Z opowieści polskich Żydów
Zapisywanie cudzych opowieści jest sposobem na odkrywanie mojej zbiorowej przeszłości, bo tej indywidualnej odkryć już nie zdołam. Fragmenty tu przedstawiane pochodzą z projektów historii mówionej, które prowadzę od lat.
Anka Grupińska
Proponujemy cykl oparty na materiałach zebranych przez Ankę Grupińską i jej współpracowników w ramach projektów historii mówionej. Każdy odcinek jest portretem osoby lub próbą uchwycenia jakiegoś aspektu życia polskich Żydów: obrazem instytucji, zdarzenia, zjawiska. W poprzednich odcinkach: wspomnienia Michała Friedmana o Kowlu (1), opowieść o szkołach bundowskich w przedwojennej Warszawie (2), opowieści o mieszkaniach w dużych miastach (3) i w sztetlach (4), wakacje (5), historia pani Gustawy Birencwajg do czasu wojny przez nią opowiedziana (6). Dziś część druga tej opowieści (7).
Artykuł został sfinansowany przez Żydowski Instytut Historyczny.
Niewysoka, krucha staruszka o zaskakująco błękitnych oczach, które bardzo już źle widzą. Ma ciągle jasny umysł i trochę energii do żartowania. Tak było w 2005 roku, kiedy opowiadała Marcie Cobel-Tokarskiej o swoim długim życiu. Dzięki jej uporowi i sprytowi cała rodzina (!) Birencwajg przetrwała Zagładę. W ostatnich latach swego życia pani Gustawa mieszkała z córką, Haliną Leszczyńską, w niewielkim mieszkaniu warszawskiego Mokotowa. Zmarła 25 grudnia 2007 przeżywszy 99 lat i 10 dni, bardzo się już męczyła – tak przed chwilą powiedziała mi pani Halina.
Część pierwsza
Część druga
Wybuchła wojna w 1939 roku. Córka już miała dziesięć lat. Przyjechałam z letniska, z Kolumny-Lasu, to niedaleko Łodzi. To było z rana, a ja słyszę taki szum w korytarzu. Wyszłam i pytam, co się stało? – To pani nie wie? Przecież wojna, mężczyźni idą ratować Warszawę. Ja tak postałam trochę, poszłam do tapczanu, budzę mojego męża i mówię: –Dawid, wstawaj, bo wojna. Ludzie idą do wojska. A on mówi: – Nie zawracaj mnie głowy. Ale ja nie ustąpiłam. On wstał i mówi do mnie: – Ubierz dziecko i idziemy! Zeszłyśmy do bramy. Wtedy były modne takie kalosze wysokie, z suwakiem, a żar był niesamowity. To mąż mówi do mnie: – Ubierz te kalosze. Dziecko zostawiłam przy nim, szukam, nie ma. Jakby się gdzieś utopiły. Zeszłam na dół i mówię, że nie mogę znaleźć. Mąż na to: – To zostań, ja idę. No i poszedł, a ja z tym dzieckiem zostałam. Dużo pieniędzy nie miałam, ale szczęście moje, że nie poszłam z nim. Bo by mnie zdeptali razem z tym dzieckiem i śladu by po nas nie pozostało. Jak poszedł, tak ślad po nim przepadł. Ja miałam wyrzuty sumienia, że ja winowata, że ja jego obudziłam. Ja myślałam, że może się odnajdziemy po wojnie, ale trudno było myśleć o tym. Bomby leciały nad głowami. Tak nisko. I ciągle się słyszało różne rzeczy, że gwałcą, że do pracy biorą. Niemcy byli okrutni. Bezlitosne byli. Wrócił po dwóch miesiącach. Czy więcej, czy mniej – tak mniej więcej. Chleba już nie można było dostać, bo wyciągali Żydów z kolejki, trzeba było nosić żółtą łatę, i było bardzo ciężko. Jak on przyszedł, to ja mówię mu: – Słuchaj, nie ma sensu, żebyś tu był. On na to mówi mi tak: – Moi dwaj koledzy idą na drugą stronę – to się tak nazywało, za Bug. Ja mówię wobec tego: – Zabierz się i idź z nimi razem. Jakoś się umówili. Wzięłam kołdrę, poduszkę pakuję, miałam zegarek złoty – żeby wziął ze sobą. On nie weźmie. Ja mówię: – Weź, to ci się przyda. Jak poszedł, to nie wiadomo było, czy żyje, czy nie żyje, i ja z tą moją córeczką tak zostałyśmy same.
