Mikołaj

Magdalena Bielska

Daleko, za wszystkimi śniegami i większością planet i chryń (chrynie to planety, na których żyją ludzie i nieludzie, np. Ziemia) była sobie mała polana. Wisiała w przestworzach zawieszona na dwóch cienkich sznurach.

Jeszcze 4 minuty czytania

rys. Maria GörlichZawsze była pokryta wiecznym śniegiem i zawsze panował na niej lekki półmrok, ponieważ oświetlały ją już tylko nieliczne gwiazdy. Tam właśnie mieszkał dziadzio. Dziadzio był bardzo, bardzo stary, przygarbiony, miał zupełnie białe włosy i poczciwe błękitne oczy. Jego ubrania były pocerowane i wytarte w wielu miejscach, a ponieważ na polanie panowała wieczna zima, otulał się sofistycznymi (bardzo ciepłymi) skórami. Zresztą skóry też były już stare i powycierane w wielu miejscach. Dziadzio był wyjątkowym człowiekiem. Był mianowicie bardzo, bardzo dobry i łagodny. W jego głowie nigdy nie powstawały złe myśli. Nigdy też nie wpadał w gniew. Przez pewien czas, dawno temu, mieszkał na ziemi, w młodości miał nawet narzeczoną ─ dobrze pamiętał, że była ruda i chuda. Od bardzo dawna jednak mieszkał na polanie. Przez pół roku mieszkał sam, natomiast na drugie pół jego chatka zapełniała się pracownikami – małymi, gadatliwymi elfami. Elfy – niewysokie i pracowite stworzenia – przyjeżdżały na polanę na specjalnej, wyświechtanej i koślawej bryczkogwieździe. Na polanie robiło się wówczas gwarno i kolorowo, ponieważ elfy gustowały w papuzio-strojnych, eleganckich i jaskrawych ubraniach.

Opowiadanie „Mikołaj” jest częścią zbioru bajek-opowiadań, który przygotowuję. Bajki są odrębne, ale łączą się wątkami i niektórymi postaciami. Całość składa się na jedną, średnio wesołą historię.
Magdalena Bielska

Dziadzio lubił zarówno pół roku spędzane w towarzystwie elfów, jak i następne pół, kiedy odpoczywał od zgiełku, wrzawy i zamieszania, jakie wokół siebie robiły. Elfy przyjeżdżały zwykle w połowie niebieskiego maja (miesiące na polanie dziadzia miały oprócz nazw także barwy), wysiadały z bryczki, krzyczały „Witej, Święty Mikołaju”, i prawie natychmiast zabierały się do pracy. Kiedyś, dawniej, dziadzia peszyły te okrzyki, ale potem przyzwyczaił się do imienia wymyślonego przez elfy. One same nie miały stałych imion, za każdym razem, co roku, każdy nazywał się inaczej, więc dziadzio nie starał się zapamiętywać imion, bo i tak wszystkie mu się szybko myliły. Elfy pracowały bardzo dużo, chętnie i wesoło, chociaż często robiły przerwy na przebranie się. Uwielbiały bowiem przebierać się i robiły to kilkanaście razy dziennie. Wymieniały się kolorowymi i błyszczącymi sukienkami, kamizelkami, krzycząc i wrzeszcząc nieraz „markowe!” i „zagraniczne!”, chichocząc przy tym bezustannie i naszywając na i tak już niesamowicie strojne kostiumy, kolejne cekiny i pióra tyffusa (piękny, ozdobny ptak). W połowie czarnego grudnia elfy pakowały prezenty i wyroby prezentopodobne do wielkich worków i odjeżdżały przy akompaniamencie śmiechów i pokrzykiwań. Wydawało się, że półroczna, niemal nieustająca praca w ogóle ich nie męczyła. Dziadzio zostawał sam i odpoczywał. Wielokrotnie dziadzio chciał pomóc elfom w ich pracy, ale one nigdy na to nie pozwalały, tłumacząc się jakimiś swoimi niezmiennymi i tajemniczymi zasadami. Pozwalały mu jedynie gotować. Dziadzio jednak i tak w połowie grudnia czuł się zupełnie wykończony, jakby to on całymi dniami ucierał garnki, wyszywał, rzeźbił, malował i wykańczał przeróżne prezenty, które wyrabiały elfy.

