Poza sieci współpracy
fot. Sandra Wilk

16 minut czytania

/ Teatr

Poza sieci współpracy

Łukasz Wójcicki

System finansowania tańca i choreografii w Polsce w przeważającej mierze nagradza już nagrodzonych, ale jest na tyle skąpy, że i tak zmusza do ciągłej samopromocji

Jeszcze 4 minuty czytania

Człowiek to kategoria uwarunkowana klasowo, rasowo i płciowo, dlatego nie ma sensu podtrzymywać jej istnienia – lepiej rozwijać ontologie i dbać o praktyki umożliwiające solidarność z innymi żywymi istotami.

Joanna Bednarek

Całkiem niedawno na łamach portalu taniecPOLSKA.pl ukazał się tekst Ani Nowak „Ruchome sieci współpracy. Nie tylko o polskiej społeczności tańca w Berlinie”. Autorka w swoim tekście przytacza argumenty, które od lat stanowią o być albo nie być niezależnych artystek i artystów na scenie tańca i choreografii. I słusznie, bo to, co wydaje się takie znane i oczywiste, staje się w końcu przezroczyste, a takie nie było. Dlatego powtarzajmy do skutku, że praca artystyczna osób tworzących taniec i choreografię jest prekarna, niedowartościowana i w cieniu teatru. Że niezależne artystki i artyści pracują na produkt, bo większość fundatorów grantów i rezydencji oczekuje częściej gotowej produkcji, a rzadziej pomysłu na samorozwój artystki lub artysty, i że zdobywanie funduszy na naszą pracę opiera się głównie o konkursy, czyli o ruletkę, na podstawie której ciężko planować sobie życie w dłuższej niż (pół)rocznej perspektywie. A przecież część z nas, jak wiele obywatelek i wielu obywateli, płaci kredyty, ma na utrzymaniu dzieci czy opiekuje się schorowaną rodziną. Ania Nowak pisze z perspektywy berlińskiej, a niestety Warszawa to nie Berlin, Polska to nie Niemcy, i to nie tylko pod względem finansowania sztuk performatywnych, ale i pod wieloma innymi. Dlatego tym bardziej potrzebujemy środowiskowej solidarności i sieci współpracy otwartych na ciągły ruch i przepływ. Dość wspomnieć, że pojęcia posttańca czy nowej/poszerzonej choreografii wchodzące w skład sztuk performatywnych to w kraju nad Wisłą terminy nadal brzmiące egzotycznie, spora część decydentów kultury nie ma do nich zaufania i woli inwestować w balet, teatr tańca czy w bardziej klasycznie rozumiane formy choreografii. Finansowanie baletu i teatru tańca jest potrzebne, ale środki na bardziej eksperymentalne i koncepcyjne choreografie też. Problemem nie jest finansowanie tańca klasycznego, tylko dysproporcja w finansowaniu poszerzonych form choreografii, nowego tańca i poszukujących sztuk performatywnych.   

W Polsce jest liczne grono artystek oraz artystów tańca i choreografii, ich liczba przekracza popyt. Co w konsekwencji powoduje, że ci bardziej znani i uznawani mają większy dostęp do i tak szczupłych środków, o które można się ubiegać na rozwój i realizacje swojej pracy badawczej i twórczej. Choreografki i performerzy z bogatym dorobkiem i doświadczeniem artystycznym zawsze stanowią łakomy kąsek dla różnego rodzaju instytucji kultury, bo dają nazwisko, które z dumą można wywiesić na afiszu. W ten sposób tworzy się zamknięty, wzajemnie żywiący się krwiobieg, w którym zostaje bardzo mało miejsca na kogokolwiek innego. Innymi słowy, znanej artystce czy uznanemu artyście łatwiej dostać się do międzynarodowego projektu czy na zagraniczną rezydencję niż chociażby osobom, które dopiero zaczynają swoją przygodę na, nomen omen, rynku sztuk performatywnych. I nie chodzi tu tylko o młode twórczynie i młodych twórców świeżo po szkołach choreograficznych, ale również osoby starsze, bez szkół, ale z dorobkiem, które zdecydowały się robić karierę (sic!) na scenie tańca. Potrzebujemy i takich, i takich artystów oraz artystek. Zastanówmy się tylko, jak budować między nimi mosty, na których się spotkamy, a nie strącimy nawzajem. Nie wspominając o performer(k)ach z niepełnosprawnościami, które i którzy najczęściej funkcjonują na marginesach marginesów „ruchomych sieci współpracy”. Sieci te są fantastycznym wsparciem, tylko pomyślmy, jak rozszczelnić ich oczka, żeby zmieścili i zmieściły się w nich również artyści i artystki na wózkach i o kulach. Wystarczy spojrzeć na laureatki i laureatów różnej maści prestiżowych stypendiów i rezydencji artystycznych, żeby łatwo obliczyć, jaki procent z nich stanowią artystki i artyści „bez nazwiska”. W przypadku performerek i performerów z niepełnosprawnościami rachunek jest jeszcze prostszy, ponieważ nie ma kogo liczyć. I nie chodzi mi o to, żeby odbierać znanym artystkom i artystom zasłużone miejsce na scenie tańca, na które zapracowały i zapracowali swoim poświęceniem i talentem, a raczej wskazać pewne kierunki, w których może podążać wsparcie międzyartystyczne. Tekst Ani Nowak pokazuje, jak bardzo zróżnicowana jest sytuacja osób niezależnie działających na scenie tańca i choreografii, szczególnie jeśli pod lupę weźmiemy indywidualne dossier prestiżowych rezydencji i pokazów na renomowanych scenach tańca.

