STATUSY: Zimowa stolica Polski
Zimowa stolica Polski pełna jest amatorów białego szaleństwa i białego puchu, jak również gości zza wschodniej granicy, a także niespotykanego góralskiego folkloru
– Łyże normalne? Normalne łyże? – pyta z góralskim akcentem chłopak w wypożyczalni sprzętu narciarskiego.
Są prawosławne święta i pełno tu Rosjan, Białorusinów i Ukraińców.
– Normalne – mówi pan z rosyjskim akcentem, patrząc na nart rzędy.
– No – odpowiada chłopak z góralskim akcentem. – A rost kakoj.
– Nu – mówi Rosjanin i się pręży, bo nie jest za wysoki – nie pamiętam.
To po polsku mówi.
– Rost normalny? – pyta góral.
– Normalny.
Góral mu się przygląda, patrzy, krytycznie patrzy bardzo, mruży oczy i mówi:
– To zależy.
– Co? – nie rozumie Rosjanin.
– Eto zawisit – podpowiadam.
– Ale co zawisit – chce wiedzieć Rosjanin. – Od czego?
Ale góral już mu narty wybrał i już na ladzie mu kładzie.
– Te, no, botinki?
– Nu – mówi Rosjanin – da. Chcę.
– Ale nomier.
– Sorok dwa.
– Normalno?
– Nu szto normalno? Sorok dwa normalno-li?
– Da. Normalno?
Rosjanin wzrusza ramionami.
– Normalno.
– Papróbuj – podaje góral buty Rosjaninowi, a Rosjanin wkłada nogę, i to dość lekko.
– Normalne?
– Normalne.
– A wies? – pyta góral.
– Nie pamiętam – mówi pan, a widać, że niemało. Góral znów na niego patrzy, zmrużywszy oczy:
– Normalna wies? – pyta.
– Nu… – waha się Rosjanin, bo tu w sumie nie wiadomo, co powiedzieć, a to może być ważne, ale góral już mu mówi, że „normalno, normalno” i kręci przy nartach, i daje narty już wyregulowane.
– Wsjo normalno. Pałki choczesz?
– Chcę – mówi Rosjanin, jakiś strapiony.
– Normalne?
– Normalne.
Góral bierze od niego paszport i mówi:
– Nie pierieżywaj.
– Normalno – mówi Rosjanin.
– Zdrastwujtie.
– Spasiba.
– Normalno.
*
A przed wypożyczalnią siedzi inny koleś, też młody, tym razem wysokij, zmęczonyj w ciężką cholerę, widać, bo tyra w tej wypożyczalni z siódmą godzinę, i pali grubego dżointa. Jest w kapciach, mimo że minus dziesięć, we wsuwanych klapkach adidasa jest, w czapce na głowie czarnej, w kamizelce puchatej z napisem LORD OF THE SLOPE, i smaży grubego dżointa z haszu. Patrzy na auta. Z wypożyczalni wychodzi dwóch innych chłopaków. LORD OF THE SLOPE podaje jednemu z nich dżointa.
– Masz, Adrian – mówi. – Ale temu Maćkowi – wskazuje głową drugiego – nie dawaj, bo głupieje.
– Co, ja głupieję? – obraża się ten Maciek, po czym dodaje po namyśle: – No, trochę głupieję. Nie dawaj mi.
Patrzą, jak tyłem, w śniegu, gramoli się, próbując zaparkować, wielki, gigantyczny jak jakiś powiększony tysiące razy żuk egipski, volkswagen multivan na białoruskich rejestracjach, wierny kompan ich, Białorusinów, podróży. Bo ich tam mnóstwo jest: ojciec, matka, dzieci gromadka, jakaś ciotka, jakiś brat, wszyscy w błyszczących kombinezonach, kolorowych. W sinym, przysmożonym świetle polskiego Podhala to się, co prawda, za bardzo nie mieni, nie odbija, nie świeci, ale widać, że nowe to wszystko, świeże, skompletowane, oj, myślałem, niejeden Decathlon po drodze obskoczono, niejedno centrum handlowe, a w nim sklepy sportowe Intersport, Athlete’s Foot, ach, narty wyciągają, ach, wszystko w wozie mają. Wszystko w tym volkswagenie multivanie.
– Ty, patrz – rzuca w końcu LORD OF THE SLOPE – multi Iwan.
Chłopaki zakasłują się z radości dżointem, poza Maćkiem, któremu nie wolno, bo głupieje po dżoincie.
