Jeszcze 4 minuty czytania

Ziemowit Szczerek

RZEŹ POSPOLITA: Max Rockatansky, czyli opowieść o dwóch Polskach

Ziemowit Szczerek

Ziemowit Szczerek

W Krakowie hipsterka i lewacy bronili się przez chwilę w kilku ośrodkach oporu w okolicach Rynku, w paru lokalach na Kazimierzu i zostaliby niechybnie maczetami rozniesieni na cztery wiatry, gdyby nie to, że wyszła z tego wszystkiego jedna wielka impreza  i pod koniec wieczora nikt już nie miał pojęcia, kto jest kto, kto jest za kim

To były czasy dawne, przednuklearne, gdy zachodnia Polska zaczęła już mieć dość wschodniej Polski i się od niej odłączyła. Jesteśmy Nową Polską – mówili na zachodzie – mamy dosyć tego zatęchłego, pieprzonego wschodu, który głosuje na PiS i Andrzeja Dudę, który głosuje na KUKiZ, który nic, tylko Macierewicz i mgła i posłanka Pawłowicz, przez którą płacze Kuźniar.

Zaczęło się we Wrocławiu. Zaraz po zwycięstwie PiS-u i KUKiZ-u (Krajowa Unia Kukiza i Zwolenników) tamtej pamiętnej jesieni. Poleciały pierwsze mołotowy na reżimową – bo w końcu było już po wyborach – policję. Policja była bardzo zdziwiona, że nagle stała się reżimowa, bardzo jej się to nie spodobało, bo w końcu kto w Polsce chce być reżimowy, i jakoś tak sama z siebie – przeszła na stronę demonstrantów. Ogłoszono powstanie Świeckiej Republiki Dolnośląskiej i przez chwilę miano nadzieję na utworzenie zupełnie osobnego państwa, bez tych wszystkich cebulaków, którzy chcieliby przykleić się do nowoczesnego, dynamicznego Wrocławia, postawionego na barkach pionierów i na gruzach porządnej, niemieckiej cywilizacji. Ale niestety: w Poznaniu też poleciały mołotowy, i też policja przeszła na stronę narodu. A potem i w Gdańsku, a z rozpędu i w Zielonej Górze, w Szczecinie (gdzie spalono metrykę chrztu Joachima Brudzińskiego). – My – do Europy! Heja! A niech się te dziady w Kongresówce i Galicji zadławią w swoim sosie – mówiła Polska zachodnia, gdzie jest, jak piszą w „Rzeczpospolitej”, wyższy wskaźnik rozwodów niż w Polsce wschodniej, ludzie mniej do kościoła chodzą, za to dziwnie i niepokojąco nie mają nic do Niemca.

I Polska zachodnia pokazała Warszawie faka.

Sama Warszawa też by sobie sama z chęcią chciała pokazać faka, bo mało kto tu na PiS i KUKiZ głosował. Ale jak to zrobić? Przecież tu jednostki honorowe i kompanie doborowe, czy jak tam to szło, urzędy centralne, fury ministerialne, prokuratury generalne, organy naczalne, wyobraźcie to sobie, sobie. No więc jak tu robić rewolucję przeciwko samemu sobie, sobie? Ale jakoś tam się ten przewrót jednak dokonał: hipsterzy z placu Zbawiciela, z Mokotowa, Powiśla i Żoliborza ogłosili niepodległą Rzeczpospolitą Niewieśniacką i Niecebulacką (RNwNc) i akces do Świeckiej Republiki Zachodniej Polski, w którą niechętnie przeobraziła się Świecka Republika Dolnośląska. A na RNwNc ruszyli prawilnie i prawicowo myślący kibole w koszulkach z żołnierzami wyklętymi i z fotografiami płonącej budki strażniczej pod ambasadą rosyjską. Wszyscy myśleli, że do starcia dojdzie tam, gdzie zawsze, czyli pod tęczą na placu Zbawiciela, i tam właśnie rozłożyły się tabory TVN24 i TV Republika w wielkim oczekiwaniu na tematy na żółty pasek, i tam też, notabene, zbierać się zaczęły dresy, ale hipsterzy, wspomagani przez antifę i rajotki z Manify, przechytrzyli wszystkich i ruszyli prosto na Pałac Prezydencki. Na Dudę. Husarze ustawieni przed Pałacem w charakterze straży prezydenckiej (jedną z pierwszych bowiem decyzji nowego prezydenta było spełnienie postulatu tytułowego fejsbukowego fanpejdża „Żądamy husarii przed Pałacem Prezydenckim”) nie dali rady hipsterki powstrzymać, bo po pierwsze nec Hercules contra plures, a po drugie przez te cholerne skrzydła ledwo się mogli ruszać. Po trzecie, z powodu braku specjalnej motywacji proprezydenckiej z jednej strony, a potężnego antyprezydenckiego ciśnienia z drugiej – machnęli rękami na całą tę imprezę z ochranianiem jakiegoś Dudy z Krakowa i pozytywnie zareagowali na wznoszone przez tłum hasła „husaria z narodem”. Andrzej natomiast Sebastian Duda, prezydent, ewakuował się z pałacu w przebraniu, które, jak myślał, zapewni mu nierozpoznawalność w tłumie napastników, czyli półnagiego BDSM-geja z ejtbolem w ustach.