Jednym z kluczowych tutaj pytań zdaje się to dotyczące możliwości, chęci i ambicji wspomnianych przez Anię Nowak „ruchomych sieci współpracy” i związanych z nimi „miękkich hierarchii”, jak nazywa je autorka tekstu. Inne pytanie dotyczy z kolei wszystkich artystek i artystów funkcjonujących na obrzeżach „ruchomych sieci współpracy”, które i którzy najczęściej znajdują się tam nie z wyboru, ale z przymusu. Sieci takie, pomimo ruchomej i luźnej struktury, bywają wyjątkowo szczelne i nieprzepuszczalne. Wpuszczenie do sieci oznacza pogłębienie konkurencji w szrankach konkursów, grantów i stypendiów, których liczba nie rośnie proporcjonalnie do zwiększającej się liczby niezależnych artystek i artystów na scenach i rynkach sztuk performatywnych. Wzór jest prosty: im mniej znany artysta, tym trudniej mu się dostać do głównego nurtu finansowania sztuki, a im mniej go w głównym nurcie, tym słabiej jest znany. W ten sposób artystka z marginesu utyka na lata w drugim lub trzecim obiegu. Pół biedy, jeśli artysta jest po szkole tańca i choreografii, bo bez dyplomu jest jeszcze trudniej. Nierzadko sam dorobek i doświadczenie nie wystarczają, żeby zainteresować sobą grantodawców czy kuratorów. Brak w życiorysie ukończonej zagranicznej szkoły tańca, choreografii i performansu nie raz i nie dwa ustawia w drugim szeregu. Twoje nazwisko co prawda się pojawia, ale na drugiej stronie, na którą, jak w wyszukiwarce Google’a, nikt nie zagląda. Oficjalnie nikt ci tego nie powie, nie znajdziesz takiego zapisu w żadnym regulaminie konkursu, open calla ani stypendium, ale wszyscy to wiedzą i niemalże z automatu kierują się niepisanymi zasadami, które biorą pod uwagę nie tyle pomysł, ile przede wszystkim twoją formalną edukację, współprace międzynarodowe, prestiżowe rezydencje, twoją sprawność i wiek. Jest to system błędnych kół, w których wygrywają głównie ci, którzy już wygrali, a przegrywają głównie te, które już przegrały. Pewnie, zdarzają się wyjątki, ale podobnie jak w gramatyce, potwierdzają one tylko regułę. 