Właściwie przez pół roku, kiedy nie było elfów, dziadzio nie robił nic. Był dobry. Nie myślał o niczym złym i nie czynił nikomu nic złego. Codziennie jadł zupę ogórkową. W zimie z kiszonych ogórków, a w lecie ze świeżych. Ogórki rosły na grządce za domem, dziadzio wielokrotnie próbował zasadzić tam inne warzywa i owoce, ale niestety nigdy nic nie wyrosło – oprócz ogórków. Po prawej stronie stały też stajnie dla reniferów i Józka (Józek-jednorożec – mityczne białe stworzenie z jednym rogiem na czole, o niezliczonych zagadkowych właściwościach), ale od dawna były puste. Renifery musiał hodować poprzedni właściciel, zresztą dziadzio nie miałby ich czym karmić. Co się tyczy Józka – nie wiadomo, czy kiedykolwiek mieszkał w stajni. Że była to specjalna stajnia dla Józka – dziadzio nie miał wątpliwości. Świadczył o tym napis nad wejściem głównym głoszący: „Dla Józka”. Dziadzio nie widział jednak nigdy Józka i trochę też wątpił w jego istnienie.

Pewnego dnia, około miesiąca po odjeździe elfów, dziadzio zamiatał małą ciemną klitkę na półpiętrze, w której elfy wyrabiały szklane wyroby. Na podłodze zobaczył lśniącą grzechotkę z mlecznego szkła. Podniósł ją, a ona wydała z siebie dźwięk „girli-girli”. Na rączce elfy wygrawerowały napis: dla Bobasa, w dniu Bożego Narodzenia. Dziadzio trochę współczuł bobasowi, który nie dostanie szklanej grzechotki, ale miał nadzieję, że elfy zauważą zgubę i zdążą jeszcze coś szybko wyprodukować.

Wieczorem dziadzio założył potworne pomarańczowe skarpety do snu i położył się spać. Spał niespokojnie i często kopał kraciastą cerowaną kołdrę. Nagle w pokoju zrobiło się bardzo niebiesko, zielono i wilgotno. Dziadzio zaniepokoił się i obudził. W pokoju falowała niewielka chmura, roztaczając wokół siebie opary wilgoci. Na jej szczycie siedział bobas i jadł zupę.
─ Witej, bobasie – powiedział dziadzio – mam twoją zagubioną grzechotkę. Wziął ją z półki i podał bobasowi. Bobas wziął grzechotkę i obejrzał z zainteresowaniem. Potem zwrócił wzrok (mętny) na dziadzia.
Dziadziowi wydawało się, że bobas patrzy na niego z pewnym wyrzutem i poczuł nagłą potrzebę usprawiedliwienia się.
─ Widzisz, bobas, siedzę tu całkiem sam cały rok. Elfy przyjeżdżają właściwie na chwilę, ale ja nie jestem im potrzebny. Potrzebują tylko właściwego lokum do wyrabiania prezentów. Nigdy nie widziałem dzieci dostających prezenty i cieszących się. Jesteś pierwszym bobasem, któremu daję prezent. Nie mam nawet renifera ani Józka.
─ To bardzo, bardzo źle – powiedział bobas i zamyślił się, obracając w rączkach grzechotkę.
─ Nie pamiętam nawet, żebym ostatnio zrobił coś pożytecznego dla kogoś. Elfy często powtarzają, że jestem dobry i to wystarczy. Ale czy można być zupełnie dobrym, mieszkając cały czas samotnie i mając za jedyne zajęcie podlewanie ogórków?