Na Sejm już jednak nie ruszono, bo oto ze Śródmieścia Południowego nadciągała kontrofensywa: dresy, kibole, kuce z Wydziału Historii UW i Polibudy – wszyscy ciągnęli już ławą w stronę Starówki. Policja stała pod Muzeum Wojska Polskiego i krzyczała, że „proszę się rozejść”, bo „no!”, ale, Bogiem a prawdą, nie bardzo wiedzieli, po której stronie się opowiedzieć. Dresy i kibole dokonali wyboru za nich, wrzeszcząc „jebać policję” i obrzucając ich polbrukiem: w ten sposób sami sobie wyrwali z rąk niechybne zwycięstwo nad hipsterką i zostali brutalnie spałowani, przeprani armatkami wodnymi, a następnie, dla świętego spokoju, przepędzeni mostem Poniatowskiego na drugą stronę Wisły. Tam ruszyli na hipsterski przyczółek na Ząbkowskiej, zastali go jednak już zdobytym i sponiewieranym przez ludność aborygeńską tamtych stron. Niedobitki praskich hipsterów zostały przez nejtiwów upokorzone: zmuszone do wypicia kawy rozpuszczalnej z normalnym mlekiem UHT, a następnie wrzucone na wybieg dla niedźwiedzi w ZOO.

W Krakowie hipsterka i lewacy bronili się przez chwilę w kilku ośrodkach oporu w okolicach Rynku, m.in. w Bombie i Księdzu, w paru lokalach na Kazimierzu i w budynku Forum (to tam właśnie powstała słynna barykada z leżaków, której zdjęcia zwyciężyły w konkursie World Press Photo), ale, od zawsze przemieszani z wyznawcami tradycyjnych wartości, ponieśli klęskę i zostaliby niechybnie maczetami rozniesieni na cztery wiatry, gdyby nie to, że wyszła z tego wszystkiego jedna wielka impreza, wszyscy się razem najebali kolorowymi wódkami i pod koniec wieczora nikt już nie miał pojęcia, kto jest kto, kto jest za kim, a i pytać już nie bardzo było jak, bo cały Rynek i Kazimierz bełkotały jak wieża Babel. Do tego wszystkiego dołączyły się jeszcze wycieczki weekendowe nawalonych Brytoli na wieczorach kawalerskich, poprzebieranych w stada kaczuszek, mumii, Spidermanów i niemowlaków, wszystko nabrało mocno odrealnionego wymiaru i uznano powszechnie, że nie ma w sumie o co kruszyć kopii i lepiej wrócić do onirycznego i powtarzalnego trybu zachlewania się kawą i alkoholem, bo szczerze mówiąc, i tak mało kogo w Krakowie obchodzi, kto tam w Warszawie rządzi i co się dzieje w reszcie Polski.

No i tak to się porobiło, że się jakoś ustaliło. Polska, jak to przewidywał pewien wieszcz, pękła, bo co ją podzieliło, tego, uznano, się nie zszyje. Świecka Republika Zachodniej Polski oderwała się od Rzeczpospolitej Polskiej, która do nazwy dokleiła sobie przymiotnik Najjaśniejsza. A lewobrzeżna Warszawa pędziła sobie słodki żywot enklawy typu Berlin Zachodni.

