MÓJ CHOPIN: I Bach

Ewa Bieńkowska

Tylko o dwóch kompozytorach można powiedzieć, że każdy fragment ich utworów jest doskonały, od razu umieszcza się w uchu jak zapowiedź szczęścia – to Chopin i Bach

Jeszcze 2 minuty czytania

Każdy fragment: melodia, linia akompaniamentu, uporczywe figury basu, tryle w sopranie, ozdobniki, perliste pasaże, pochody akordów, łączniki, które prowadzą z jednej tonacji do innej poprzez tonacje pokrewne czy przeciwstawne, łączniki do nowego tematu... Tak jest z każdą cząstką kompozycji: od pierwszego taktu, komórki rozrodczej, poprzez części, które da się wydzielić, zawsze niedomknięte – aż do opóźnianego finału, wielokrotnie zwodzącego ucho. U Bacha te związki są bardziej organiczne, cząstki wyrastają jedna z drugiej, zmiany tonacji, tempa, nastroju są przygotowane, jakby chodziło o ich wartość pedagogiczną: wartość zadośćuczynienia po długich perypetiach... U Chopina są prowadzone przez inną logikę: niespodzianki, zawieszenia odpowiedzi... Każdy pamięta takie przeżycia: kilka taktów słyszanych z daleka, z radia czy płyty, z cudzego domu, czyjeś ćwiczenia przy fortepianie. I od razu jesteśmy w środku muzyki, codzienne otoczenie zostaje wypchnięte przez coś mocniejszego. Powstaje łuk między teraźniejszością i przeszłością, wiemy jak w jasnowidzeniu, kiedyśmy słyszeli te dźwięki po raz pierwszy, co wtedy dla nas oznaczały i co oznaczają teraz. Ale jest to wiedza, która na ogół nie daje się ubrać w słowa.

Chopin
w „Zeszytach Literackich”

Szkic Ewy Bieńkowskiej ukazał się w specjalnym, poświęconym Chopinowi, 109. numerze „Zeszytów Literackich”. Znajdziemy tam także m.in. „Chopiniana” Jarosława Iwaszkiewicza, eseje Karola Bergera i Andrzeja Szczeklika, wypisy z Achmatowej, Balzaca, Ciorana („Słuchałem Chopina. Rozumiem teraz, dlaczego obłąkany Nietzsche reagował jeszcze tylko na tę muzykę. Niekiedy poruszy cię ona nawet gdy już będziesz umrzykiem”), Gombrowicza, Levi-Straussa, Manna, Miłosza, Prousta i Wilde'a.

To wprowadzenie w muzykę miało inny charakter niż w utworach kompozytorów, których lubiłam. Beethoven, Schumann, Brahms kojarzyli się ze światem uczuć i niejasnym protestem przeciw małości życia. Vivaldi, Corelli to urocza zabawa, bieg przez jasną przestrzeń do utraty tchu. Mozart wymagał lepszego osłuchania, aby nie mylić go z palcówkami dla uczniów. Wagner, Mahler, Ryszard Strauss to jakiś nowy wymiar, tytaniczny i zachłanny, gwałtem domagający się uwagi i oddania. Ci wszyscy byli mistrzami w początkowej fazie kontaktu z kulturą „dorosłą” – co nie musi znaczyć, że właśnie praktykują ją dorośli. Niektórzy moi przyjaciele wchodzili w muzykę wbrew niemuzykalnej atmosferze rodziny. Inni wspominają, jak w dzieciństwie ojciec, matka, rodzeństwo schodzili się przy radiu dwa razy na tydzień, w środy i niedziele, kiedy dawano koncerty chopinowskie i zaznajamiano nas z pierwszą plejadą wykonawców, którzy do dziś stanowią probierz stylu. Wczesne lata były wymoszczone Chopinem, mało doznań dawało się porównać z powagą i naturalnością tej inicjacji. Albo rok konkursu chopinowskiego! Życie zatrzymywało się, dzień koncentrował się przy radiu, przy nieskończonych rozmowach o tym, kto lepiej zagrał tę etiudę, to scherzo... Nie chodziliśmy do szkoły, zajmowało nas jedynie, jak zdobyć wejściówkę do filharmonii na poranne lub wieczorne przesłuchanie kandydatów. Do dziś pamiętam przejęty głos ojca oznajmiającego, że stary mistrz Rubinstein nieco zmodyfikował swój styl – nauczył się od młodych.