Bobas nic na to nie powiedział, tylko zamyślił się jeszcze bardziej, ściskając swoją grzechotkę. Chmura zaczęła się rozmywać, a bobas zachwiał się i upuścił grzechotkę na ziemię, która upadła z głośnym brzękiem i potoczyła się pod stół. Dziadzio poderwał się na łóżku i rozejrzał po pokoju. W pokoju panowała nieznośna suchość. Dziadzio łyknął trochę ogórkowej zupy i spod łóżka wyciągnął grzechotkę. Do świtu zostało jeszcze wiele godzin. Dziadzio siedział długą chwilę, niemrawo obracając zabawkę w dłoniach. Ten sen, jeśli był snem, musiał coś oznaczać. Oznaczać, że dziadzio powinien ubrać sofistyczną skórę i wyjść na poszukiwanie. Tak myślał sobie dziadzio. Poszukiwania czego? Być może czegoś, dzięki czemu poczuję się znów potrzebny – myślał dziadzio, zastanawiając się, kiedy ostatnio był komuś potrzebny. Przypomniał sobie swą rudą narzeczoną, która zaganiała go zawsze, żeby lepił pierogi na Boże Narodzenie. Elfy, owszem, potrzebowały go, ale czy nie przyjeżdżałyby nadal do jego domku, rozchichotane i błyszczące od ozdób, gdyby nie było już tam dziadzia? Potrzebny im był jedynie lokal, położony z dala od dziecięcych oczu i myśli – dumał dziadzio. Elfy musiały wyrabiać swoje podarunki w absolutnie bezpiecznym miejscu, do którego – miały pewność – żadne dziecko nie dotrze ani cieleśnie, ani w swoich myślach i snach, i nie odgadnie, jaki prezent otrzyma (zupełnie przypadkowo dziadzio wpadł na pilnie strzeżoną tajemnicę elfów).

Kiedy nadszedł poranek, dziadzio, ubrany w sofistyczną skórę, był gotowy do drogi. Planował udać się w podróż, znaleźć renifera, a może nawet Józka, i w końcu pokazać elfom, że i on się do czegoś nadaje, nie jest jedynie bezwolnym wypożyczaczem lokum. Wydostanie się z polany nie było jednak łatwe. Należało stanąć na skraju i czekać, aż nieopodal będzie przelatywać gwiazda, meteor lub chrynia. Wtedy trzeba było po prostu skoczyć i złapać się przelatującej planety bądź innego ciała kosmicznego i podróżować dalej razem z nim. Było to jednak niebezpieczne, bo często planety wydające się całkiem blisko okazywały się być niewyobrażalnie daleko. Zwłaszcza jeśli, jak dziadzio, miało się osłabiony wzrok. Dziadzio stanął więc na skraju swojej polany i wypatrywał. W oddali słyszał buczenie zimnych i dalekich planet. Słyszał też dźwięki przypominające nadmuchiwanie wielkiej aparatury, miarowe pikanie i trochę złowieszcze, a trochę nierzeczywiste szumiące i rytmiczne pompy, prawie niesłyszalne. Widział też przemykające gwiazdy i puszyste mgławice, szybko lub niemrawo spadające w przestrzeń. Nic nie wydawało się bliskie. Długo stał i czekał, aż w końcu zobaczył powoli sunącą wielką, pstrokatą smoczą gwiazdę z ogonem. Wydawała się być dosyć daleko, ale była tak wielka, że dziadzio, skacząc, na pewno by na niej wylądował. Patrzył, jak płynie pod nim, i nie mógł zdobyć się na odwagę, aby skoczyć. Nigdy nie skakał. A jeśli chybi i zamiast na smoczej gwieździe poleci w dół, i w dół? A jeśli smocza gwiazda obudzi się i go pochłonie, pożerając go jedną ze swych głów? Tak sobie dywagował, aż gwiazda znikła zupełnie. Potem już żadna planeta ani asteroida, ani nic podobnego nie pojawiło się tak blisko. Dziadzio stał wiele godzin, słuchając dalekich dźwięków. Czasami wydawało mu się, że słyszy jakby chóralny, bełkotliwy śpiew. Potem zaczęły dotkliwie go boleć kolana i postanowił, rozgoryczony i zły na siebie, wrócić do chatki. Przeszedł jeszcze kawałek wzdłuż, skrajem polany. W pewnym momencie przystanął, zdziwiony. Dwadzieścia metrów dalej zobaczył dwa kształty siedzące na skraju polany, dyndające nogami w dół. W ciemności widać było tylko dwa jarzące się ogniki i słychać było ciche, wyraźnie elfie głosy. Kiedy podszedł bliżej, zobaczył, że to rzeczywiście dwa małe elfy siedzące na ziemi i palące małe papieroski. Na jego widok w ogóle się nie zdziwiły, obróciły tylko w jego kierunku pogodne, dziecięcoludzkie twarze i pomachały przyjaźnie.