Trochę nam koleżanka pomogła, ale to nic nie dało, nie mógł człowiek się wyżywić. Ona pracowała w Plihal, w fabryce bielizny. Tam wyrabiali podkoszulki trykotowe, bardzo cienkie, dość drogie. I jak wojna wybuchła, to pracy nie było i tym robotnikom dali towar, żeby oni go sprzedali. Ona do mnie przychodziła i mówi: – Słuchaj, Gucia, ty masz dużo znajomych, weź i se sprzedasz. Cela, tak ją wołali, a nazwisko to było Krawiecka. W pewnym czasie przyszli Niemcy, takie folksdojcze, pytać, gdzie jest mąż. Ja mówię: – Nie ma go. No to kazali wynosić się z domu. Już było zimno, myśmy wyszły z mieszkania, i tylko prosiłam, żeby mi pozwolili wziąć pierzynę. Wzięłam pierzynę na plecy, dziecko za rączkę i idziemy. Postanowiłam, że pojadę do Warszawy. Bo w Łodzi już się zaczęły przeprowadzki, już tak szykowali, żeby Żydzi byli skupieni. Mieszkania zaraz Polacy zajęli albo Niemcy. No, pojechałyśmy, dozorca mnie wpakował do pociągu, bo pociągi były pełne, a wtedy się nie patrzało, czy ma ktoś prawo do biletu, czy nie ma. Miałam adres w Warszawie, na Gęsiej, jedną noc tam nocowałam. W każdym razie myśmy spotkały znajomą, która nam proponowała, żeby jechać do Siedlec i tam się zatrzymać, jako jej rodzina. Pojechałyśmy na wieś pod Siedlcami. Jak ona się nazywa, to ja nie wiem. Od tego momentu myśmy już uchodziły za Polki, uciekinierki z Warszawy. Halina była tak wystraszona, że w ogóle z chałupy nie wychodziła, wszystkiego się bała. A ja jako odważna, z moją gospodynią jechałam do Międzyrzeca Podlaskiego na szmukiel. Ja jej zawsze mówiłam: – Idź, nie płacz, ja wieczorem przyjdę. Czy przyjdę, czy nie przyjdę, to nie wiedziałam…
Myśmy się dowiedziały, że tam chodzą baby na stronę radziecką. A wcześniej ja się umówiłam z mężem, że jeżeli Bóg da i on będzie żywy, to żeby go szukać albo w Białymstoku, gdzie w jakimś związku kelnerów się zarejestruje, a jak nie, to we Lwowie. My wiadomości nie mogłyśmy dostać, bo mąż też nie wiedział, gdzie my jesteśmy. To postanowiłyśmy się najpierw do Białegostoku, a potem ewentualnie do Lwowa dostać. No i ruszyłyśmy z tymi babami. Oni już chodziły, już miały swoje sposoby. To było wszystko w nocy. One już wiedziały, w którym miejscu najlepiej przejść. Szło kilka tych kobiet, jakiś mężczyzna jeszcze się tak przyłączył, i szliśmy lasem. Dopiero później się dowiedziałyśmy, że tam była cegielnia, a przy każdej cegielni jest glinianka. Halina tak idzie ze mną za rączkę, a w pewnym momencie to dziecko mi – bach! A ja nie wiedziałam, co to jest?! I wołam: –Proszę pani, niech pani pomoże, dziecko mi się topi! A oni mówią: – Cicho niech pani będzie, tu nie można tak mówić, tu granica. I poszły. Ale jedna się wróciła i pomogła mi wyciągnąć to dziecko. Proszę pani, jak z nerwów upadłam, tak za Boga nie mogła mnie podnieść. Dziecko już było wyciągnięte z wody… A jeszcze jak w drogę jechała, to jej kupiłam dres gruby i jeszcze jakąś jesionkę na watolinie, na wyrost, i to wszystko nasiąknęło wodą…
Przeszliśmy już tę straszną drogę i weszliśmy do jakiegoś chłopa. Odeszłam napić się wody i ochrypłam – ani słowa. Trza było wyjść, bo ten chłop się bał. To było blisko granicy. Chłop nas zawiózł na stację Zaręby Kościelne. Po drodze byli czerwonoarmiści w tych budionnowkach, takich czapkach wysokich, jeden obsobaczył tego chłopa, że tu jest strefa przygraniczna i nikogo nie wolno obcego wozić. Miał przyjechać pociąg. Miał. Zimno, deszcz, pod gołym niebem stoimy. Tam już więcej ludzi było jak my, uciekinierów, i się działy okropne sceny, żeby tam wsiąść. Ja wsiadłam i wpadłam do ubikacji. Tam nie było miejsca, żeby się człowiek poruszył. Przycisnęłam to dziecko do siebie i tak stałam z nią razem.
