Klimatyczne rozdroża
il. Ubé, "Arrimados", flickr.com, CC BY-NC-ND 2.0 DEED

26 minut czytania

/ Ziemia

Klimatyczne rozdroża

Przemysław Wielgosz

Kryzysy środowiskowe nawiedzały ludzkość od dawna. Skala zniszczeń, jakie niosły, zależała od tego, jak społeczeństwa na nie odpowiadały. Jedne z tych odpowiedzi pogłębiały kryzysy, inne je łagodziły. Podobna alternatywa stoi przed nami u progu katastrofy klimatycznej

Jeszcze 7 minut czytania

Była godzina 6.30, gdy niedzielny poranek 13 lipca 1788 roku w okolicach Tours zamienił się w piekło. Tutejsi chłopi jak co dzień oporządzali zwierzęta, gdy nagle poczuli, jakby wróciła noc. Wraz z ciemnościami na wsie w dolinie Loary spadł podmuch wiatru. Nie była to jednak zwykła letnia wichura. W zabudowania, ludzi i drzewa uderzyła potężna nawała. Masy powietrza zmieszane z wodą i gradem dosłownie zmiatały zwierzęta z pastwisk, przewracały ludzi, zrywały dachy i łamały drzewa. Niszczycielski huragan przemieszczał się błyskawicznie z południowego zachodu na północny wschód. O 8.00 fala dotarła do Rambouillet leżącego 50 km na południowy zachód od Paryża, a pół godziny później siała zniszczenie w Pontoise, 70 km dalej na północ. Dotarła aż do granic austriackiej Flandrii. Straty były ogromne.

Francuski historyk Alain Corbin, opisując kataklizm w swojej książce zatytułowanej „Wichura i wietrzyk”, przywołuje raport Henri-Alexandre’a Tessiera z Królewskiej Akademii Nauk, wedle którego cokolwiek znalazło się na trasie przemieszczających się mas powietrza, zostało „wgniecione w ziemię, posiekane, zrujnowane”. Ci, co przeżyli wichurę w 1788, opowiadali Tessierowi, że czegoś podobnego nie pamiętał nikt.

Bodaj najbardziej ucierpiały pałace i zamki arystokracji. A może po prostu uszkodzenia potężnych budowli górujących nad okolicami szczególnie rzucały się w oczy. Tylko w należącym do króla zamku Rambouillet wiatr wybił tysiące szyb. Uszkodzone dachy, zerwane hełmy wieżyczek, powyrywane drzwi, ogrodzenia i okiennice robiły wrażenie. Budynki symbolizujące potęgę, trwałość i odwieczność panującego porządku okazały się zaskakująco kruche w starciu z wrogiem tak efemerycznym i trudnym do zobrazowania jak rozpędzona fala powietrza. Parafrazując słynne zdanie Marksa z „Manifestu komunistycznego”, można by powiedzieć, że materialne symbole niewzruszoności absolutyzmu dosłownie rozpłynęły się w powietrzu. Widok zrujnowanych rezydencji musiał zapaść w pamięć chłopom masowo wzywanym przez ich lokatorów do uprzątania terenu i naprawy zniszczeń. 

Huragan Wielkiej Trwogi

Równo rok po apokaliptycznym huraganie, w lipcu i sierpniu 1789 roku, przez Francję przetoczyła się inna nawałnica. I znowu jej ofiarą padły zamki i pałace. Często ledwo odremontowane po poprzedniej. Tym razem jednak nie stała za nią natura, ale zbuntowani chłopi. Ale czy na pewno natura nie miała tu nic do roboty? Tak się składa, że ruch nazwany potem Wielką Trwogą najbardziej dramatyczną postać przybrał właśnie na terenach, które doświadczyły opisywanej przez Tessiera wichury. Zależność tę dostrzeżono jeszcze w czasie chłopskich szturmów na zamki. Później wracano do niej niejednokrotnie. Czy zatem nie było tak, że wiatr z 13 lipca 1788 przywiał zawieruchę rewolucji? Czy widok sypiących się zamków nie natchnął chłopów wiarą we własne siły? Czy wojna wydana pałacom przez huragan nie zainspirowała poddanych do dokończenia jego dzieła i zapewnienia wolności i pokoju chłopskim chatom?

