Jeszcze 1 minuta czytania

Anda Rottenberg

NO NAPRAWDĘ:
Obyczaje
(ciąg dalszy)

Anda Rottenberg

Anda Rottenberg

Nieliczne wolne od pracy chwile poświęcam ostatnio na obserwowanie pułapek zastawianych na osoby publiczne. Nie chodzi o polityków i CBA, tylko o ludzi kultury. I nie chodzi o jawne skandale, ale o działania subtelniejsze, na ogół niejawne, czy może raczej nieznane szerszym gremiom. Należy do nich procedura wymuszania spotkań i rozmów. Pierwsze są domeną działaczy, drugie – mediów. Spotkania są na ogół planowane w odległym mieście, konkretnego dnia i o konkretnej godzinie. Brak czasu, inne plany, zły stan zdrowia i katastrofalny stan dróg – nie mówiąc już o zwyczajnym braku chęci – nie jest żadną wymówką. Trzeba pojechać, by nie zawieść pokładanych w osobie publicznej oczekiwań.

Znajomy aktor, pod wpływem uporczywych perswazji, przesunął wcześniej umówione spotkania, zdecydował się skrócić kilkudniowe wakacje i obiecał usatysfakcjonować wielbicieli z dalekiego miasta. W odpowiedzi otrzymał program spotkania, z którego dowiedział się, że ma być ozdobą jubileuszowych „iwentów”, bo zapraszająca go instytucja właśnie święci dziesięciolecie. W programie była projekcja wideo na fasadzie budynku, koncert znanego didżeja, trochę muzyki live, niezobowiązujące przemówienia okolicznościowe, bankiet i wreszcie on, pod koniec wieczoru, jako niespodzianka. – Prawdziwe spotkanie z panem przesunęliśmy na następny dzień. Będzie tylko pan i widzowie – poinformował organizator. Kolega raz jeszcze zmienił plany. Niemal w przeddzień wyjazdu dowiedział się jednak, że indywidualne spotkanie raczej się nie odbędzie, ponieważ zapomniano wysłać zaproszenia, ale jubileuszowy wieczór pozostaje w mocy. Zrezygnował. Wysłał przeprosiny wraz z życzeniami udanej zabawy. W jubileuszowy wieczór zadzwonił telefon: – Gdzie pan jest? Wszyscy tu na pana czekamy! – usłyszał zdenerwowany głos. Wyjaśnił, że zrezygnował już przed trzema dniami i był pewien, ze wiadomość dotarła, ponieważ od tamtej pory nikt się z nim nie kontaktował. – Nie miałam czasu czytać maili, pan nie wie, jakie tu było zamieszanie. Poza tym ukazała się informacja w gazecie i jak ja teraz wyglądam? Pan mi tego nie może zrobić! Pan był naszą niespodzianką i gwoździem programu!

Argument, że tego nie można komuś zrobić, działa tylko w jedną stronę. Nie można nie być do dyspozycji działacza, bo on staje na głowie, by pozyskać osobę publiczną i postawić ją przed swoją widownią. Jest to winien swemu miastu, prawda? A w końcu osoba publiczna też ma jakieś obowiązki. Została wyróżniona i wyniesiona ponad innych właśnie przez publiczność, więc to chyba oczywiste, że teraz powinna być do jej dyspozycji, a nie zadzierać nosa i pokazywać swoje fanaberie.

Podobny punkt widzenia charakteryzuje również dziennikarzy, chociaż inne są ich cele. Celem jest oczywiście wzbudzenie sensacji, a przynajmniej kontrowersji. Ale w grze wstępnej używają tych samych chwytów, co działacze: uprawiają molestowanie. I są sformatowani na jedną modłę, mają katalog specjalistów od poszczególnych tematów. Ja figuruję w rubryce „skandale artystyczne”, ponieważ sama jestem znaną skandalistką i mój punkt widzenia będzie dobrze wyglądał w zderzeniu z poglądami osób o niepodważalnej moralności chrześcijańskiej, wyznających tradycyjną hierarchię wartości (nazwisk nie wymienię). Dziennikarze są więc rozczarowani, kiedy mówię, że nie jestem zwolenniczką przetwórni zwłok firmowanej przez von Hagensa. Oni sami nie widzą różnicy między nim a Dorotą Nieznalską. Podobnie nie widzą różnicy między wystawą sztuki a wystawą anatomicznych preparatów. Są zdziwieni, kiedy pytam, czemu dzwonią akurat w tej sprawie, a nie w sprawie wystawy kur ozdobnych, która również odbywała się w warszawskim Blue City. Jeszcze bardziej zdziwieni są wiadomością, że kury w tym wypadku mają więcej wspólnego ze sztuką niż preparaty, ponieważ ich hodowlą zajmuje się artysta.

Czym innym jest jednak wprawienie dziennikarza w stan zdziwienia, a czym innym droga na skróty, czyli kategoryczna odmowa. Istnieje bowiem takie przeświadczenie, iż tylko przedstawiciel mediów ma prawo wyboru swojego rozmówcy. Osoba indagowana jest tego prawa pozbawiona. Kiedy więc molestowanie nie skutkuje, pojawia się reakcja bólowa. – Oprócz tego, że jestem dziennikarzem „Supermocnego uderzenia”, jestem także człowiekiem – żali się w pracowicie wystukanym esemesie ofiara mojej arogancji. I zarzuca mi brak kultury osobistej. Gdybym była kulturalna i dostrzegła w nim człowieka, mógłby nagrać całą rozmowę i opublikować ją bez autoryzacji w swoim brukowcu. Dostaję wyrzutów sumienia, że podeptałam godność człowieka. Dopiero po chwili uświadamiam sobie, że przecież dzwoniąc do mnie nie reprezentował samego siebie, tylko gazetę. I że nie chciał odbyć prywatnej pogawędki, tylko zdobyć materiał, za który otrzyma wynagrodzenie.

A nawet, gdyby dzwonił prywatnie – to czy nie mogę nie chcieć z nim rozmawiać?




Ten artykuł jest dostępny w wersji angielskiej na Biweekly.pl.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.