Stolicą ŚRZP obwołał się Wrocław, na co poobrażały się pozostałe ośrodki regionalne: Gdańsk, Poznań, a nawet Zielona Góra i Gorzów, i też poobwoływały się stolicami. Szczecin najpierw delikatnie wybadał, czy nie dałoby się przyłączyć jako Berlina jako kolejna dzielnica i dociągnąć S1 do stacji Szczecin Główny, ale Berlin kulturalnie odmówił, więc też się obwołał stolicą. W tej sytuacji mężem opatrznościowym chciał zostać prezydent Słupska Robert Biedroń z hasłem „Słupsk polskim Bonn” i zaoferował kompromis. A jako że kompromis miał być hasłem przewodnim „nowej, unowocześnionej i lepszej Polski”, to trzeba było się mocno napocić, żeby się na niego nie zgodzić, ale od czego Polak jest Polakiem: zarzucono Biedroniowi, że sam siebie, niedemokratycznie, obwołał mężem opatrznościowym, w związku z tym jego opatrznościowość nie ma żadnej mocy. A poza tym słowo „opatrznościowy” brzmi jakoś tak reakcyjnie. W końcu, po długich targach, stolicę ustanowiono w Gnieźnie, „zapomnianej”, jak ogłoszono, „zachodniej stolicy Polski, która następnie zupełnie bez sensu przeniosła swój centralny ośrodek na wschód”. Kompromis zresztą kompromisem, ale do nazwy ŚRZP dodano literkę F: Federalna.

Wschodnia część Polski, Najjaśniejsza Rzeczpospolita, ze stolicą w Częstochowie (z powodu utraty Warszawy lewobrzeżnej) – z początku nastawiona była bardzo bojowo. Chciano odbijać oderwane terytoria, a w czasie obalania gipsowego Chrystusa świebodzińskiego (do czego doszło chwilę po ogłoszeniu niepodległości) wszystkie główne ulice w głównych polskich miastach nazwano Ulicami Obrońców Chrystusa. Rekonkwista jednak do skutku nie doszła, z powodu mediacji Bono i Stinga, którzy dali w Stanach wielki koncert na rzecz powstrzymania wojny domowej w Polsce. Śpiewali „Do They Know it’s Christmas Time”, „Heal the World” i „Sunday Bloody Sunday”. Honorowymi gośćmi byli Timothy Garton Ash i Norman Davies, którzy opowiedzieli światu kilka wzruszających anegdot o tym, jak Polacy wcale nie szarżowali z szablami na czołgi, i że Maria Curie wcale nie była Francuzką. Na koniec na scenę wyszedł Lech Wałęsa z kijkami do nordic walkingu i zza pazuchy, w której tkwił kontrakt na milion dolarów za występ, wypuścił gołąbka pokoju, po czym burknął (to też było w kontrakcie): „Aj hed e drim… drim of łan, andiwajded Połlend… eee…”, po czym zapomniał o tym, co tam miał dalej wykuć na blachę, obraził się nie wiadomo na kogo i zszedł ze sceny, na którą wlazł zespół Sabaton i zagrał „40: 1”. Polacy, wzruszeni, że świat ich dostrzegł, poklepał po plecach, docenił i w ogóle – postanowili się ze sobą nie bić. Ale zjednoczyć się – na to już było za późno.

W Najjaśniejszej dekretem świeżo powołanej Rady ds. Mówienia Prawdy w Reżymowych Mediach a nie Kłamania jak Psy że Komoruski z Tuskiem nie Zabili Prezydenta Profesora Lecha Kaczyńskiego zakazano działalności „Gazecie Wyborczej”, TVN i innym mainstreamowym mediom, a tych dziennikarzy, którym nie udało się przedostać na zachód, co prawda nie rozstrzelano, jak chciał Grzegorz Braun, ale kazano im przejść całą Golgotę w Licheniu na klęczkach, po rozsypanym grochu, bijąc w złożone do modlitwy dłonie linijkami, w rytm dresiarskiego pohukiwania: „kyrrwy, szmaty pedały”.

Jednocześnie w siłę zaczął rosnąć nowy ruch zwany Ruchem Istoty Polski, zbierający wokół siebie najbardziej opiniotwórczych publicystów narodowo-katolickich. RIP zaproponował swego rodzaju przełom w myśleniu o Polsce, która obecnie – ogołocona już, twierdzili RIP-owcy, zwani też Istotami Polskimi, z elementu liberalnego, zepsutego światopoglądowo, zgniłozachodniego – może wreszcie swobodnie odetchnąć katolickim płucem, bez oglądania się na tamtych zwyrodnialców. A rzecz wygląda, według nich, następująco: Zachód się wali i jest już nie do uratowania. Zachodnią liberalną gangreną zaraził się nawet papież Franciszek, dlatego należy uczynić dwie rzeczy: odciąć się zupełnie i całkowicie od zachodnich struktur, w tym kościelnych, i powołać Najjaśniejszy i Najprawdziwszy Kościół Najpolstszy. A biorąc pod uwagę uwarunkowania regionalne, polityczne i kulturowe, należy – wywodzili Istoci Polscy – należy związać się z kimś, kogo niesłusznie wypieramy jako konkurenta, a kto w istocie jest nam najbliższy! Z Rosją! I to nie z jakąś tam jej namiastką w postaci Ukrainy czy całego tego giedroyciowskiego pierdolenia o ULB, tylko z Rosją właśnie! Fałszywe wyobrażenie przynależności do zachodniej kultury prowadzi nas na manowce, a przecież to z Rosją, nie z Zachodem, wywodzono, łączy nas wiele!