Jakkolwiek było, uczestnicy i ofiary Wielkiej Rewolucji uważali, że anomalie pogodowe stały się katalizatorami zmian społecznych. Ale i odwrotnie. Ludzie żyjący w tym okresie debatowali nad wpływem człowieka na klimat. Wygląda na to, że dzisiejszy dyskurs klimatyczny wcale nie jest czymś wyjątkowym w historii. Taką tezę stawiają dwaj historycy klimatu, Jean-Baptiste Fressoz i Fabien Locher, którzy w książce „Les Révoltes du ciel” przypominają, że jednym z grzechów absolutyzmu, potępianym, jeszcze zanim zburzono Bastylię, była degradacja środowiska. Już w pierwszej połowie XVIII stulecia historyk Jean-Baptiste Dubos, entuzjasta materialistycznego empiryzmu Johna Locke’a i autor, który mocno wpłynął na sposób myślenia Monteskiusza, uważał, że pogorszenie warunków naturalnych, a także klimatycznych należy przypisywać ogólnemu upadkowi cywilizacji.

W latach 1788–1794 przerażające warunki pogodowe, niedobory zboża, epidemie i rosnące ceny drewna zainspirowały rewolucjonistów do napiętnowania środowiskowych skutków despotyzmu i feudalizmu. Stary reżim uznano nie tylko za niesprawiedliwy, ale i za „nienaturalny”. Jak podkreślają Fressoz i Locher, „dyskurs rewolucyjny przeciwstawiał reżim feudalny, który blokował drogi wodne, mnożył bagna, pozwalał roślinom gnić, a ludność skazywał na degenerację, republice, która skraplała, osuszała, uprawiała, ocieplała i czyniła klimat zbawiennym”.

Na przełomie XVIII i XIX wieku powstało wiele opracowań na temat konieczności reform, które położą kres pogarszającej się sytuacji ekologicznej. Ich celem była deklarowana wprost antropogeniczna korekta klimatu pozostawionego w spadku przez gnuśnych Burbonów.

Polityka klimatyczna rewolucji mieszczańskiej

Wielu intelektualistów snuło wizje zmian. Najambitniejszą przedstawił Eusèbe de Salverte – lekarz i rewolucjonista, członek francuskiego parlamentu, politycznie związany ze stowarzyszeniem ideologów (zwanym też szkołą ideologów). W napisanym w 1806 roku „Des rapports de la médecine avec la politique” przedstawił medyczne korzyści płynące z Cesarstwa Napoleońskiego. Wśród najważniejszych wymieniał stworzenie warunków do transmigracji populacji ludzkich do najkorzystniejszych stref klimatycznych. Entuzjazm Salverte’a budziła także możliwość hybrydyzacji między populacjami mająca prowadzić do ukształtowania się rasowego optimum oraz fakt, że wielkie programy publiczne mogły poprawić „fizyczną konstytucję klimatu” i żyjących w nim ludzi. Co ciekawe, koncepcje Salverte’a stanowią dokładne odwrócenie dzisiejszych lęków przed migracją i napływem do Europy ludzi „innych ras”, którzy mieliby zastąpić jej rdzenną ludność. Oczywiście francuski myśliciel używa kategorii rasowych, ale wartościuje je dodatnio. Tam, gdzie obecna wyobraźnia prawicowa widzi zagrożenie, francuski myśliciel z początków XIX wieku dopatrywał się szans i możliwości polepszenia sytuacji.

