Michael Jackson, aka Król Popu, to człowiek-zagadka. Człowiek-maska, z którego zostało tylko pieczołowicie uformowane oblicze – eksponat w muzeum zbiorowej pamięci, tuż obok Marylin, Elvisa i Che. Jolanta Janiczak i Wiktor Rubin postanowili stworzyć na scenie jego „portret baconowski”, poprzez abstrakcję dotknąć istoty człowieka. Mamy szansę znaleźć się przez moment w głowie Michaela, w scenografii zbudowanej przez jego podświadomość. Na scenie wyodrębniono pokój, którego prowizoryczność aktorzy demaskują, naruszając co jakiś czas jego konstrukcję. To osobliwe nagromadzenie: korzenie drzew, metalowe, piętrowe białe łóżko kojarzące się z więzieniem lub szpitalem dla psychicznie chorych (jakby wyjęte z „Kordiana” Grotowskiego), ciężkie biurko i skórzany fotel, złota, brokatowa zasłona, ustawiony pod ścianą rząd blond peruk. Przestrzeń tę zaludniają postaci-konstrukty: Matka (Wanda Skorny), Ojciec (Marek Tynda), Siostra (Dorota Androsz), Doktor (Jacek Labijak), których dialogi i interakcje są podobnie sztuczne i pozbawione spójności jak pokój, w którym się spotykają.
Ta formuła, w której można zmieścić wszystko, w przypadku tego konkretnego spektaklu okazuje się pułapką. Nadmuchuje abstrakcję, oddala od treści. Trudno wyśledzić w „Tak powiedział Michael J.” sensy inne niż psychologiczne banały: dominujący ojciec, matka-dewotka, problemy z tożsamością seksualną i cielesnością. Tego typu rozpoznania, w przypadku Jacksona wręcz stereotypowe, nie są poddane dekonstrukcji, rozbiciu, są – mimo gęstych intelektualnych i estetycznych figur – jedynie kalką, jaką zwykle nakłada się na osobowość graniczną, by wydobyć jej zarys. Choć spektakl zaczyna się ciekawie – od serii zadawanych dziecięcym głosem pytań o tak zwane sprawy podstawowe – po chwili już staje się seansem dialogów na granicy pseudointelektualnego bełkotu („zjadłeś moją ostatnią szansę na bycie zewnętrzne”, „uzgodniliśmy, że kolejną wielką religią będzie terroryzm miłości”) i kiepskiej poezji („pokocham cię ciszą”, „odkąd cię zobaczyłem, wiedziałem, że będę twoim zawieszeniem broni”). Dystans aktorów do wypowiadanych kwestii jest tak duży, że nawet w przypadku autentycznych treści nic nie jest w stanie wybrzmieć. W rzadkich wypadkach pojawia się też jakaś relacja – aktorzy grają jednak obok siebie, nie nawiązują kontaktu, uwięzieni w ciągnących się, absurdalnych zdaniach i działaniach (m.in. czołgają się o kulach, strzelają do siebie czerwoną farbą ze strzykawki, symulują seks na różne sposoby, przybijają kawałki wątróbki do ściany). Najbardziej autentycznym elementem przedstawienia jest relacja Michaela (Piotr Biedroń) i Piotrusia (Michał Jaros), choć nagromadzenie sztucznych penisów, szkieletów i czerwonej farby oraz powtarzany w nieskończoność finalny akt mordu na Piotrusiu wykrzykującym za każdym razem „kochaj mnie tą chwilą dokładnie” skutecznie psuje efekt.
Wyraźnie nie starczyło twórcom przedstawienia wyobraźni, a może wizji, żeby to, co bardzo ciekawie brzmiało w fazie koncepcji, wypełnić równie ciekawą teatralną materią. Pomysły reżyserskie z biegiem spektaklu coraz bardziej rozczarowują wtórnością, podobnie jak gra aktorska, w której odbijają się echa wcześniejszych ról (zwłaszcza w przypadku Marka Tyndy, którego emploi niepokojąco zaczyna przypominać manierę). Król Popu nadal więc pozostaje zagadką, maska przylega równie dokładnie jak przedtem, płaska i nieruchoma, upozowana jedynie na bardziej współczesną intelektualną modłę.