Do Lwowa żeśmy dojechały. Spotkałam milicjanta, który mi powiedział, że dużo uciekinierów zatrzymało się w więzieniu. Było takie więzienie Prygibki [Brygidki], siedzieli tam naprzód polityczni za sanacji, a potem to już ludzie tam zamieszkali, tam było dużo cel. Ten milicjant zaprowadził nas do MOPRu, to Międzynarodowa Organizacja Pomocy Rewolucjonierom. Ludzie śpią na podłodze, na gazetach, na papierach, bo to przecież masa była tych uciekinierów, i wszyscy: – Pani, po co pani tu przyjechała, tu nie ma pracy, tu nie ma mieszkania, nie ma nic. No, ale już córkę pod opieką innych zostawiłam i idę szukać męża. Wyszłam i pytam się, gdzie tu jest ten związek kelnerów – po prostu się śmiali ze mnie. – Co pani?! Jaki związek?! Ale po drodze jakiś hotel duży był. Patrzę, stoją ci dwaj koledzy, z którymi mój mąż wyjechał. Poszłam do nich, oni byli zdziwieni, skąd ja się wzięłam. Mówią: – Myśmy wysłali posłańca po żony i już dziesięć dni i nie ma żadnej wiadomości. Ja mówię: – No dobrze, ale gdzie jest Dawid? Oni mówią do mnie: – Niech się pani nie martwi, on jest żywy i cały i już pracuje. I dali mi adres. Trza było gdzieś nocować. Mąż wynajął mieszkanie, na podłodze spaliśmy, wielkie karaluchy, po pięć złotych za każdą noc. Trochę człowiek się oswoił z tym wszystkim, już lęku takiego nie było, i dowiedzieliśmy się, że tu są szwagry. Było ich trzech i jedna szwagierka z mężem, młodziutka. No to znowu było wiele radości, za kilka dni przyjechała męża siostra z Sosnowca. W międzyczasie, tam zaczęli już łapać do pracy. To znaczy – na wywózkę! Na wywózkę brali, to się tylko tak nazywało, że do pracy. Mój mąż mówił: – My się zapiszemy od pracy. Ja mówiłam, że nie chcę… Niektóre zakłady pracy z Rosji werbowały do siebie pracowników i mąż stwierdził: – No, ile ta wojna potrwa? No, zima, lato, zaraz się skończy, pojedziemy do domu. Mąż tylko się bał, żeby na wsi nie być. Żeby być w mieście, bo my jesteśmy ludzie z miasta. Jakiś tam był agitator i tak nas namówił, że to będzie miasto, o! jakie miasto… A to było takie miasto, że koza ogonem ruch regulowała na skrzyżowaniu.
Pojechaliśmy do tego miasta i te szwagry z nami też pojechały. Całe transporty tam jechały ze Lwowa. Miasto się nazywało Wyksa, obwód był Niżny Nowgorod. Czyli to jeszcze było w centralnej Rosji. To nie był ani Sybir, ani Kazachstan, po prostu nam się udało. Myśmy nie mieszkali w samym mieście, do nas kolejką się jechało. Nasze mieszkanie było drewniane, pluskwy były niesamowite. Co i raz malowałam to mieszkanie, ale wapnem, to mnie wygryzło całe ręce z tego wapna. To było w 1940 roku, ja w międzyczasie urodziłam tam drugie dziecko, Cetkę. Po jedenastu latach. Do pracy poszłam i mnie wyznaczyli pracę w hucie. Tam wyrabiały się widły, były automatyczne młoty i trza było szybko przewrócić taką łopatę, żeby jej wycięło zęby i żeby wyszły widły. Ale ja całe życie cierpiałam na migrenę i nie mogłam tam wytrzymać – ten huk, ten szum… Pracowałam na trzy zmiany. Miałam małe dziecko, a tam było tylko cztery tygodnie niby urlopu macierzyńskiego. Ja nie mogłam w hucie pracować. Lekarz mnie nawet dał takie skierowanie, że się nie nadaję do tej pracy. Wtedy poznała mnie osoba, która była kierowniczką żłobka. Ja jej widocznie się spodobałam. Tam był żłobek tygodniowy, zostawiano dzieci na cały tydzień. Ona mnie wzięła i tam pracowałam do końca wojny. Matki były młode, ale wyglądały na babcie i ja się tak dziwiłam, że takie stare kobiety mają takie małe dzieci. Ale one układały tory, dźwigały bale.