Oprócz raportów i zaleceń republika, a potem cesarstwo, podjęły także konkretne działania na rzecz naprawy środowiska zdegradowanego przez ancien régime. Niektóre przyniosły więcej szkód niż pożytku. Przykładem niech będzie to, co wydarzyło się z lasami. Rewolucja wywłaszczyła duchowieństwo i emigrantów, zainicjowała podział gruntów komunalnych i ich sprzedaż, z czego skorzystały burżuazja i bogate chłopstwo. Sprywatyzowane w ten sposób lasy wyjęto jednak spod jakichkolwiek form regulacji, co uruchomiło proces chaotycznych wycinek, przygotowując grunt pod formalne przekształcenie habitusów leśnych w komercyjne zasoby i uprawy drzew pod topór. 

Środowiskowy kryzys absolutyzmu zrodził zatem dwie odpowiedzi – jedna torowała drogę demokratyzacji, druga kapitalizmowi. Można tu dostrzec pewien schemat, widoczny także w innych epokach i miejscach dotkniętych splotem załamań środowiska i rozpadu porządku społecznego. Takich jak XVII-wieczna „mała epoka lodowcowa” albo Dust Bowl z amerykańskiego Środkowego Zachodu w latach 30. XX wieku.

Najważniejsza nauka, jaka płynie z tych ryzykownych pod wieloma względami porównań, jest taka, że to nie siła natury, ale charakter społecznej odpowiedzi na jej przejawy decyduje o skali niszczycielskich skutków kryzysu. Podobnie jak w czasach rewolucji we Francji, pewne działania mogą go pogłębić, inne poważnie złagodzić. W tej optyce kryzys środowiskowy zawsze jest sprawą polityczną. Środowisko przestaje być biernym tłem historii społeczeństw, staje się siłą, która ją kształtuje, a zarazem podlega jej oddziaływaniu. 

Wielka depresja małego zlodowacenia

W XVII wieku w Chinach karierę robił nowy gatunek literacki. Krótkie inskrypcje w formie wierszy spisywane ręcznie, najczęściej w formie graffiti na ścianach domów. Nazywano je tibishi. Ich autorkami często były wykształcone kobiety, których nie brakowało w społeczeństwie, w którym nakłady książek dochodziły do 2 milionów egzemplarzy. Teksty te były rodzajem pożegnania, pisały je przyszłe samobójczynie. Wiele z nich padło wcześniej ofiarą gwałtów i utraty bliskich ze strony żołnierzy. Tibishi pisali zresztą także mężczyźni, i to na masową skalę.

Plaga samobójstw wywołana została katastrofami towarzyszącymi tzw. przejściu dynastycznemu, czyli rozpadowi niemal 280-letniego imperium Ming, podbojowi Chin przez armie mandżurskie i przejęciu tronu w Pekinie przez nową dynastię Qing (co jej zwolennicy nazywali Da ye – „Wielkim Przedsięwzięciem”). Tylko jedna z ówczesnych kronik zawiera historię ponad 1000 osób obu płci służących dynastii Ming lub po prostu emocjonalnie związanych ze światem starego imperium, które pozbawiły się życia w obliczu upadku ich państwa.

Listy chińskich samobójców wyrażały radykalny pesymizm, poczucie końca i rozpadu świata, fatalistyczne przekonanie o nieuchronności powszechnej zagłady. Nastroje w XVII-wiecznych Chinach niezbyt odbiegały od tych panujących w tym samym czasie w Europie. Niektóre świadectwa tej depresyjnej aury czyta się, jakby były pisane dzisiaj. Różnica polega na tym, że o ile obecnie przekonanie o zbliżającym końcu cywilizacji ludzkiej, bezsensie rodzenia dzieci i jakiegokolwiek planowania wynikają z uświadomienia sobie skali antropogenicznej zmiany klimatu, to 400 lat temu ludzie mierzyli się przede wszystkim ze skutkami bezprecedensowej katastrofy, do której już doszło.

Małe zlodowacenie w ciągu kilku dekad zrujnowało życie społeczeństw na wszystkich kontynentach. Ochłodzenie, całkowity chaos pogodowy – z siarczystymi mrozami latem, długotrwałymi suszami zimą i niszczącymi burzami o każdej porze roku – całymi dekadami dewastowały uprawy i zależne od rolnictwa gospodarki. Konsekwencją były głód i epidemie, a także rosnąca rywalizacja o kurczące się gwałtownie zasoby.