*
– Ja ci poem tak – mówi pan w kolejce na stok, gogle ma z takim filtrem, że go śniegowe odblaski ani nie zaimają, kurtkę ma pierwszy sort, grubawy nieco, ale za to zarost taki pielęgnowany, że musiał go trymerem trymować pół poranka w łazience, żony-dzieci do tej łazienki nie puszczając, choćby im się chciało czy to jedynkę, czy dwójkę. – Ja ci poem tam – tak mówi do przyjaciela na własny obraz i podobieństwo, z którym po stoku jeździ. Dzieciska się wokół niego i przyjaciela kręcą, nie widać, które przyjaciela, które podmiotu, bo w kłębach wokół łydek na tych nartach się gromadzą. Żon nie widać. – Jedno jest dobre z tym Trumpem. Że jak jakieś UFO albo inne tajemnice świata będą, to on to ujawni.
– Skąd wiesz? – pyta przyjaciel.
– A bo to taki typ człowieka – mówi ten pierwszy. A po namyśle: – A bo jakoś tak mi się wydaje, jak na niego patrzę, jakbym go znał. A ty tak nie masz?
A ten drugi też myśli, a w końcu mówi:
– A wiesz, że nie?
*
A znowuż w pensjonacie pan Andrzej nie może się nakurwować i naojapierdolić wystarczająco, bo się, kurwa, zaś zjebały te pierdolone karty do pokoju magnetyczne, kurwa, postęp, kiedyś były klucze i dobrze było, wystarczyło przekręcić w drzwiach i spokój był, a teraz, kurwa, z duchem czasu, technologia, jeszcze w pizdu to pieniędzy kosztowało, ta wymiana zamków z klucza na karty, i się wszystko psuje co chwila, i teraz szarpie z drzwiami się pan Andrzej jak pierwszy lepszy pokojowy, a on właściciel przecież, stateczny, w kapciach po miękkich dywanach chodzący, i to od lat, nie od wczoraj, od lat dziewięćdziesiątych bogaty, więc już nie nuworysz – a teraz jak pierwszy lepszy korytarzowy z drzwiami się szarpie, a klienci, wynajmujący, z minami wkurwionymi stoją, obrażonymi lekko, zniecierpiwionymi, bo się do pokoju dostać nie mogą.
– Ażesz kurwa, no ja pierdolę, kurwa, chuj by strzelił jasny – mówi pan Andrzej, a klienci zniecierpliwieni, w korytarzu, nie mogąc się do pokoju dostać, głowami kiwają, zamyśleni, nieobecni, w dupie mają pana Andrzeja, jego życie, jego los, jego drogę do sukcesu, a to jeszcze bardziej pana Andrzeja wkurwia, bo kto jest tu odpowiedzialny, no kto jest odpowiedzialny, pewnie by w innej sytuacji zrobił zebranie personelu, który zatrudnia, któremu chleb daje, ale tak to nie może, bo choćby chuja na chuju postawił, to personel tu nie winien, i sam, osobiście, się musi szarpać, a przecież on już od lat dziewięćdziesiątych bogaty, już od lat dziewięćdziesiątych w kapciach po grubych dywanach chodzi, w saunie własnej siedzi, własną wodą własne kamienie polewa, a potem we własnym jacuzzi siaduje i księdza Tischnera czyta w okularach na czubku nosa, i wie, że tys prowda, gówno prowda i śwyinto prowda.
*
A znowuż naprzeciwko pensjonatu, w którym się pan Andrzej szarpie, jest ulica bez chodnika, po której zapierdalają samochody i jakimś cudem nie zabijają przechodniów, którzy przechadzają się po Białce Tatrzańskiej, nowej stolicy zimowej Polski, a tylko ich błotem opryskują, i tylko lekko na nich trąbią, a przechodnie spacerują po tej ulicy bez chodnika, bo po czym mają, kurwa, spacerować, i jest tam również sklep spożywczy, gdzie są małże od Lisnera, chleb tatrzański, chleb podhalański, chleb łod bacy, chleb staropolski, pastella jajeczna i jajeczna z boczkiem, gołąbki w sosie pomidorowym w słoiku, w słoiku fasolka po bretońsku, wędliny Duda i szynka Kabanos, i pierogi można kupić, i pastę gulaszową węgierską, i chipsy, i tuńczyka, i kapary firmy Rolnik, i oliwki, i pomidory cherry cocktail tomato. I piwa, piwa też są, w lodówce firmowej stoją, jakie się komu podoba: od jakichś tam harnasiów i tyskich po apy jakieś, pszeniczne różne, filtrowane i niefiltrowane, takie z obrazkami dziwnymi na etykietach, lepszymi, z małych browarów.
– Mamo, mamo – woła dziecko, a mama niesie tych piw do wózka, jedno, drugie, trzecie, a same dobre, same na spróbowanie akurat, taki smak, taki, taki. – Mamo, mamo, a gdzie tato?
– Na serach – mówi mama, i dziecko leci szukać serów. Po chwili wraca.