Nie miałam w co ubrać tej mojej malutkiej Cetki, ja ją przyciskałam do swojego ciała, żeby mi to dziecko nie zamarzło, jak było 40 stopni mrozu. Jak szłam na ranną zmianę, to o 7 musiałam już być w pracy. Tam nie wolno było się spóźniać. Nawet o minutę. Ja raz byłam karana w Rosji. Dostałam kawałek placu, żeby zasadzić kartofle. Więc nagromadziłam chleba, wymieniłam na kartofle i pojechałam je sadzić. I w pewnym momencie przypomniałam sobie, że ja miałam wyjść do pracy! Ja przychodzę, moja kierowniczka bierze mnie za rękę i gdzieś prowadzi. Nie wiedziałam, o co chodzi. A ona mówi, że spóźniłam się o 20 minut. 20 minut to 20% pensji mnie zabierali przez 6 miesięcy. Nie było w Rosji możliwe, że nie pójdzie ktoś do pracy. Nie pójdzie, to pójdzie siedzieć. Pracowałam, gospodarstwo prowadziłam, na bazar leciałam, można było coś dostać tylko za chleb. Mój mąż pracował na kolei, to on dostawał chleb w formach – kilo 20 deko. To 20 deko zjadł i trochę zupy z domu, a ten cały bochenek przynosił do domu, żeby można było na bazarze wymienić. Trza było trochę mleka dla dziecka. No i kartofel, bo więcej nic innego nie było. Młodsze dziecko nam rosło, umiało tylko po rosyjsku.
Pracowałam w żłobku, zaprzyjaźniłam się z tymi, co tam pracowali, bardzo dobrze mnie traktowali. Po jakichś trzech latach pojechałam do Gorki. Wydelegowali mnie, żebym pojechała, bo ja się nauczyłam mówić i czytać i pisać po rosyjsku. Potrzebny był ryż dla żłobka i kierowniczka uważała, że ja jestem taka światowa, że mnie tam wyśle. W mieście dowiedziałam się, że jest Związek Polskich Patriotów. Jak ja się dowiedziałam, że jest taki Związek, to poszłam się dowiedzieć, co to jest. No i powiedzieli mi, że musi być inteligencja, żeby to prowadzić. A akurat w naszej osadzie był lekarz, inżynier, no to już była inteligencja. To wszystko odbywało się u mnie w mieszkaniu.
W międzyczasie wyjechał jeden szwagier do Taszkientu. Dostał tam udaru słonecznego. Wszyscy właśnie tam lecieli, do Uzbekistanu, w tamte strony – myśleli, że tam ciepło i owoce będą. A tam była epidemia tyfusu. Drugi szwagier poszedł do wojska kościuszkowców. Myśmy się nie ruszyli, ale moja szwagierka z mężem wyjechali wtedy, kiedy się zaczęła wojna niemiecko-radziecka. I oni chyba zginęli. Śladu po nich nie zostało. Mąż sobie złamał nogę, to nie było mowy, żeby gdzieś wyjechać. Jak się zaczęła wojna, to do nas przyjeżdżali Żydzi z Wilna, z Litwy, ale też od razu wyjeżdżali. Nie podobało im się. Mała miejscowość. I głód. Znaczy nie taki, żeby umierać z głodu, ale było bardzo trudno. Te normy żywnościowe nie były duże, jeszcze trzeba było długo je wystawać w kolejce.