W książce „Globalny kryzys. Wojna, zmiany klimatyczne i katastrofa w XVII wieku” brytyjski historyk Geoffrey Parker dowodzi, że klimat miał przemożny wpływ na to, co badacze nowożytności nazywają kryzysem XVII wieku. Gigantyczny wzrost przemocy towarzyszący politycznym transformacjom i wywołanym przez nie wojnom, które przybrały nieznane wcześniej rozmiary, nałożył się i wzmocnił skutki klęsk żywiołowych i zdrowotnych. Jedna trzecia ziemskiej populacji zginęła w wyniku głodu, suszy, epidemii, wojen i rewolucji. Drobiazgowe szacunki przedstawione przez Parkera dowodzą, że skala strat była podobna wszędzie – od Imperium Chińskiego, przez Hiszpanię, Rzeczpospolitą, Indie Mogołów, aż po amerykańskie kolonie Europejczyków, afrykańskie królestwo Kongo i imperium Mali.

Masowe samobójstwa czasem były skutkiem traum wynikających ze wszystkich tych rzeczy: doświadczenia przemocy, nędzy, rozpadu więzi społecznych i rodzinnych, regresu kulturowego, głodu, utraty nadziei i wolności, a także masowej przemocy seksualnej. W jeszcze większym stopniu u źródeł licznych samobójstw leżały dojmujące poczucie schyłku i epidemia depresji zwanej wówczas melancholią. Sprzyjał jej permanentny deficyt światła słonecznego, wywołany anomaliami pogodowymi. Depresja nie zabijała tak szybko i masowo jak ospa, dżuma czy głód, ale skutecznie odbierała siły do stawienia czoła innym zagrożeniom. Jej skala była zaś olbrzymia. Pewien angielski proboszcz zamieszkały na prowincji nazwiskiem Richard Napier, na którego zapiski powołuje się Parker, w latach 1597–1634 udzielił pociechy 40 tysiącom potrzebujących, z czego 2000 było „zatroskanych”, a 150 miało myśli samobójcze. Przy czym wsparcia psychologicznego szukało dwa razy więcej kobiet niż mężczyzn.

Depresja XVII wieku łączyła ludzi z różnych stron politycznych barykad. Cierpiał na nią zarówno lider rewolucji angielskiej lord Olivier Cromwell, jak i córka ściętego przez rewolucjonistów króla, Elżbieta. Jak pisał oksfordzki uczony Robert Burton w równie obszernej, co popularnej „Anatomii melancholii”: „W naszych nieszczęsnych czasach (…) od przywar melancholii nikt nie jest wolny”. Sam Burton cierpiał na szczególnie ciężką jej odmianę i ostatecznie zakończył życie, wieszając się w swoim gabinecie w Oksfordzie.

Z kolei konsekwencją szerzenia się melancholii w Europie były rozpaczliwe próby szukania antidotum nie tylko w poradach duchowych, co doprowadziło do prawdziwej epidemii substancji psychoaktywnych dostarczanych z innych kontynentów. Amerykański tytoń, afrykańska czekolada, opium i herbata z Azji działały wówczas na europejskie organizmy znacznie mocniej niż dziś. Tutejsza populacja dopiero je poznawała. Od razu też odkryła w nich środek polepszania samopoczucia pozwalający przetrwać ekstremalnie trudny okres.

Ale nie tylko psychoaktywna rewolucja była sposobem na radzenie sobie z pesymizmem ery małego zlodowacenia. Inną stanowiły rewolucje społeczne. W połowie wieku na całym świecie wzniosła się potężna fala buntów. Ich powszechność nie przełożyła się na realizację postulatów. W każdym razie nie wszędzie.

Klimatyczny kapitalizm?