rys. Edward DwurnikPrzy Chopinie mogli się spotkać wszyscy, jak przy Bachu. To stało ponad przypadłościami humorów, temperamentów, wyznawanych światopoglądów. Wystarczyło włączyć tę muzykę. Jednocząca, cywilizująca moc muzyki – czemu nie? Towarzyszące jej uczucie „trafności”, artystycznej „udaności” odsuwało na bok wszystkie problemy i zajęcia. Gdy później trzeba było zwrócić się ku innym światom dźwiękowym, przyjrzeć się przygodom twórców późnego XIX stulecia, muzyka Chopina nie tylko nie utraciła wysokości, ale zdawała się z dystansu kierować tymi ambicjami. Dzięki niej odsłaniał się cały ciąg, którego była ona środkiem: linia od Monteverdiego, Bacha, Beethovena do Wagnera, Mahlera i wczesnego Schönberga – trzon muzyki europejskiej, jej wielowiekowe rządy nad duszami, zanim zwinie swój rulon nut i przeniesie w zaświaty, skąd się nam przygląda... Chopin zbiera owoce chwalebnej przeszłości i pobudza przyszłość swoją sztuką harmoniczną, sztuką stapiania i rozdzielania elementów; modulacjami jednego instrumentu, z którym kompozytor się utożsamia i który przekształca w organ bogatszy od orkiestry.

Pamiętam dzień, gdy dowiedziałam się, że arcysłynny „akord tristanowski” został odkryty przez Chopina, chociaż nie zastosowany w sposób tak nachalny jak u mistrza z Bayreuth. Chopin nadał mu charakter niepokojącego akcentu wewnątrz wspinającej się drabiny współdźwięków, momentalnego zawrotu głowy, po którym należy odzyskać równowagę. Takich chwil jest u Chopina sporo i można wyobrazić sobie spis chwytów, przy których pomocy z nich wychodzi – mówiąc muzyczno matematycznie, poprzez które je rozwiązuje. Ta muzyka czysta, odsuwająca skojarzenia pozamuzyczne, jest w dziwnym porozumieniu z ludzkimi uczuciami, które od prawie półtora wieku są dla słuchaczy zagadką. Jakie to uczucia? Do czego odsyłają? Do dziś francuscy krytycy muzyczni bez zająknięcia i entuzjastycznie opowiadają o nieszczęśliwej ojczyźnie, której echa pobrzmiewają w utworach Fryderyka. Nadużywają biednej „Etiudy rewolucyjnej” albo rozprawiają o romantycznym patriotyzmie w mazurkach, balladach. André Gide, który był ponoć dobrym pianistą, narkotyzował się tymi utworami i gdy chciał wyrazić ich magię, wymyślił dwujęzyczną formułkę: „zal polonais” – polski żal, który pisze się bez kropki nad zet. Jakoby Chopin upoważniał do takich skojarzeń – opowiedział komuś z kolegów po fachu, że komponując, czyta „Konrada Wallenroda” oraz wczesne wiersze Mickiewicza. A co miał czytać polski artysta w latach 1830, 1840? O czym miał myśleć, jak nie o rodzinie pozostawionej w Warszawie i o tym, że przyjazd do kraju jest dla niego faktycznie niemożliwy? W młodości polskość Chopina odczuwałam jako oczywistość, atmosfera historyczna też nad tym pracowała. Nie zmieniłam zdania – nie było po co zmieniać. Ale wyczuliłam się na europejski, pradawno nowoczesny charakter tej muzyki, jej koneksje w czasie: wstecz i wprzód. Jej miejsce centralne, wiążące w jedną całość dobre cztery, pięć stuleci. Jak u Bacha czytamy alfabet muzyczności, która nas obdarowuje i wyzwala, tak u Chopina spotykamy język uczuć, przemienionych, wtopionych w horyzont doświadczeń podstawowych. Stąd natura intymna tej muzyki, a zarazem dziwna wyniosłość. Być blisko człowieka to również być od niego daleko? Ta muzyka wymaga od nas dojrzałości.