Dzień, jak się dowiedziałam, że się wojna skończyła… Raczej noc. Myśmy mieli kołchoźniki, to się nie wyłączało. W nocy był komunikat. Zaczęliśmy się starać, żeby wrócić do Polski. Złożyliśmy papiery i nadszedł dzień, że jedziemy do domu. Były to wagony bydlęce. Żeby ogrzewać ten wagon, był tam piecyk, koza, a na wierzchu stał garnek z wodą. Ktoś go poruszył i ten garnek z wodą mnie na nogę się wylał. I jechaliśmy cztery tygodnie w tych wagonach i przez całe cztery tygodnie ja z tą nogą leżałam. Tylko jak były jakieś stacje, to się wtedy zeszło do punktu medycznego, ktoś takie doraźne opatrunki robił. No i jechaliśmy, jechaliśmy, aż dojechaliśmy do Polski. Pamiętam tylko tyle, że pociąg miał stanąć we Wrocławiu. Wcześniej jeszcze stanął w Łodzi. Myśmy na chwilę wysiedli w Łodzi, a potem żeśmy od razu wsiedli i pojechali dalej. Za Wrocławiem ludzie zaczęli wysiadać. A ja siedzę. Każdy miał wyznaczone, dokąd ma jechać. Ziemie Odzyskane. Ludzie się z tym nie liczyli już, gdzie chcieli, tam wysiadali. Ale mój mąż mówi, że on nie wysiądzie. Bo on jedzie tam, gdzie kazali.
W Pieszycach ci, co już byli na miejscu, zawsze jak taki pociąg miał przyjechać, to szukali swoich. I nasz szwagier, ten, co poszedł do wojska, przyjechał na stację! On był jako osadnik wojskowy. To znaczy on był we wojsku, a później wyszedł z wojska i dostał takie gospodarstwo poniemieckie. Wielka radość, on mówi: – Ja was stąd zabiorę. Mój mąż oczywiście – on nie pojedzie, on jedzie tam, gdzie kazali. Ja mówię: – Jak ty chcesz, to tu zostań, ja biorę dzieci i jadę ze szwagrem. Przecież nie dał mi samej jechać. No i wysiedliśmy. Szwagier nam dał pokój w poniemieckim drewnianym domu, bez ubikacji, bez wody, bez niczego. Mówi: – Tu prześpijcie się, rano ja wam przyniosę mleko i chleb. Dzieci położyłam, światła nie było, z rana ja wstaję, czekam na ten chleb, i to mleko, ani widu, ani słychu. Nie ma. Ani chleba, ani szwagra, nie ma nic. Ja mówię do męża: – Wiesz ty co, dzieci zostawimy i zejdźmy na ulicę, może się znajdzie jakiś znajomy. Chociaż mój mąż był bardzo stanowczy człowiek, uparty, ale dał się namówić. Jak zeszliśmy, to pełno łodzian spotkaliśmy i już jakoś tej radości było. Powiedzieli nam, że tu jest komitet żydowski, co pomaga, rozdziela prowiant. No a ten szwagier za jakieś dwa tygodnie się zjawił. Przyszedł, już ja się nie pytałam o to mleko, i mówi: – Chodźcie, ja was zawiozę na inne miejsc, lepsze mieszkanie znalazłem.
To była ulica Bieruta. Już tam dużo było zajęte przez łodzian. Jeden miał willę, jeden dwa pokoje z kuchnią, a mnie tam pokazał ten szwagier pokój z kuchnią, ale była już woda, była ubikacja. Wszystko było wyszabrowane, tak się wtedy nazywało. Rozerwane materace, wszystko. Ja wzięłam miotłę, i zaczęłam do porządku trochę doprowadzać mieszkanie. Wtedy przychodzi mój mąż i pyta: – Co ty tu robisz? Ja mówię: – Chaim nam dał to mieszkanie, więc sprzątam trochę. – W tej chwili zostaw to wszystko i wyjdź! – Dlaczego? – Bo to nie twoje. I nie ruszaj tu nic, i już wychodź. Ja mówię: – Wiesz, ja nie wyjdę stąd. No, koniec końców wiedział, że ze mną nie zwojuje, i zrezygnował.
I ja tam zamieszkałam. Były w mieście przecież dzieci, i zaczęło się organizować żłobek. Wobec tego, że ja w Rosji pracowałam w żłobku, więc wzięli mnie na kierowniczkę, żebym ja ten żłobek urządziła, bo nikt nie wiedział, jak i co. (Przed wojną nie było żłobków.) Zorganizowałam, lekarz był Żyd, i małe dzieci do trzech lat przyjęłam, i personel zestawiłam, i wszystko było bardzo dobrze... Ja tam pracowałam kilka lat. Obok był dom dziecka, dla dzieci żydowskich, które zbierano po lasach. Kierownik prosił mnie bardzo, żebym przeszła do tego domu, jako gospodyni. (Nazywał się Kozłowski. On zmarł później w Izraelu.) W każdym razie przeszłam tam do pracy jako gospodyni. A mój mąż pracował w kotłowni w fabryce włókienniczej w Piotrolesiu.