W Europie rewolty utopiono we krwi, chłopów zapędzono na folwarczne grunty, a niepokornych wysłano za ocean w roli kontraktowych niewolników. Pole polityczne w czasie kryzysu zdominowała reakcja elit. Potraktowały one kataklizm klimatyczny jako dobrą okazję do wprowadzenia w życie czegoś w rodzaju doktryny szokowej. Z zawieruchy społeczno-klimatycznej w Europie wyłonił się świat bardziej hierarchiczny i autorytarny, w jeszcze większym stopniu oparty na przemocy, zniewoleniu i wyzysku.

Według Parkera najbardziej reprezentatywnym jego emblematem stało się państwo fiskalno-wojskowe. To ono dostarczyło fundamentu, na którym ukształtowały się monarchie absolutne, korporacyjne imperia kolonialne, a w XIX wieku pierwsze państwa narodowe. Wszystkie te organizmy polityczne łączyły stała armia, powszechny pobór do wojska, rozbudowana biurokracja, dbająca o zebranie podatków, finansujących aparat władzy i przemocy, a wreszcie rosnące długi suwerenne wynikające z niezdolności do pokrycia potrzeb wojskowych i (korporacyjna) gospodarka podporządkowana logice nieograniczonej akumulacji kapitału. Państwo fiskalno-wojskowe stało się naturalnym środowiskiem wczesnego kapitalizmu.

Europejska odpowiedź na kryzys środowiskowy XVII wieku obejmowała wzmocnienie i koncentrację struktur władzy, koncentrację bogactwa i własności ziemskiej (grodzenia), a wreszcie rewolucję pracowitości – wzrost obciążeń pracą wynikający z radykalnego pogorszenia sytuacji klas pracujących, wywłaszczenia chłopów i ekspansji różnych form zniewolenia w całym basenie północnego Atlantyku. O ile od końca XV do końca XVII wieku przez Atlantyk przewieziono 1,5 miliona zniewolonych Afrykanów, to za sprawą nowych struktur władzy polityczno-ekonomicznej, hołdujących logice nieograniczonej akumulacji, które rozwinęły się w odpowiedzi na małe zlodowacenie, tylko w XVIII wieku europejskie kolonie w Amerykach wzbogaciły się o kolejne 4–6 milionów zniewolonych. Ale niewola nie dotykała tylko mieszkańców Afryki. W samej Anglii ok. roku 1700 aż cztery piąte pracowników fizycznych było służącymi „należącymi” do swych panów. Procesowi temu w naszej części świata towarzyszyło zaostrzenie pańszczyzny i stopniowa likwidacja obszarów bezpaństwowych (np. na ukraińskim Zaporożu, w okręgach słobodzkich i Hetmanacie). To z tych transformacji wyrósł kapitalizm, jaki znamy.

Zupełnie inaczej wyglądał bilans kryzysu w Chinach. Choć imperium doświadczyło równie rujnujących skutków destabilizacji klimatu, odpowiedź, jaka wyłoniła się z chaosu powstań ludowych i krwawych wojen trwającego sześć dekad przejścia dynastycznego między Ming a Qing (dynastią Mandżurską), w niczym nie przypominała tego, co stało się w Europie. Wprawdzie armie obu walczących dynastii były o wiele liczniejsze niż największe siły działające na polach europejskiej wojny trzydziestoletniej, ale społeczne skutki ich działań wyglądały na łagodniejsze. Przynajmniej pod względem politycznym.

Nie chodzi o mniejsze koszty ich utrzymania, praktykowane przez nie okrucieństwa czy wynikające z wojen straty ludzkie, bo te w imperium środka były proporcjonalnie takie same jak w Europie. Kluczowy okazał się inny układ sił społecznych w Chinach. Stereotypowa wizja społeczeństwa chińskiego odziedziczona po XIX-wiecznym kolonializmie sugeruje, że za sprawą dominacji biurokracji opartej na kulturze konfucjańskiej zawsze było ono pozbawione zdolności do inicjatywy. W rzeczywistości to właśnie w Chinach istniała potężna tradycja ludowego oporu. Plebejska kultura czasów Mingów wyrażała zdecydowanie egalitarną wizję świata. Symbolem przywiązania do równościowych ideałów była popularność legendarnej postaci Zrównującego Króla buntownika z Fujianu, a także zakazanych przez rząd powieści – przede wszystkim „Opowieści o trzech królestwach” i „Opowieści znad brzegów rzek”. Na południowo-zachodnich rubieżach cesarstwa całe regiony funkcjonowały poza kontrolą Pekinu – i jakiegokolwiek innego ośrodka scentralizowanej władzy politycznej.