W Ś-FRZP tymczasem przepychano przez parlament pakiet ustaw liberalizujących życie publiczne: zezwolono na aborcję na życzenie i na in vitro, zalegalizowano związki partnerskie, tylko z adopcją dzieci przez pary gejowskie zaczął być problem, bo jednak, jak się okazało, społeczeństwo Ś-FRZP aż tak liberalne nie było. – Spokojnie, spokojnie, nic na siłę – mówili przywódcom Federacji co bardziej liberalni zachodni politycy – u nas to też nie tak od razu, pomalutku, pomalutku…

W newsach nowego mainstreamu medialnego NRP informowano, że w Ś-FRZP geje w szkołach podstawowych uczą dzieci masturbacji, a w wiadomościach Ś-FRZP przedstawiano NRP jako wschodnioeuropejską wersję ISIS, coraz częściej jednak, w ramach politycznej poprawności, przebąkując, że należy akceptować biednych wschodnich Polaków takimi, jakimi są, taka bowiem jest ich specyfika kulturowa, co więc poradzić. Pasiono się swoją moralną wyższością, dowodząc, że wartości tradycyjnej, starej Polski były niekompatybilne z wartościami nowoczesnego społeczeństwa liberalnego, w związku z czym odłączenie się od niej było konieczne, jednak nie można ze Staropolaków szydzić tak samo, jak nie można szydzić z pierwotnych ludów Amazonii: tacy są i trudno.

Budowano nowy mit założycielski Nowej Polski, bo tak coraz częściej nazywano potocznie Ś-FRZP: pionierski, niezasiedziany, nietradycyjny. Trochę nie pasowały do tego obrazka Wielkopolska i Śląsk, ale Wielkopolsce, zajętej wieczną mieszczańską drzemką, nie chciało się odzywać, a Śląsk, tak naprawdę, już od jakiegoś czasu był osobnym państewkiem, autonomią w ramach Ś-FRZP z Jerzym Gorzelikiem jako prezydentem autonomii. Do Autonomii Śląskiej bardzo chciało się przyłączyć Zagłębie Dąbrowskie, ale Gorzelik, który  nie chciał uchodzić za śląskiego nacjonalistę i któremu nie wypadało bezpośrednio odmówić, wymyślił Zagłębiu bardzo wyśrubowane wymogi wstąpienia do Autonomii Śląskiej i trzymał Zagłębie w poczekalni, jak Unia Europejska Turcję.

I wszystko się powoli zaczęło stabilizować – aż nie doszło do wybuchu w Instytucie Problemów Jądrowych, o którym to instytucie wszyscy w Polsce zapomnieli, zakładając, że do Problemów Jądrowych, w dodatku pisanych wielką literą, lepiej się nie mieszać. A po secesji Polski od Polski – nikt zupełnie nie miał już do problemów jądrowych głowy, te tymczasem tak się nawarstwiły – że doszło do katastrofy. I było nie jak w tej wyliczance, którą znają wszyscy pamiętający lata osiemdziesiąte: „cyk, cyk, dylu, dylu, pierdolnęło w Czarnobylu”, tylko o wiele gorzej. Polski nie było. Ani jednej, ani drugiej.

Europa odetchnęła z ulgą, choć udawała, że jej Polski bardzo żal. Odbyło się wiele koncertów w imieniu Polski, Sting i Bono zarobili wielkie pieniądze, Lech Wałęsa, który przeżył katastrofę, bo jeździł akurat po świecie z serią wykładów, przeniósł się do Miami, a producenci Mad Maxa uzyskali dogodne plenery do kręcenia kolejnych części cyklu. I przy okazji cały świat się dowiedział, czemu nazwisko Mad Maxa kończy się na –ski.

W niektóre, spustoszone i przeorane przez nuklearne spazmy, części Polski wdarł się Bałtyk, dochodząc miejscami dość daleko na południe.

I w ten sposób spełnił się postulat jeszcze jednej facebookowej grupy, co prawda czeskiej: chceme moře místo Polska.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.