Pewnego dnia mąż pojechał do Warszawy, znalazł tam wielu przyjaciół, którzy powiedzieli, że załatwią mu pracę. Ja bardzo uradowana, on już wyjechał do pracy, a ja jeszcze zostałam. Wreszcie napisał, że już możemy przyjechać. No, zaczęłam pakować, tam może trochę naczyń było, coś, co było możliwe, to wzięłam. Wysłałam te rzeczy, a później ja z młodszą córką pojechałam. Moja starsza córka w Dzierżoniowie chodziła do gimnazjum, mieszkała w bursie. A potem chodziła na Uniwersyteckie Studia Przygotowawcze. To były dwuletnie szkoły. To dawało maturę i wstęp na uczelnię bez egzaminu. I wyjechała do Wrocławia. I tam też rok jeszcze była sama we Wrocławiu, też w bursie.
Jak przyjechałam do Warszawy, miałam pokój ze wspólną kuchnią. Po jakimś czasie dostaliśmy inne mieszkanie, na Madalińskiego, dwa pokoje z kuchnią. Zaczęłam pracować na Parkowej w przedszkolu. Trzeba było założyć żłobek dla dzieci tych kobiet, co pracują w ministerstwie bezpieczeństwa. Na Chocimskiej zorganizowałam żłobek i wszystkie kobiety, które pracowały w ministerstwie i miały małe dzieci, nosiły je do tego żłobka. Ja zdobyłam wszystko, co trza było, to było bardzo trudno. Ale jak ja powiedziałam, że jestem z ministerstwa bezpieczeństwa, to ja wszystko dostałam, co chciałam. I ten żłobek był na bardzo wysokim poziomie. Później znowu przy szpitalu na Wołoskiej była przychodnia dla dzieci i znowu trza było żłobek zrobić. Znowu mnie wzięli do szpitala, znowu zorganizowałam żłobek.
Moja córka Halina wyszła za mąż w 1951. Za Jana Leszczyńskiego. No to zrobiłam przyjęcie. U mnie zamieszkali. Oboje studenci, ani grosza nie mieli, i myśmy też za wiele nie mieli. I tak to szło, w 1951 urodził nam się wnuk, Włodzimierz Leszczyński. On się urodził 24 grudnia, o wpół do czwartej w dzień. Tak jak się urodził Jezus. Stamtąd, gdzie mieszkaliśmy akurat do ulicy Wołoskiej, gdzie pracowałam, żadnej komunikacji nie było. Trza było chodzić do pracy pieszo. Bardzo związana z tym dzieckiem byłam. Więcej jak ze swoim. Około czterech lat u mnie mieszkali. Później mąż Haliny dostał mieszkanie. Ale ten dzieciak był tak do nas przywiązany, że ani kroku mój mąż w sobotę czy w niedzielę bez tego chłopca nie poszedł. To poszli do muzeum, to do parku, to do znajomych… Muszę pani powiedzieć, że jeszcze niedawno mój wnuk i mój prawnuk byli za mną na cmentarzu i mój wnuk mówi: – Oj, ale żeśmy się z tym dziadkiem nachodzili. Sobie przypomniał wszystko.
Moja druga córka Cetka skończyła szkołę pielęgniarską. Pracowała w Domu Lekarza przy szpitalu, jako pielęgniarka, później jako kierowniczka. Poszła na emeryturę po trzydziestu ośmiu latach pracy w jednym miejscu. Młodo wyszła za mąż. Muszę powiedzieć, że ten mąż mi się nie podobał, ale jej się podobał i jego rodzice, Polacy, bardzo chcieli tego małżeństwa. Oni bardzo tą moją córkę kochali. Ale też się rozwiodła i ma córkę.