Chińskie bez-państwa określane przez amerykańskiego antropologa Jamesa C. Scotta mianem Zomii można by porównać do kozaczyzny w ówczesnej Rzeczypospolitej, miast zbiegłych niewolników w Ameryce Południowej czy karaibskich republik pirackich, gdyby nie to, że były nieporównanie większe geograficznie, zamieszkiwane przez miliony, a nie tysiące, osób i cieszyły się stabilnością polityczno-ekonomiczną przez wieki. Ale nawet chińscy chłopi w samym imperium byli na tyle zorganizowani i skorzy do rewolty, że władza musiała się z nimi liczyć. I to bardziej niż z arystokracją.

Pekin często wolał – lub po prostu musiał – sprzymierzać się z chłopami przeciw szlachcie, podczas gdy w Europie sojusze klasowe przybierały zgoła przeciwny charakter. Dlatego o ile sojusz tronów i wielkiej własności ziemskiej przyniósł na naszym kontynencie absolutyzm i merkantylizm, to w Chinach alians cesarza i chłopów dał w efekcie system zwany minszeng – zobowiązujący władzę imperialną do licznych świadczeń na rzecz ludności chłopskiej i zaspokajania pewnych potrzeb ogółu poddanych. Jako że wszystko działo się w cieniu zabójczych klęsk suszy, ochłodzenia, głodu i epidemii, specyfikę tego modelu najlepiej widać właśnie w odniesieniu do zarządzania skutkami tych zjawisk. Przedkolonialne państwo dobrobytu w Chinach – a także jego odpowiednik w Indiach – przybrało postać systemu zabezpieczeń przed skutkami suszy i powodzi. Temu służyły rozbudowane spichlerze, systemy kanałów transportowych, obsługująca je administracja i zasady, którymi się kierowała.

Był jeszcze jeden ważny punkt azjatyckiej transformacji, który jak twierdzi Parker, zablokował marsz wyżej rozwiniętych gospodarek Chin i Indii ku modernizacji utożsamianej przez brytyjskiego historyka z kapitalizmem w zachodnim stylu, a który z dzisiejszego punktu widzenia może być inspirującym przykładem możliwości innego, bardziej zrównoważonego rozwoju. 

Wolny rynek pyłu

Mała epoka lodowcowa sprowokowała dwie zupełnie odmienne odpowiedzi ze strony dotkniętych nią społeczeństw. Odpowiedź europejska sprowadziła się do zarządzania skutkami ochłodzenia w interesie klas wyższych i nowych struktur władzy, azjatycka polegała raczej na dostosowaniu w celu złagodzenia wpływu kryzysu dla klas niższych kosztem części elit. Niemal pół tysiąclecia później podobna alternatywa naznaczyła kryzys na znacznie mniejszą skalę. Doszło do niego na północnym zachodzie USA, historia nadała mu miano Dust Bowl, a trwałe miejsce w literaturze światowej zapewnił John Steinbeck swoją powieścią „Grona gniewu”. Choć i powieść, i samo zdarzenie pozostają nieco zapomniane, to historia burz pyłowych pustoszących tereny stanów położonych na Wielkich Równinach w latach 30. może być bardzo inspirująca. Do takich wniosków prowadzi lektura książki Timothy’ego Egana, zatytułowanej „Brudne lata trzydzieste. Opowieść o wielkich burzach pyłowych”. A także pierwsza część filmu Christophera Nolana „Interstellar”, który swój obraz klęski klimatycznej z przyszłości dosłownie skopiował z realiów Dust Bowl, rozszerzając tylko zasięg burz pyłowych na cały glob.

