Nie wyjdę!

10 minut czytania

/ Film

Nie wyjdę!

Marcin Stachowicz

Lipcowa premiera drugiego sezonu „I Think You Should Leave...” zbiegła się w czasie z ostrzeżeniami przed czwartą falą pandemii – i jest to chyba dobra okazja do poważnego potraktowania „pocztu denialistów” Tima Robinsona

Jeszcze 3 minuty czytania

6 stycznia 2021 roku – na zawsze w naszej pamięci. To wtedy mem ostatecznie skleił się z rzeczywistością, a człowiek w czapce wikinga urodził się dla świata jako globalna ikona komiksowej prawicy. Kiedy tłum zwolenników ustępującego prezydenta Donalda Trumpa szturmował gmach Kapitolu, wielu z nas fantazjowało o roli bramkarza w nocnym klubie mocarstw – tej ostatniej nadziei ludzkości, która skrzyżuje łapy na piersiach i zawoła: „Ej ty, Ameryko! Myślę, że powinnaś już wyjść”. Josh Gondelman, amerykański pisarz i stand-uper, zatweetował w tonie moralnej gorączki: „Jestem wściekły, że obecny cykl newsów przerabia skecz Tima Robinsona – ten o człowieku przebranym za hot doga – na komedię polityczną”.

What the heck?! Parówa i Kapitol? Czy was już ostatecznie poskładało, szanowni obywatele Kraju Wytatuowanego Wikinga? No bo rzeczywiście, szanse, że źródło Gondelmanowego porównania nic wam nie mówi, są ponadprzeciętnie wysokie – recepcja serialu „I Think You Should Leave... with Tim Robinson” była w Polsce skromna, a może nawet żadna. Pierwszy sezon – sześć kilkunastominutowych odcinków utrzymanych w konwencji sketch comedy – zadebiutował na Netfliksie 23 kwietnia 2019 roku, zbierając w anglojęzycznej prasie właściwie same pozytywne recenzje. Robinson, znany przede wszystkim jako scenarzysta i członek obsady „Saturday Night Live” oraz twórca serii „The Detroiters” w Comedy Central, do spółki z Zachem Kaninem (i całą plejadą mniej lub bardziej znanych gości) wyruszył w podróż do ostatnich kręgów piekieł żenady: wykreował postaci i sytuacje tak dziwaczne, ekstremalnie odklejone i groteskowo aroganckie, że jedynym ratunkiem – czasami nie tylko dla bohaterów, ale i dla widzów – wydawało się tytułowe „wyjście”: z pokoju, z życia, z siebie. Faktem jest także, że mało kto doszukiwał się w serialu politycznego dna, nie mówiąc już o bieżącym komentarzu do prezydentury Trumpa. W USA dyskutowano raczej o pogłębiającym się kryzysie satyry: o trudnościach, jakich przysparzało nabijanie się z kogoś, kto prawie każdym gestem, słowem i tweetem uosabia polityczną karykaturę, jakby żywcem wyjętą ze skeczów spokojniejszych lat minionych.

A jednak – internet tradycyjnie wyprzedził kulturoznawców. I tak skecz z piątego odcinka „I Think...” osiągnął status popularnego mema: obrazkowej łatki przypinanej każdemu, kto publicznie odmawia uznania konsekwencji własnych działań. Tim Robinson przebrany za hot doga odnalazł się w nowej, zaangażowanej roli – stał się komentarzem do hipokryzji polityków i globalnych korporacji, piętnując między innymi praktyki greenwashingu stosowane przez paliwowego giganta Exxon Mobil. Skecz o parówie to także jeden z tych „pigułkowych” kawałków, które w doskonały sposób oddają przeoczoną polityczną energię całej serii. Oto witrynę sklepu z ubraniami taranuje samochód w kształcie olbrzymiego hot doga – kierowcy brak, więc zbulwersowani pracownicy próbują ustalić tożsamość potencjalnego sprawcy. Podejrzenie pada niemal od razu na faceta w hotdogowym uniformie, który, nie wiedzieć skąd, materializuje się pośród zbiegowiska i krzyczy: „Yeah, c’mon! Ktokolwiek to zrobił, niech się przyzna! Obiecujemy, że nie będziemy się złościć”. Jego wina pozostaje dla wszystkich bezsporna, ale przebieraniec i tak brnie w coraz bardziej absurdalne uniki: wskazuje palcem na pozostałych, żongluje rolą prowodyra i ofiary, nawołuje, żeby dać wandalowi „klapsa w pupę”, aż w końcu, w akcie ostatecznej desperacji, wygłasza popisową mowę o alienujących właściwościach kultury smartfonów i internetowej pornografii („Pornhub, Xhub, znam te nazwy lepiej niż imię własnej babci”), jednocześnie zgarniając z wieszaków całe naręcza eleganckich marynarek i uciekając przed policją z okrzykiem „Psie gówno!” na ustach.