I tak to życie szło. Mój mąż pracował jako kierownik kuchni w szpitalu na Wołoskiej, potem w przedsiębiorstwie budowlanym Stolica, bardzo mało zarabiał, ja mówiłam: – Słuchaj, mnie nie starcza od pierwszego do pierwszego. On mówił: – Jak będziesz dużo mówiła, to pójdę do takiej pracy, że jeszcze mniej zarobię. No i już, nie było o czym mówić. Męczyłam się, nigdzie nie pożyczyłam. Ile miałam, za tyle żyłam. Mój mąż pewnego wieczoru coś się źle poczuł, ale jakoś przeszło. Za jakiś czas znowu się źle poczuł, przyjechało pogotowie, stwierdzili zawał, okazało się, że to już był drugi zawał. Ale to był taki człowiek, który się nie liczył ze zdrowiem. Jeszcze 60-lecie wyprawiłam mu i mówię: – Idź do lekarza. – Aj, nie ma po co iść do lekarza, ja nie chodzę do lekarza. W nocy dostał trzeci zawał i do szpitala go zabrali. Ja tam przychodziłam w odwiedziny i byłam u niego dzień przed śmiercią. Ale on się nie czuł, że jest umierający. Wyjął zęby, bo mu się jakoś połamały, i mówi do mnie: – Zanieś, żeby zreperować i przynieś mi zaraz. Ja mówię: – Zaraz nie zrobią, to może rano. On mówi: – No to przynieś mi rano te zęby. Rano jest telefon, godzina 7, ze szpitala. Mąż miał straszne bóle, od razu nie wezwał lekarza nocnego, przyszła lekarka, dała mu zastrzyk w serce i już. Wtedy nie było takiego leczenia jak teraz. To było w 1966. No, zmarł. Ja w tym mieszkaniu zostałam sama. Stała sprawa, żeby zamienić mieszkanie. Ile Włodek, wnuk, wtedy miał lat? W dziewiątej klasie był, to piętnaście lat. Moja córka Halina, jego matka, już była rozwiedziona. I Włodek mówi do mnie: – Babciu, może zamieszkamy razem, to nam będzie weselej. Coś to dziecko mnie tak wzięło i zgodziłam się na to, żeby te nasze dwa mieszkania zamienić na jedno większe.
No i od tej pory my tak razem mieszkamy, i tak żyjemy. Kiedy moja córka pracowała, ja się zajmowałam domem, kupiłam, zrobiłam, i to wszystko było dobrze. Ale pewnego dnia ja w kuchni myłam okno i wysunął mi się taboret. I upadłam, głową uderzyłam o szafkę. Lekarz przyszedł i jeszcze tak żartem mówi do mnie: – A skończyła pani okno myć? No i kazał mi poleżeć, ale to nie dało rezultatu żadnego i poszłam do okulisty do szpitala. Jak przyszłam, to powiedział, że jedno oko już przepadło. Leczyli mnie, co rusz byłam w szpitalu, co jak te lasery powstały, to mnie operowali. I tak straciłam wzrok zupełnie. Trzy lata temu operował mnie lekarz, dał jakąś nadzieję, ale niestety, z tej nadziei nic nie wyszło. Już nic nie widzę. I trzeba koło mnie chodzić, dzień i noc. Emeryturę mam 950 złotych. Moja córka ma 1100 złotych, i tak jakoś razem żyjemy. Coraz człowiek słabszy, ale się nie dziwię, bo już każdy mówi, że jak na ten wiek, to i tak ładnie wyglądam. Na 90-lecie jeszcze potańczyłam.
Jedna córka się rozwiodła, druga córka się rozwiodła, każda z nich miała po jednym dziecku, i same wychowały te dzieci. Każde z nich ma wyższe wykształcenie, ja mam wnuka, co dwa fakultety skończył i ten wnuk bardzo mnie szanuje. Mówię mu: – Przestań już z tą babcią. On mówi: – Nie, ja chcę mieć babcię, bo moi przyjaciele nie mają babci i zazdroszczą mi.
O ile chodzi o prześladowania Żydów przez Polaków, ja nie mogę nic powiedzieć, bo nigdy mnie nikt nie obraził albo co. Nawet w czasie okupacji mnie też Polacy pomogli, nie znając mnie. No może ja nie byłam taka widoczna jako Żydówka. Może inna twarz była. Ale wiem na przykład, że po wojnie ludzie chcieli wejść do swoich mieszkań, zobaczyć, jak tam jest, przypominać sobie, a Polacy nie wpuszczali. Tak to. My tu mamy sąsiadów Polaków, bo innych nie możemy mieć, jesteśmy tu jedyną żydowską rodziną, i co oni mówią w domu o nas, to my nie wiemy. Ale na zewnątrz wszystko bardzo grzecznie, ładnie. Ale ja wiem, że był, jest i będzie antysemityzm. To już tak starzy przekazują tym młodym.
