NO NAPRAWDĘ:
Co kwalifikuje polityka?
Pewna wrażliwa na los zwierząt osoba – choć nie wegetarianka – rozesłała mailem oświadczenie, że nie będzie głosować na Komorowskiego, bo jest myśliwym. Można by na to nie zwracać uwagi, gdyby równolegle do tego wyznania nie zaczęły się pojawiać w mediach poważne rozważania na ten sam temat. Że polowanie negatywnie charakteryzuje kandydata na prezydenta. Od tego stwierdzenia już tylko krok do porównania Komorowskiego z Goeringiem, także zapalonym myśliwym. I mamy gotową konstrukcję: Tusk miał dziadka w Wehrmachcie, a marszałek polskiego sejmu wzoruje się na marszałku Trzeciej Rzeszy. Logiczne, prawda? Na tym jednak logika się kończy, ponieważ akurat zwierzchnik Goeringa, Adolf Hitler, był wegetarianinem i nie polował na zwierzęta, tylko na ludzi. Jeśliby więc o przydatności kandydata na najwyższy urząd decydował jego stosunek do zajęć myśliwskich, to Adolf H. lub podobny mu polityk miałby obecnie w naszym kraju całkiem duże szanse.
Istotnie, polowanie jest sprzeczne z poczuciem poprawności politycznej rozwiniętego społeczeństwa. A co z przemysłowym ubojem? Czyli: co różni myśliwych od rzeźników? To, że myśliwi strzelają do wolnej zwierzyny i zabijają pojedyncze osobniki w czasie i miejscu ściśle określonym, a więc nie w okresie godowym, nie w porze wychowywania młodych i nie w każdym lesie. Rzeźnicy natomiast mordują masowo zwierzęta już wcześniej skatowane i udręczone w transporcie. Czy ktoś w Polsce narzeka na rzeźników? Albo: czy uprawianie hodowli zwierząt rzeźnych dyskwalifikuje rolnika jako kandydata na parlamentarzystę? Gdyby tak było, partie związane z produkcją rolną nie przekroczyłyby w naszym kraju wyborczego progu. A przekraczają. Nie tylko PSL – dyżurny obrońca rujnujących budżet państwa rolniczych przywilejów, ale nawet Samoobrona – ruch zrodzony z szumu medialnego wokół blokowania dróg. Podczas ich kampanii wyborczej nie podnosiło się kwestii szacunku dla zwierząt, czego zresztą należy żałować – można by wówczas było zobaczyć w całej okazałości nie tylko to, co się dzieje w tuczarniach, rzeźniach i kurzych fermach, ale i w przeciętnym gospodarstwie, gdzie codziennością jest widok wygłodzonego psa uwiązanego na krótkim łańcuchu i konia ćwiczonego batem do krwi. Myślistwo w tym kontekście okazuje się zajęciem zdumiewająco humanitarnym. Ale jako hak na polityka, trafia bez pudła w pokłady społecznej hipokryzji – bo przecież wszyscy wiemy, że mająca na uwadze cierpienia zwierząt reforma w dziedzinie hodowli i uboju, zaowocuje wzrostem cen, a kto jest na to gotów? Znacznie łatwiej oczyścić sumienie potępiając myśliwych.
Jednak fakt, że podczas kampanii wynajduje się najbardziej absurdalne „haki” jest mniej zdumiewający niż to, jak bardzo są one skuteczne – co pokazały wszystkie wybory prezydenckie po roku 1989. Podobnie trudno zrozumieć dysproporcje w ocenie polityków. Są przypadki, kiedy drobna rysa na kryształowym wizerunku kandydata może zadecydować o jego klęsce. Są też takie, kiedy żadne, nawet najbardziej żenujące postępki nie stanowią przeszkody na drodze do kariery. Gdybyśmy stosowali jednakowe kryteria dla wszystkich, Andrzej Lepper nie tylko nie zostałby wicepremierem rządu, ale nawet nie wszedłby do parlamentu. Więcej – nie mielibyśmy w tym gremium wielu innych osób, będących dziś pośmiewiskiem nie tylko mediów, ale i przeciętnych obywateli. Tyle że wcześniej ci obywatele poszli do wyborów i zagłosowali. Albo nie poszli i zagłosowali przez zaniechanie. Tak jakby już nikt nie pamiętał żenującego blamażu z roku 1990, kiedy naszym prezydentem o mało nie został Stan Tymiński. Wystarczyło, że pomachał czarną teczką, a już wyślizgał Mazowieckiego. W wyborach parlamentarnych nawet teczka nie jest potrzebna. Wystarczy obiecać gruszki na wierzbie. Naturalnie, każdy może startować w wyborach. Zarówno w prezydenckich, jak i w parlamentarnych. Mamy wolny kraj. Nie wszyscy jednak pamiętamy, że ta wolność obejmuje całe społeczeństwo, nie tylko polityków. Wiemy, że wolno nam niektórych wybierać, a innych nie, ale nie zastanawiamy się nad konsekwencjami naszych decyzji ani w chwili głosowania, ani później – tak, jakbyśmy grali w totolotka: na kogo wypadnie, na tego bęc. Gdy się nie trafi, bo na ogół się nie trafia, liczymy niespełnione obietnice i pałamy chęcią zemsty za zawiedzione nadzieje. I pozwalamy umierać w więzieniu byłemu posłowi Łyżwińskiemu, jakby jego wcześniejsze wyniesienie nie było naszym dziełem. A w końcu czy to jego wina, że ludziom bardziej spodobało się blokowanie dróg, niż perspektywa kosztownych reform? Został wybrany i uwierzył, że reprezentuje wartości, które dzieli z nim spore grono wyborców. Nie przewidział, że odwrócą się od niego tak niespodziewanie, jako go wybrali. Przecież mogli nie wybierać. No właśnie.
Nadchodzą kolejne wybory. Najpierw prezydenckie, potem parlamentarne. Kampania rozpoczęła się dyskusją na temat polowań. Czyli na nie. Są też obietnice na tak. Dotyczą wakacji w Egipcie i Tunezji – przezornie odsunięte w czasie na rok 2020. Za chwilę pojawią się inne haki i nowe atrakcje. Ciekawe, czy w tym konkursie fikcji pomieszanej z minoderią, którykolwiek z polityków odważy się powiedzieć, że aby w roku 2020 było naprawdę lepiej, już dziś musimy podjąć głębokie i bolesne dla wszystkich reformy ekonomiczne i społeczne? Czy ktoś obieca, że będzie raczej ciężko niż lekko, i raczej trzeba będzie na wszystko zapracować niż coś dostać za darmo? A jeśli się pojawi, to czy wyborcy zechcą na niego postawić? W końcu już teraz jeździmy do Egiptu i Tunezji, więc może naprawdę brakuje nam tylko gruszek na wierzbie? No i tego, żeby Komorowski nie polował!
Post scriptum: bardzo nie lubię polowań, tak na zwierzęta, jak i na ludzi.