„I Think You Should Leave... with Tim Robinson”

Skecz o wściekłym hot dogu pasował zatem jak ulał do spiskowej atmosfery pandemicznego przełomu lat 2020 i 2021 oraz do reakcji protrumpowskich polityków na wieść o waszyngtońskiej rewolcie – i właśnie o tej drugiej kwestii tweetował wspomniany Josh Gondelman. Negowanie osobistej odpowiedzialności za szturm na Kapitol, kiedy jeszcze przed chwilą wzywało się do obrony demokracji przed „kłamstwem wyborczym”, przy jednoczesnych umizgach do własnych zwolenników, z których wielu wzięło sobie owe apele głęboko do serca, wymagało prawdziwych retorycznych fikołków – albo totalnego odklejenia od rzeczywistości. U Robinsona i Kanina znana nam ze świata polityki reguła zaprzeczania faktom urasta do rangi generalnej zasady organizującej społeczny chaos. Jest jak wirus, który infekuje świat najbardziej typowych mikrorelacji – biurowe narady, urodziny kolegi, kawę z koleżankami, rozmowę o pracę, reklamy telewizyjne, oglądanie talent shows czy lot samolotem. W co drugiej scence ktoś – głównie sam Robinson – próbuje uniknąć obśmiania, podważenia kompetencji albo obarczenia odpowiedzialnością, negując to, co ma przed oczami, lub kierując uwagę na jakąś bogu ducha winną ofiarę spanikowanego ego. Już pierwszy skecz z pierwszego odcinka pierwszego sezonu można bez wielkiej przesady uznać nie tylko za prolog do mocno surrealistycznej całości, ale też za moment ustanowienia „wyjściowych” ram tematycznych, swego rodzaju „denialistyczny” fundament, który trzyma w ryzach pierwotną zupę komediowego bałaganu.

Robinson wciela się tutaj w faceta wychodzącego z rozmowy o pracę – koleś chce wypaść przed rekruterem tak nieskazitelnie, że zaczyna negować prawa ciesielki i prawa fizyki. Otwierane w nieprawidłowym kierunku drzwi stawiają zaciekły opór, ale on i tak ciągnie za klamkę, masakrując zawiasy jęczące niczym upiór z oldschoolowego horroru. Gość wychodzi z uśmiechem, bo przecież nic się nie stało – forma „osoby entuzjastycznej i kompetentnej”, idealnego kandydata na TO stanowisko, pozostała nienaruszona, nawet jeśli ceną było kilka sekund zidiocenia. I powiedzcie teraz sami – czy ten facet, wrzucony dwa lata temu w samo serce streamingowej próżni, nie przypomina wam pewnej bardzo znanej, jeszcze do niedawna bez przerwy śledzonej i komentowanej figury życia publicznego? Bo być może satyra polityczna rzeczywiście umarła, bardziej prawdopodobne jednak, że jej formy po prostu się wysubtelniły. Polityka agresywnej szczerości w realu wymaga delikatnych aluzji w komedii. Albo absurdu tak spotworniałego, że nie pozostawia miejsca na żadne reakcje – z wyjątkiem niepokoju.

