. Owszem, można tak żyć i pisać aż do śmierci, ale to grozi fałszem, jakąś mieszczańską stabilizacją literacką. Jeśli chce się coś o życiu prawdziwego powiedzieć, realizm okazuje się za ciasny, za płytki. Jest pułapką. To tak, jakbym pływał w brodziku i robił taką minę, jakbym wypłynął na głębokie morze.

A teatr, w którym robi Pan coraz więcej projektów, nie tworzy kopii?
O, to dopiero jest kopia kopii! Z niedowierzaniem przyjmuję całą tę zadymę Lupa versus Szczepkowska. Świat teatru albo jest całkiem naiwny, albo kompletnie cyniczny. Domagać się autentyzmu, przekraczania granic między sztuką a prywatnością, poszerzania „obszaru autokompromitacji” to jak szykować wyprawę na tekturowy księżyc, wycięty dziecięcymi nożyczkami. Literatura jest o wiele bardziej świadoma, o wiele wcześniej przepracowała procedurę sztuczności, własną iluzyjność. Oswoiła się z własnymi artefaktami. Teatr jeszcze walczy i dlatego pozostaje kilka kroków wstecz. Ale w pewnym sensie to zrozumiałe: wychodzi na scenę człowiek z krwi i kości i próbuje mnie zaczarować, że jest postacią z krwi i kości.

Co może nas ocalić? Opowieść czy wyobraźnia?
Wyobraźnia, innej odpowiedzi nie ma. Jest formą nieagresywnej wolności. Opowieść, a myślę o zamkniętej opowieści, bo taka jest przypadłość ludzkiego umysłu, prowadzi do dyktatu skończoności, a i do gorszej rzeczy – do narzucania swojej opowieści innym. Pełno tego. Politykierstwo, wszelkie ideologie, zadowolone z siebie religie, filozoficzne, światopoglądowe dyskursy, co mają trwać niczym Tysiącletnia Rzesza, a trwają pięć minut, ustępując miejsca kolejnym, mają na celu jedno – swoją totalną opowieścią przejąć władzę nad człowiekiem. Od władzy symbolicznej po realną.
Wyobraźnia jest odruchem obronnym. Hanna Segal twierdziła, że „fantazje mogą bronić przed rzeczywistością, w równej mierze jednak bronią przed innymi fantazjami”. „Miasto” jest moją obroną przed fantazjami różnych złotoustych demiurgów narzucanymi mi w formie skodyfikowanych opowieści.

Nie boi się Pan, że zacznie dostawać teraz od wszelkich bliższych i dalszych osób szklane słonie z trąbą uniesioną do góry?
Mam być jak ten kolekcjoner z powieści?… No tak, czasami nawet jak na to nie zasługujemy, i tak jesteśmy obdarowywani przynajmniej namiastką szczęścia. Jeśli słonie będą słoniami z trąbą uniesioną do góry, to jeszcze nie najgorzej. Nasze czoła niech będą jak te trąby – wysoko podniesione na przekór realiom. Kurczę, w sensie metaforycznym, nie robimy nic innego, tylko permanentnie obdarowujemy się szklanym, kruchym szczęściem, wmawiając sobie, że jest ono z bardziej szlachetnego kruszcu.

Tylko proszę ich nie zatapiać w jeziorze!


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.