fot. Mikołaj Starzyńskifot. Mikołaj Starzyński

Wsparcie środowiskowe bardzo często ograniczone jest do wąskiego grona koleżanek i kolegów po fachu. Nierzadko łączą ich te same szkoły artystyczne, ci sami mentorzy i nauczycielki, a potem te same kuratorki i ci sami programatorzy festiwali. Trudno się im dziwić, skoro pula możliwości finansowych i scenicznych jest ograniczona, a chętnych coraz więcej. Często słyszę o wzajemnym wsparciu na scenie tańca, ale równie często jest to strategia marketingowa, która koniec końców pomaga wywindować własne „ja”. Nie mam do nikogo pretensji, że gra na siebie, bo chce przetrwać, sam to robię, a dzielenie się możliwościami stypendialno-rezydencyjnymi na lewo i prawo w tym nie pomaga. Bardziej mam pretensje do systemu grantowego i stypendialnego, że jest bardzo ograniczony i wymusza konkurencję. Mam pretensje do instytucji kultury, kuratorów i dyrektorek artystycznych, którzy i które celują w te same znane i uznane nazwiska, żeby się pochwalić i pokazać, na kogo ich stać, bo tu też bardziej liczy się wizerunek i prestiż niż wsparcie nowych artystek i początkujących twórców. Oczywiście nie jest to regułą, ale cały czas jest jej zbyt blisko, aby można było mówić o pojedynczych przypadkach. A i tak bywa, że festiwale czy programy artystyczne, które stawiają przede wszystkim na nowe twarze, nie budzą większego zainteresowania w głównym nurcie sztuk performatywnych. Tancerze i choreografki drugiego, trzeciego obiegu nigdy nie będą mieli ani nie będą miały okazji wyjść poza mury domów kultury, bo szklany sufit mainstreamu wciąż pozostaje wyjątkowo solidny. Jeżeli nie brakuje ci samozaparcia, pewności siebie, tupetu i niegasnącej wiary w swój talent i możliwości, to masz szansę utłuc trochę tego sufitu i dobić się w końcu do pierwszej linii. A jak już się dostaniesz do stolika, przy którym tasowane są najważniejsze rozdania, wcale nie masz ochoty dzielić krzesła z innymi. A inni bardzo często nie mają siły przebicia, nie mają wsparcia w głównym nurcie ani dość tupetu, żeby do tego nurtu samotnie wejść. Zdarza się również, że nie mają dwudziestu paru lat albo sprawnych rąk i nóg. A sam talent i pomysł to zazwyczaj za mało.

Jaki koń jest, każda i każdy widzi. Dużo ostatnio mówimy o wsparciu, empatii, społeczności, trosce. To godne pochwały i może właśnie nadszedł czas, by śmielej przekuwać teorię w praktykę. Póki nie zmienimy systemu finansowania tańca i choreografii, problem dotyczy gotowości oddania kawałka przestrzeni wpływów i przywilejów, podzielenia się nim z innymi. Same i sami musimy sobie odpowiedzieć na pytanie, czy nas na to stać – psychicznie i fizycznie. Musimy to znaleźć w sobie. Jedni mówią o empatii i trosce, drudzy są empatyczni i troskliwi. Będąc białym hetero mężczyzną żyjącym w Europie, mogę wykorzystać swój przywilej, żeby wspierać wykluczonych i marginalizowanych, mogę nic z tym nie robić albo czerpać z tego zyski. Wybór należy do mnie. Podobnie, choć w innej skali, jest na scenie tańca, na której coraz częściej mówi się o kolektywnych działaniach i wspólnotowych inicjatywach. Wysiłek dzielenia się i praktycznej troski podejmują takie inicjatywy choreograficzne jak Przestrzeń Wspólna czy Praktyki Siostrzeństwa, ale wciąż to kropla w oceanie hasztagu #SharingIsCaring. Horyzontalne struktury i miękka hierarchia, o których tak mądrze pisze Ania Nowak, wcale się nie wykluczają. To nie musi być zero-jedynkowy system albo-albo. Wręcz przeciwnie. Wieloletnie doświadczenie bycia i pracy w niezliczonych kolektywach i grupach nieformalnych wyraźnie mi pokazało, że nie ma horyzontalnej struktury bez miękkiej, ruchomej, nieformalnej hierarchii. Co więcej, hierarchia taka jest jej kołem zamachowym. Nie znam kolektywu ani społeczności, w której by nie było miękkiej hierarchii. Zawsze jest ktoś, albo grupa osób, kto bierze na siebie większość odpowiedzialności, i zawsze są osoby, które tę odpowiedzialność chętnie oddają. Nie za każdym razem chcemy decydować, ale chcemy tworzyć wspólnotę. Zdajemy się wtedy na innych i inne, którzy i które lepiej czują się w roli inicjatorek i animatorów. Jeżeli jesteśmy w tej drugiej grupie, pozostaje pytanie: co robimy z władzą, którą mamy? Jak nią dysponujemy i jak ją dystrybuujemy? Jak wykorzystujemy przywilej swojej pozycji społecznej, zawodowej, politycznej? Od odpowiedzi na te pytania zależy trwałość i równość naszych mikrospołeczności, kolektywów i grup nieformalnych.