– Skąd się tu wzięłyście? – zapytał dziadzio.
– My? Wypadliśmy z bryczki podczas powrotu. Siedzimy więc tu i palimy – powiedział jeden z elfów.
– Widzieliśmy, jak chciałeś uciec, Święty Mikołaju – powiedział drugi. – Trzeba było nas zawołać, to byśmy ciebie popchnęli.
– Nie uciekałem – powiedział dziadzio. – Chciałem tylko spotkać renifera lub Józka i go oswoić.
– Józka? Tak po prostu? Mało kto może spotkać Józka – powiedział elf. – Chyba trzeba być bardzo zakochanym, żeby spotkać Józka. Taki jest przesąd. Albo po prostu bardzo kogoś kochać. Albo być dzieckiem. Albo zwierzątkiem. Obawiam się, że ty, Święty Mikołaju, nie bardzo spełniasz te warunki.
– Właśnie dlatego wyruszyłem – powiedział dziadzio. – Chcę jeszcze coś przeżyć. Mam dość samotności.
– No ale wtedy przestaniesz być Świętym Mikołajem – powiedziały elfy. – A tak nie można.
– Gdzie jest powiedziane, że nie można? Chcę hodować renifery i Józka i opiekować się nimi. Chcę być dobrym człowiekiem – powiedział dziadzio.
– Człowiekiem? Człowiekiem? – zapytały elfy i roześmiały się. Jeden z nich położył się na boku i chichotał.
– No dobrze, jeśli tak bardzo chcesz być człowiekiem, to bądź. My tu zostaniemy. Muszę tylko na chwilę rozprostować kości – powiedział elf, który chichotał, i wstał. Dziadzio zdziwiony zobaczył, że elf kuleje i ma złamany nos.
– Uległem wypadkowi – powiedział elf na widok miny dziadzia. – Kuleję i mam złamany nos i co z tego? Lepiej być kulawym elfem niż człowiekiem.
– Tak sądzisz? – spytał drugi elf. – Azaliż czyż przesąd nie mówi, że tylko człowiek może spotkać Józka? A czyż spotkanie Józka nie jest największą mecyją we wszechświecie?
– Nie. Sam powiedziałeś, że zwierzątka też mogą spotkać Józka – powiedział pierwszy.
– W każdym razie przesąd nie mówił nic o elfach – powiedział drugi i elfy zaczęły się wykłócać. Dziadzio, widząc, że kłócą się coraz bardziej, obrócił się i chciał wrócić do domu. Uszedł kilka kroków, a wtedy kulawy i krzywonosy elf zawołał go.
– Hej! Chcesz wydostać się z polany? Najłatwiej to zrobisz, jeśli weźmiesz to. – Sięgnął do kieszeni i wyjął kolorowe, słonecznie żółte pióro. Pokuśtykał w stronę dziadzia i podał mu.
– Czy to nie pióro tyffusa? – zdziwił się dziadzio.
– Zgadza się. Wystarczy przez nie popatrzyć, a znajdziesz się gdzieś indziej. Ale ostrzegam cię, Święty Mikołaju. Pióra tyffusa nie przenoszą nigdy do miejsca, w którym chcesz się znaleźć. Przenoszą cię do Miejsca. Czasem jest ono nieprzyjemne. Czasem przyjemne. Jednak jest to Miejsce, w którym powinieneś się znaleźć. Albo musisz się znaleźć. Czasem nigdzie się nie przenosisz i zostajesz tam, gdzie jesteś. To komfortowa sytuacja. Oznacza, że jesteś na właściwym miejscu. Ale coś czuję, że to ciebie nie dotyczy.
– Nie strasz Świętego Mikołaja – powiedział drugi elf, który miał oczy bladozielonej trawy. – Przecież może się tak zdarzyć, że przeniesie się tam, gdzie chce. Przecież on tylko chce znaleźć Józka. Czy może być szlachetniejszy cel?
On może przenieść się, gdzie chce, choć niekoniecznie on o tym wie – powiedział kulawy elf z przekąsem. – Chyba zapominacie o podstawowej sprawie. On jest Świętym Mikołajem. Nie może opuścić stanowiska. Co będzie, jeśli przed następnym przyjazdem elfów nie wróci? Albo w ogóle nie wróci? Poza tym nie wolno nam rozdawać piór tyffusa − przypomniał sobie kulawy i schował pióro do kieszeni.
– Dla Świętego Mikołaja może można zrobić wyjątek. A reszta to tylko zabobon – powiedział zielonooki elf lekceważąco. – Doskonale radzimy sobie bez niego, zresztą on wróci przed przyjazdem elfów. Przecież to my mamy drugie pióro. (No rzeczywiście, dwa pióra z tego samego tyffusa współdziałają ze sobą i wystarczy za pomocą jednego przywołać z powrotem osobę, która przeniosła się w Miejsce za pomocą drugiego).
– No dobrze. Święty Mikołaju, jeśli chcesz wydostać się z polany właśnie za pomocą naszego pióra, a nie skakania w przepaść, to proszę. Pamiętaj jednak, że my, elfy, kiedy zechcemy, możemy przywołać cię z powrotem. My, elfy, rzadko kiedy korzystamy z tego pióra, bo na ogół jesteśmy na swoich miejscach. Jednak możemy przywoływać tych, którzy się przenieśli.