O ile jednak bohaterowie Nolana szukają ratunku w kosmosie, to w czasie rzeczywistych burz pyłowych sprzed 90 lat o ratunku nie zdecydowała technologia lotów międzygwiezdnych i wykorzystanie potencjału czarnej dziury, ale zmiana polityki ekonomicznej. Skądinąd, jak podkreśla Egan, także przyczyny Dust Bowl łatwo powiązać z działaniem gospodarki. Zanim bowiem wiatr uniósł setki tysięcy ton pyłu, zasypując farmy, miasteczka, drogi i całe połacie pól uprawnych w Oklahomie, Kansas, Teksasie i Kolorado, wszystkie te stany doświadczyły prawdziwej bonanzy finansowej. Zawdzięczały ją rewolucji rosyjskiej 1917 roku, a właściwie tragicznym konsekwencjom wojny domowej w byłym imperium carów. Odcięła ona Zachód od dostaw rosyjskiej pszenicy i podbiła jej cenę, co wykorzystali farmerzy z Wielkich Równin. W krótkim czasie na cały region spadła dolarowa manna. Szybujące zyski ze sprzedaży zboża i tanie kredyty sfinansowały rozbudowę farm, zapewniając dobrobyt i miejski blichtr sennym do niedawna miasteczkom. Co prawda warstwa żyznej ziemi na prerii była cienka, ale za to na krótką metę okazała się wyjątkowo wydajna. Nawet powrót rosyjskich dostaw po zniesieniu blokady ZSRR w połowie lat 20. nie przeszkodził koniunkturze. Farmerzy z Równin po prostu zaorali więcej prerii.

Zbożowy boom na Wielkich Równinach doskonale pokazuje, czym jest rolnictwo oddane we władzę wolnego rynku. Doprowadziła ona do koncentracji ziemi w rękach najsilniejszych graczy oraz zwiększania areału upraw i ilości produkowanego zboża jako uniwersalnej odpowiedzi na wszystkie problemy z rentownością. Gdy w zaledwie dekadę ziemia została już do cna wyeksploatowana, po żyznej warstwie nie pozostał ślad, zyski spadały, a rozległe pola zamieniły się w pustynię, po prostu zaorano to, co jeszcze uchroniło się przed pługami. Efektem tej konsekwentnej degradacji ziemi były właśnie burze pyłowe. Przy czym początek kryzysu środowiskowego na Środkowym Zachodzie zbiegł się z krachem na nowojorskiej giełdzie. I nie była to tylko koincydencja czasowa.

Reakcja farmerów i władz lokalnych na kolejne nawałnice pyłowe niszczące uprawy, zasypujące domy i atakujące drogi oddechowe ich mieszkańców była analogiczna do działań urzędującego wtedy w Białym Domu prezydenta Herberta Hoovera. Dałoby się ją streścić w formule „jeszcze więcej tego samego”. Ale podobnie jak finansowe zaciskanie pasa tylko pogłębiło kryzys giełdowy, przyczyniając się do rozlania go po całej gospodarce i świecie, tak zwiększanie upraw, by powetować straty, jedynie te straty powiększało. W konsekwencji bańka zbożowa na Równinach pękła, ostentacyjne bogactwo uleciało wraz z pyłem, a farmerom pozostały niespłacalne długi. Wkrótce setki tysięcy ludzi opuściło zrujnowane gospodarstwa, uciekając przed duszącym pyłem i suszą do Kalifornii. Na pierwszych klimatycznych uchodźców XX wieku czekały tam jednak tylko skrajna nędza i niechęć lokalnej ludności.

W roku 1934 fala pyłu wznosząca się znad Równin zasypała Wschodnie Wybrzeże USA. Egan pisze, że kurz pokrył okna Senatu w piątek 19 kwietnia, dokładnie gdy zaczynało się zebranie, na którym Hugh Bennett, nowy szef powołanej właśnie do życia Służby do walki z Erozją Gleby (Soil Erosion Service, SES), miał przekonać sceptycznych senatorów do zasadności rządowej interwencji na Wielkich Równinach. Gdy niebo nad Waszyngtonem całkowicie pociemniało, Bennett miał stwierdzić: „Przywiało nam Oklahomę”. Nie trzeba było lepszego argumentu dla nowego lokatora Białego Domu. Od roku rezydował w nim Franklin Delano Roosevelt, który doszedł do władzy pod hasłem zerwania z ortodoksyjnym liberalizmem Hoovera i jako pierwszy w historii prezydent USA zainicjował publiczną politykę rolną.