System finansowania tańca i choreografii w Polsce, w przeważającej mierze nagradza już nagrodzonych, ale jest na tyle skąpy, że i tak zmusza do ciągłej samopromocji w nadziei uzyskania ciut większych zysków ze sztuki, która w końcu jest naszym zawodem. Dlatego udzielamy piątego wywiadu, piszemy kolejny tekst do prestiżowego czasopisma branżowego, wypowiadamy się w szóstym w tym miesiącu spotkaniu online i siódmy raz uczestniczymy w panelu internetowym, staramy się o trzecie stypendium równolegle z czwartą rezydencją. A przecież mamy kolegów i koleżanki po fachu, których i które możemy polecić, bo mają coś ciekawego i wartościowego do powiedzenia, ale nikt ich nie pyta o zdanie ani nie zaprasza na webinaria i laboratoria, bo ich nazwiska nie przyciągną publiczności.

Niejednokrotnie w organizowaniu rozmów na temat solidarności środowiskowej, sieci współpracy i kolektywów troski kierujemy się logiką kapitalizmu w słusznej intencji dotarcia z dobrą nowiną do szerokiego odbiorcy. Może czas zmieniać te praktyki i przyzwyczajać otoczenie, widzów, odbiorczynie sztuki, słuchaczy, ale i kuratorki oraz programatorów festiwali i show-case’ów, że jest nas więcej niż dziesięć nazwisk. Jeśli my, niezależne tancerki, performerzy i choreografki, zaufamy sobie nawzajem, zaufają nam instytucje kultury i kształtowani przez nie widzowie. Bądźmy tymi, którzy i które ustalają zasady. 

Scena nowego tańca i choreografii jako oddzielnej dziedziny sztuki na Zachodzie jest normą od kilku dekad, podczas gdy w Polsce dopiero uczymy się ją rozumieć w oderwaniu od teatru i klasycznie rozumianego tańca. Kto miał szczęście zaczynać jakieś dziesięć lat temu, gdy istniał Stary Browar Nowy Taniec, miał od czego się odbić i zaistnieć na rynku artystycznym jako członek „stajni” Grażyny Kulczyk. Starego Browaru już nie ma, a razem z nim całego zaplecza instytucjonalnego i finansowego, jaki gwarantował. Jest za to więcej artystek i artystów na freelansie, szukających podobnego wsparcia. Dzisiaj książka o pokoleniu Solo, którą napisała badaczka Anna Królica, wyglądałaby inaczej niż te dziesięć lat temu. Dzisiejsze solo to nie spektakl, a kolokwialna bójka na boisku za szkołą. Bójka o pozycję na scenie, o granty, o open calle, o stypendia i rezydencje. Dzisiaj jesteśmy solo jak nigdy wcześniej, bo nawet bez widowni. Zdane i zdani na samych siebie do potęgi, bo kryzys wywołany pandemią wirusa COVID-19 uwięził nas w domach. Ci i te, o których było głośno przed pandemią, przetrwają, reszta pójdzie jeszcze w głębsze zapomnienie. Dlatego teraz, jak nigdy dotąd, sieci współpracy, empatii, troski, siostrzeństwa i braterstwa stają się tak ważne. A wyzwania, jakie przed nimi stoją, wykraczają daleko poza nakładki solidarności i ikonki współczucia.

Nie ma nic złego w samopromocji i w dbaniu o własne interesy. Aż za dobrze wiem, jak to jest być swoim impresario, menedżerem, rzecznikiem, producentem, technikiem i archiwistą w jednym. A gdzie w tym miejsce na research, myślenie koncepcyjne, proces twórczy w studio tanecznym? Jest, pewnie, bo musi być, bo nie mam wyjścia. Bo chcę żyć na swoich zasadach. A to jest cena, którą jestem gotowy zapłacić. Stąd przeczucie, że sieci wsparcia, małe społeczności, wspólnotowe inicjatywy, otwarte kolektywy mają potencjał szczerej solidarności, troski i wspólnego zasilania się pomysłami oraz zasobami. Od czasów przedhistorycznych wiadomo, że razem łatwiej, co szczególnie można docenić w trudach życia, jak prekarne warunki pracy, brak ubezpieczenia czy pandemia. Jasne, sieci współpracy to ciągła negocjacja pomiędzy interesem indywidualnym i grupowym. Ale to też radość z sukcesów innych osób ze świadomością, że ja też jestem tego sukcesu cząstką. To pewność, że jeśli czasem zostanę w tyle, nigdy nie będę szedł sam i jak następnym razem wybiję się na przód, nie zapomnę o tych, które i którzy tym razem zostały i zostali z tyłu. Dzielenie się to wielki wysiłek w czasach kapitalistycznego wyścigu wspierającego indywidualizm i radykalną produktywność. Dbanie o siebie nie wyklucza dbania o innych. Wzbogaci nas nie tylko emocjonalnie, ale i finansowo.

Współpraca redaktorska: Weronika Pelczyńska