*

Od szturmu na Kapitol minęło osiem miesięcy, Stany mają nowego prezydenta, ale to wszystko wcale nie oznacza, że nasze denializmy – od klimatycznych po covidowe – straciły na sile. Jest wręcz przeciwnie: wrażenie – wyolbrzymione lub nie – że ludzi negujących rzeczywistość w imię własnego wąsko pojmowanego interesu przybywa w tempie wykładniczym, jest wciąż tak samo przytłaczające. Lipcowa premiera drugiego sezonu „I Think You Should Leave...” zbiegła się w czasie z ostrzeżeniami przed czwartą falą pandemii – i jest to chyba dobra okazja do poważnego potraktowania „pocztu denialistów” Tima Robinsona. Bo w strukturze serialu teoretycznie nie zaszły żadne daleko idące zmiany – to dalej ta sama plejada żenujących osób i sytuacji w sześciu krótkich, maksymalnie siedemnastominutowych odcinkach. Nadal dominują dziwaczne zmiany kierunków, a może bardziej – brak kierunku, który, w świecie nastawionym na plan i przewidywalność, jest jak, pardon my French!, nasranie na stół w trakcie pierwszej randki (skatologia to w końcu specjalność tego serialu, patrz na przykład: skecz o nieudanym prezencie urodzinowym, S01E01).

Tym razem coś tu jednak zgrzyta i trzeszczy. Jeśli w pierwszym sezonie człowiek, którego głowę zgwałcił pies – i są na to nagrania! – twierdził bez żenady, że nic takiego nie miało miejsca, to jego zaprzeczenia były utrzymane w tonie nieznoszącej sprzeciwu arogancji. Obecnie cały ten chaos „I Think You Should Leave... with Tim Robinson”„I Think You Should Leave... with Tim Robinson”negowania, obwiniania i prankowania przecina trudna do pominięcia czułość, a czasami – ckliwy żal z powodu własnego niewytłumaczalnego zachowania. Robinson dużo tutaj płacze, i to płacze rzewnymi łzami – jako zajeżdżający drogę kierowca, który „nie zna się na tym szajsie i ma pietra!”; turysta w nawiedzonym domu, zastanawiający się na głos, oczywiście ku zniesmaczeniu wycieczki, czy duchy mogą „wypierdykać ze ścian z megawytryskiem”; imprezowicz, próbujący rozruszać znudzone towarzystwo głupawym tańcem à la „Blues Brothers” (a ostatecznie zdissowany przez znajomych i obszczekany przez psa). Tak jakby ci, których bierzemy za nieuleczalnych dupków, chcieli się z tej swojej „dupkowatości” wyswobodzić – zrzucić arogancką, narzucającą się formę, przejrzeć siebie na oczy, pokazać, że to czysty przypadek, że w środku – pod skorupą buca – kryje się wrażliwiec. Tyle że nic się nie zmienia – łzom dalej towarzyszy wypieranie rzeczywistości. Uparte twierdzenie, że przecież nic się nie stało, to nie ja, nie my, a nawet jeśli – to co z tego? Niech utopią się w oceanie fake newsów wszyscy ci, którzy ośmielili się rzucać kamieniami w kogoś, kogo jeszcze przed chwilą lubili – jak Oprah Donalda! I niech lepiej już Pan Bóg – ten głupiutki piesek z mema – spłonie razem z pokojem, niż nie przyzna nam racji.

I takie oto zmęczenie światem narcystycznych atomów, z których każdy chce być ostatecznym arbitrem prawdy – nieważne, naukowej, politycznej czy towarzyskiej – przenika drugi sezon komediowej Robinsonady. Zmęczenie i melancholia – to właśnie dowcip. Być może wszystkie zaproponowane przeze mnie analogie i aluzje są chybione, a liczy się wyłącznie absurd – nieukierunkowana sytuacja, wyważanie otwartych drzwi, dziwny język i frenetyczne gesty. Karnawałowa opaczność. Może być jednak i tak, że ten megabuc, zwany także człowiekiem, dusi się w przyciasnym lateksowym kostiumiku, który jakiś złośliwy demiurg założył mu przed wyjściem na scenę współczesności. I nawet jeśli tam, pod spodem, od dawna dzieje się depresja, to buc i tak nigdy nie odpuści udziału w Wielkim Show – czymkolwiek owo show by nie było. A zresztą to i tak nie o nas, bo przecież wychodzenie na czyjąś prośbę to rzecz tylko dla frajerów.