Dziadzio wziął je i spojrzał przez jego jaskrawe, lśniące żółte pióra. Nic nie czuł i chciał powiedzieć elfom, że ich pióro jest zepsute, ale nagle zobaczył, że leży w łóżku pod kraciastą, szorstką kołdrą. Obrócił się na bok i łóżko zaskrzypiało. Dziadzio rozejrzał się po pokoju. Łóżko, stare, skrzypiące, stało na drewnianej, trochę zakurzonej podłodze. Po lewej stronie stały komoda i mały okrągły stolik ze szklanką po herbacie. W szklance widać było resztki fusów. Leżało też wiele lekarstw i jakiś dziwny aparat z pompką. Koło łóżka stał odrapany taboret, na którym leżały ubrania, filcowe spodnie w kolorze stali i filcowa ciemnostalowa koszula. W rogu stała szafa z niewykończonego, matowego drewna. W otwartym oknie fruwały łagodnie firanki i zasłonki, w kwiatowe i trójkątne wzory. Naprzeciwko łóżka, koło drzwi, wisiał obraz. Przedstawiał bladą kobietę z aureolą nad głową. Dziadzio poruszył się i podniósł głowę, żeby rozejrzeć się dokładniej po pokoju, a wtedy łóżko zaskrzypiało bardzo głośno. Dojrzał jeszcze leżącą grubą kwadratową książkę z krzyżem na granatowej materiałowej okładce. Dziadzio odgarnął kołdrę i wstał z łóżka. Pokój był bardzo ładny. Podszedł do okna i wyjrzał. Na zewnątrz było bardzo ciepło (był w istocie 5 sierpnia). Widział ciągnące się daleko ogromne bladożółte pole skoszonej trawy i kilka kop siana. W oddali widać było las. Po lewej stronie zobaczył sąsiednie domy, w ogrodzie jednego z nich dwa małe psy goniły się, wydając krótkie serie piszczących szczęknięć. Furtka jednego z domów, wychodząca na pole, była świeżo pomalowana i dziadzio wyraźnie czuł zapach ciemnozielonej farby. Na furtce dostrzegł wielką zaśniedziałą kłódkę, jakby nikt od dawna jej nie otwierał, mimo że zadał sobie trud jej pomalowania. Dziadzio zaczął nad tym rozmyślać i nie zauważył nawet, że machinalnie zaczął ubierać rozłożone na taborecie ubrania. Wciągnął filcowy zestaw i zobaczył, że ubrania są na niego trochę za duże. Pachniały jednak przyjemnie, znajomo, czystością, krochmalem (choć były raczej miękkie) i starym tytoniem.

