„Lukrecja Borgia”
w reż. Michała Znanieckiego

Piotr Matwiejczuk

Problem tkwi nie tylko w rażącym dosłownością faszystowskim entourage’u. Reżyser odnalazł w operze Donizettiego treści, których w niej po prostu nie ma

Jeszcze 1 minuta czytania

Znienawidzona trucicielka, wzbudzająca postrach dzieciobójczyni, kusząca jadowitym erotyzmem rozpustnica. Piękna kobieta i bezwzględna władczyni. Budziła lęk i fascynowała. A może… Poniewierana żona i nieszczęśliwa matka? Kobieta zawiedziona? Niespełniona kochanka? Czy Lukrecja Borgia zasługuje na współczucie?

Gaetano Donizetti „Lukrecja Borgia”.
Will Crutchfield (dyr.), Michał Znaniecki (reż.).
Teatr Wielki-Opera Narodowa w Warszawie,|
premiera 26 kwietnia 2009
Gaetano Donizetti dowodzi, że tak. Michał Znaniecki nie zaprzecza, choć przedstawia ją w innym momencie życia. Borgia, mówi reżyser, „jeszcze kreuje się na wampa, ale naprawdę jest już stara, łysa, chora i zmęczona”. W prologu opery widzimy ją brutalnie upokorzoną w odwecie za swe zbrodnie. Zaprzysięga więc zemstę i z niekłamaną satysfakcją jej dokonuje, ale przecież ostatecznie i ona sama przegrywa. Te dwie twarze Lukrecji z opery Donizettiego obserwujemy u Znanieckiego na dziwacznie wymyślnym, ponurym tle.

Piętrowe arkady faszystowskiego Palazzo della Civiltà del Lavoro otaczają dziurę w ziemi, z której wynurzają się (i zaraz znów zanurzają) postaci. Z drugiej dziury, w suficie, co jakiś czas prószy śnieg. Po dziedzińcu kręcą się kobiety i dzieci w szkolnych mundurkach, nad nimi skrzydlaty lew wenecki, w tle – posąg Ateny, bogini wojny. Modernistyczne wnętrze książęcego pałacu wypełniają jedynie surrealistycznie kręcone schody. Piwnice postindustrialnej knajpy kryją miejsce straceń.

Mężczyźni w czarnych koszulach pod wodzą Don Alfonsa-Mussoliniego, często i licznie zapełniający scenę (a nawet widownię), co chwila wyciągają ręce w geście faszystowskiego pozdrowienia. Pełną przemocy historię wieńczy nie ostatni akord zapisany w partyturze, ale odgłos serii z karabinu maszynowego… „Jeśli mi ktoś zarzuci, że zniszczyłem operę Donizettiego, bo nie ma historycznego kostiumu, to trudno, ale tak będzie lepiej dla pełniejszego zobrazowania konfliktu między władzą a opozycją młodych arystokratów” – mówi Znaniecki.

scena zbiorowa z I aktu
fot. Krzysztof Bieliński / arch. TW-ON
Jestem jak najdalszy od czynienia takiego zarzutu. Więcej: uwielbiam inscenizacje, które za nic mają kostium historyczny. Pod warunkiem wszakże, że docierają do głębszych pokładów znaczeniowych dzieła, pokazując to, co w nim najistotniejsze. Konwencja operowa daje ku temu możliwości niemal nieograniczone. Wystarczy kilka sugestii i umiejętnie zarysowanych scen, przemawiająca symbolami scenografia, znaczący gest, wymowne rekwizyty.

W inscenizacji Znanieckiego problem tkwi nie tylko w rażącym dosłownością, pociągniętym zbyt grubą kreską faszystowskim entourage’u. Przede wszystkim reżyser odnalazł w operze Donizettiego klimat i treści, których w niej po prostu nie ma. Zdarzenia oglądane na scenie – wobec tego, co dzieje się w libretcie i muzyce – zdają się osobną historią. To drażniącą, to znów nużącą.
Zagubiony został wątek najciekawszy – bohaterki miotającej się w sieci swych uczuć, rozdartej pomiędzy żądzą zemsty a matczyną miłością. Na domiar złego w barszczu jest i trzeci grzyb – homoseksualna miłość między Gennaro a Orsinim. Dodać ma zapewne sensacyjnego dreszczyku, choć w najmniejszym stopniu nie wynika z libretta.

W świecie wykreowanym przez Znanieckiego nie poradził sobie dyrygent Will Crutchfield, któremu całość pękała w szwach – szwankowały wyrazistość i precyzja rytmiczna, a nade wszystko zgranie orkiestry, chóru i solistów. Ze zmiennym powodzeniem próbowała odnaleźć się w arcytrudnej roli tytułowej Słowaczka Adriana Kohútková, dysponująca głosem nie byle jakim, choć w najwyższych partiach zbyt krzykliwym. Całkowicie zawiódł brazylijski tenor Luciano Botelho, dla którego partia Gennara okazała się zbyt trudna. Raziły przerysowane męskie gesty w wykonaniu Amerykanki Jennifer Rivery (Orsini), aczkolwiek przyjemnie było słuchać jej delikatnego, dźwięcznego śpiewu. Wszystkich daleko w tyle pozostawił włoski bas Marco Vinco jako Don Alfonso – demoniczny, wyniosły, potężny.

Nie słyszałem gwizdów i buczenia po przedstawieniu premierowym. Wtorkowe (28 kwietnia), z częściowo zmienioną obsadą, zostało przyjęte umiarkowanie życzliwie. Na oklaski zasłużył z pewnością sam pomysł wystawienia dzieła – owej zapomnianej kwintesencji bel canta – po raz drugi w powojennej historii polskiej opery. I jeśli w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej ktokolwiek odniósł sukces, to na pewno Donizetti i jego znakomita „Lukrecja Borgia”.