System dopłat, skupu i gwarancji rządowych, a także wprowadzenie ubezpieczeń społecznych ocaliły nie tylko miliony mieszkańców Środkowego Zachodu, ale też resztki zamieszkiwanego przez nich środowiska. Nie stało się to od razu. Kulminacja Dust Bowl przypadła na rok 1937, gdy odnotowano 134 burze pyłowe, a niektóre z nich trwały po kilka dni. Niemniej zatrzymanie eksploatacji prerii i wielkie roboty publiczne przy jej rekultywacji przyczyniły się do złagodzenia i ostatecznego ustąpienia burz. A choć amerykański step już nigdy nie odzyskał pierwotnej postaci, to założone przez SES obszary ochronne gleby sprawiły, że kolejne długotrwałe susze nie zamieniły się w powtórkę Dust Bowl.

Kolejne wielkie rozdroże

W gruncie rzeczy w historii Dust Bowl odnajdujemy pewne istotne wątki dziejów Małego Zlodowacenia, a także rewolucyjnej debaty o degradacji natury z czasów Burbonów. Z tym ostatnim łączy ją świadomość społecznych przyczyn kryzysu środowiskowego. Z pierwszym to, że w mikroskali przestrzennej i czasowej oraz w złagodzonej postaci opowiada ona, że dotknięte niszczycielskim działaniem sił natury społeczeństwa mają zawsze wybór.

Przesłanie to okazuje się bardzo aktualne. Mierzymy się wszak z depresyjną aurą klimatycznego pesymizmu. Dość skutecznie odbiera on wiarę w sens działania w obliczu globalnego ocieplenia. Nawet nazwy radykalnych organizacji ekologicznych – Extincion Rebellion czy Ostatnie Pokolenie – często wyrażają podskórną niewiarę w skuteczność ich aktywizmu. Skoro jednak nie potrafimy sobie wyobrazić powstrzymania czy choćby złagodzenia nadchodzącego armagedonu, to może warto spojrzeć w przeszłość. Choćby po to, by dostrzec, że nigdy nic nie było przesądzone. A przy okazji zdać sobie sprawę, że stawianie czoła kryzysowi środowiskowemu wcale nie polega na walce z siłami natury.


O naszej przyszłości nie rozstrzygnie cudowna technologia czy geoinżynieria, która rozciągnie nad ziemią jakiś parasol ochronny, ale układ sił społecznych. Bo to on ostatecznie zdecyduje, kto się pod ewentualnym parasolem zmieści, a kto zostanie wykluczony. Walka rozegra się między ludźmi, a konkretniej między grupami władzy i interesu, klasami społecznymi i wyznawcami konkurencyjnych ideologii, a wreszcie między nimi wszystkimi a koniecznością zaspokojenia niezbywalnych potrzeb.

Egalitarni buntownicy XVII wieku walczyli z rodzącym się państwem kapitalistycznym i nową klasą posiadaczy, francuscy rewolucjoniści mierzyli się ze sprzecznościami własnej polityki, socjaldemokraci Roosevelta łamali opór liberałów. Alternatywa zawsze była polityczna. Rooseveltowska SES zamiast business as usual Hoovera i minszeng Qingów zamiast europejskiego kapitalizmu wojskowo-fiskalnego pokazują, że coś takiego jak środowiskowy determinizm nie istniało w przeszłości. Ale też przekonują, że nie jesteśmy na niego skazani w przyszłości. Może najciekawszą nauką, jaką można wynieść z lektur książek Parkera, Fressoza, Lochera oraz Egana, jest przekonanie, że nawet w ekstremalnej sytuacji inny świat jest jednak możliwy.