Dziadzio przypomniał sobie, że musi zażyć lekarstwo przed pierwszym papierosem i sięgnął po lekarstwo leżące na stoliku. Zażył tabletkę i poczuł bardzo słaby, niewyraźny posmak ogórków. Potem odruchowo sięgnął do kieszeni stalowych spodni i wyciągnął paczkę pogniecionych krótkich papierosów. Zaczął szukać zapałek, ale nie mógł ich nigdzie znaleźć. Otworzył szufladę komody i zobaczył równo poukładane sztuki bielizny (strasznie pocerowane i podarte, nawiasem mówiąc). W dolnej szufladzie leżały same filcowe, i tak samo jak te, które miał na sobie, ciemnostalowe ubrania. Wyszedł z pokoju na mały korytarzyk, naprzeciwko zobaczył zamknięte białe drzwi, a obok nich drewniane schody. Zszedł na dół na miękkich nogach (czuł straszne łomotanie serca i szum w głowie, nogi zaczynały też dziwnie jakby powłóczyć i wlec się). Na dole była jasna kuchnia. Stała tam odrapana i brudna kuchenka „Ewa”, szara lodówka, niski zlew z dwoma kurkami, stół z plastikową ceratą, a na nim czerwony emaliowany czajnik. Koło wejścia był biały i porysowany przybrudzony kredens, na nim stare szklanki, talerze w kwiatki i miedziane łyżeczki. Pod spodem na półce stał wyszczerbiony zielony garnek z narysowanym kwiatem i biała miska. Na ścianie wisiał kalendarz z krajobrazem gór i napisem „Sierpień”. Nigdzie nie widać było zapałek, więc dziadzio nalał wody do czajnika i postawił na kuchence. Obok niej leżał zapalak do gazu, więc najpierw zapalił gaz pod czajnikiem, a potem odpalił od niego papierosa. Po uderzeniu dymu w płuca poczuł się trochę lepiej, prawie jak w domu, i spróbował nacisnąć tylne drzwi w kuchni prowadzące, jakby się mogło wydawać, do ogrodu warzywnego. Przez szklane szybki widać było rosnące na ziemi marchewki (wystające z ziemi, a może ktoś już je wcześniej wyciągnął), dynie i krzaki pomidorów. Drzwi były jednak zamknięte. Dziadzio przeszedł więc przez kuchnię, minął ciemny korytarz i wyszedł z domu głównym wyjściem wprost na skoszone pole, które widział z okna pokoju. Powietrze było ciepłe i świeże, pachniało sianem i letnim nagrzanym lasem; chociaż ciężko wchodziło do płuc, ciężej niż dym. Dziadzio oddychał z trudem, coraz słabiej. Przeszedł parę kroków i poczuł, że stoi na ziemi, na pewno na ziemi.

Przypomniał sobie zapach, obraz, który od dawna, na polanie, usiłował zobaczyć, twarz, czerwony kolor włosów, uśmiech, dotknięcie suchej dłoni. Wysoko nad nim, na niebie, rysowała się niema biała smuga lecącego samolotu. Daleko słyszał poszczekiwania małych psów i nawoływania, urywane niewyraźne głosy, brzęczenie silników traktorów i szum kos.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.