Miałam taką sprawę, to już chyba ze trzy lata temu. Na ulicy Malczewskiego w Warszawie, siedziałam na ławeczce, a moja córka weszła do sklepu. Obok mnie siedziała druga kobieta. W pewnym momencie przechodzi inna kobieta i pcha się, siada i mówi do tej drugiej: – Wie pani, ten skurczybyk przyjeżdża. Ja tak nadsłuchiwałam, co to za skurczybyk? A ta mówi: – A nie wie pani, kto to jest? To jest ten rabin z Ameryki. Ja się odwracam, i mówię: – Ja jestem Żydówką. Czy ja bym sobie pozwoliła powiedzieć na księdza skurczybyk? I w tym momencie ona jakby zaniemówiła. I wyszła moja córka ze sklepu, ja tak wstałam i poszłam, nic nie mówiłam. Bo gdybym ja mojej córce coś powiedziała, to by się zrobiło całe zbiegowisko.
Jak się zaczęły te wszystkie wydarzenia roku 1968, Halina pracowała wtedy w Liceum im. Lelewela na Żoliborzu. Moja córka mówiła do mnie: – Mama, może wyjedziemy? Ja powiedziałam: – Nie wyjadę. Bo ci przyjaciele, co wyjechali, nie dali znaku życia. Trochę się czułam dotknięta. No i mój wnuk już był w takim wieku, że ja się bałam, może go wezmą do wojska i stanie się nieszczęście i ja całe życie będę miała wyrzuty sumienia.
Mój mąż nie pozwolił szanować żadnej tradycji żydowskiej. On należał przed wojną do związku wolnomyślicieli. Ponieważ tradycja jest związana z religią, to wylał dziecko z kąpielą. Jak się Włodek urodził, w 1951, zaczęły się choinki. I te wszystkie święta polskie, to są u moich dzieci. Nie tak oficjalnie, ale są. Dlaczego polskie święta – dlatego, że jest wolny dzień, nie idzie się do pracy. I mąż mojej wnuczki sobie nie wyobraża, żebyśmy się wszyscy nie spotkali na Wigilii. Chociaż u nas na Wigilię kolęd się nie śpiewa, tylko się włącza płytę i słucha. Ale są wszystkie dania, a najważniejsza to jest choinka i wszyscy dostają prezenty. To jest najważniejsze. Na przykład moja druga córka, Cetka, w ogóle nie zna języka żydowskiego, ona nie zna żadnych świąt. Moja wnuczka, córka Cetki, Kasia, wie, kim jest, ale ona nie kryje się. Nie idzie oczywiście na ulicy i nie krzyczy: – Ja jestem mieszana. Ale też nie zna nic związanego z żydostwem. Nie ma środowiska, to jak można znać. Nie ma. Nie ma. Nie ma.
Partnerem publikacji jest Żydowski
Instytut HistorycznyDo kościoła nie chodzimy. Halina miała męża katolika, wnuki są niechrzczone, druga córka też miała męża Polaka, wnuk mój też się ożenił z Polką, wnuczka też, tak że już jesteśmy bardzo wymieszani. Ale i dzieci i wnuki wiedzą, kim są. Ślubów żadnych kościelnych nie brali. Władek, wnuk, jak to z matki Żydówki, uważa się za Żyda. Dopiero kilka lat temu go Halina zapytała: – Jak cię pytają, jakiej jesteś narodowości, to co ty mówisz? On mówi, że jest polskim Żydem. Kiedyś było to środowisko żydowskie w Warszawie. Przychodzili znajomi do mojego męża, mówili w języku jidysz, przychodzili koledzy do córki… Szło się do klubów żydowskich, zawsze na rocznicę getta szło się pod pomnik. To zostało u mojego wnuka do dnia dzisiejszego, że musi tam iść. I miałam kiedyś bardzo dużo koleżanek. Swoich, jeszcze sprzed wojny. Ale, niestety, wykruszyły się. Została tylko jedna i tak już ma nie wszystko po kolei w głowie.
Moje wnuki nigdy nie mówili: – Babciu, opowiadaj. A to jest za długa historia, a one jeszcze są młode. Może z czasem wszystko opowiem, w czasie okupacji jak było.
left/a