– Mamo, mamo – woła znowu, niewinne oczy wielkie w matkę wlepia. – A gdzie te sery?
– A ja nie wiem – mówi mama i pcha się do kasy z wózkiem. – Mówił, że na sery idzie, co, ja go mam pilnować, co on, dziecko?
– Mamo, ale tu nie ma serów!
– Wszędzie są sery – przytomnie odpowiada matka.
– Ale tu nie ma!
– To nie wiem, gdzie on poszedł, może tam gdzie zawsze.
– A gdzie zawsze?
– Jezu, przestań mnie już męczyć, idź sobie kup to jajko z niespodzianką, ale szybko, bo ja zaraz do kasy.
– Ja chcę do taty! Gdzie jest tata?
– Na serach.
A tymczasem przy kasie jakiś rosyjskojęzyczny pan kupuje też piwo, też to drogie, i pyta, gdzie też tu otwieracz.
– Nie wolno tu otwierać, tu jest przestrzeń publiczna – mówi pouczającym tonem pani sprzedająca, która dobrze wie i pewnie czuje, że jest z przestrzeni cywilizacji zachodniej, gdzie pewne rzeczy nie uchodzą, no, po prostu nie uchodzą, to się wie po prostu, to się czuje najnormalniej, nie wolno w Polsce, w kraju cywilizacji zachodniej, piwa w sklepie otwierać i przed sklepem se trąbić, no przecież to wie każdy. – Nie wolno – dodaje.
– Nie wolno – powtarza pan rosyjskojęzyczny po polsku ze zdziwieniem w głosie i z czymś, tak myśli pani sklepowa, w rodzaju szacunku – nie wolno, ot, kultura, ot Jewropa – mówi, opiera kapsel na blaszanym kancie kontuaru i uderza od góry pięścią w ten kapsel, i kapsel odskakuje, i się otwiera butelka, i pan mówi, kręcąc głową: – Nie wolno, nie wolno, os’, a co wolno? – Pyta, dyszy swobodnie i wychodzi.
Ale jakoś, co dziwne, nie ma hejtu na niego kolejce, może dlatego, że jakoś Sebów w niej nie ma, nie ma Marcinów, nie ma młodych mężczyzn w wieku poborowym do wyklęctwa, jest tylko kilku starszych panów ze śląskim akcentem, którzy się śmieją i mówi jeden z nich:
– Musi to na Rusi, a w Polsce jak kto chce!
A drugi:
– Odwrotnie! Wszystko można, co nie można, byle z wolna i z ostrożna!
A ten pierwszy:
– No to jak odwrotnie.
A ten drugi:
– A co ja ci będę tłumaczył.
A trzeci, z dupy nieco:
– A potem było tak, że bociana jebał szpak.
Wszyscy się na to zadumali. Za to znalazł się ojciec. Wychynął z pustki, z nicości, zza jakiegoś regału nieznanego, z jakiejś alejki bermudzkiej.
– A ty gdzie byłeś? – pyta żona, patrząc mu w oczy podejrzliwie, a ten ojciec oczy ma jakieś takie martwe. Puste ma te oczy.
– Na serach – odpowiada ojciec, i głos ma jakiś dziwny.
*
A w kolejce do zapiekanek, bigosów, mięs smażonych, frytek, grzańców, kwaśnic i żurków, hen, wysoko na stoku, stoją narciarze i stukają butami narciarskimi w kafelkami wyłożone podłogi, i chodzą śmiesznie, ze stopami ciężkimi, w kombinezonach rozpiętych, z włosami mokrymi od potu i od powietrza, w którym ciężko unosi się zapach olejo-smażeniny, i jeden pan chce wejść do ubikacji męskiej, ale zaczepia szelką o klamkę i traci w tych ciężkich butach równowagę, i pada, i za zlew się chwyta oburącz w ostatniej chwili, i jakiś pan podbiega, i go łapie za łokieć, i przytrzymuje, a pan wystraszony, ten, co padał, trochę mu się ręce trzęsą, patrzy na niego, a ten, co go podtrzymał, pyta:
– Wsjo normalno?
– Da – mówi pan. – Danke – dodaje po chwili.
– Thank you – mówi ten, co podtrzymał. – No problem.
– Szynes tag – mówi ten, co padał i z grabą startuje do tego, co podtrzymywał. Ten, co podtrzymał, mu grabę uścisnął i mówi wysilonym polskim: – Bardzo przyjemnie.
– Mnie również – mówi ten, co padał. – Antoni.
– Auf widerzejen – mówi ten, co podtrzymywał, i wychodzi. A potem jeszcze wraca i się uśmiecha szeroko:
– Na Berlin! – mówi. – Na Berlin!
– Wien – mówi ten, co mało nie upadł. – Cwaj jaren. Arbajten.