Akcja będzie miała miejsce w Szwajcarii. Moim przewodnikiem będzie droga przyjaciółka D., właśnie kończąca odpowiednie studia na Politechnice Warszawskiej. Żeby kredytom było zadość, niniejszym oznajmiam pierwszą część tekstów z drogi albo w drodze, finansowo i geograficznie możliwych dzięki mojemu stypendialnemu sponsorowi, fundacji Paula Sachera. Od początku listopada mam w Bazylei niewątpliwą przyjemność badać rękopisy Gérarda Griseya, ale o tym w jednym z kolejnych odcinków.
Tymczasem architektura. I muzyka. Że Szwajcaria to ojczyzna dobrego smaku, nie muszę chyba nikogo przekonywać. To kraj gourmet i designu, gdzie biały krzyż na czerwonym tle wkomponowany jest we wszystkie atrybuty codzienności, od torebek po toalety. Już w samolocie Swiss Air witają nas zafoliowane bajgle i pendrive-bijou. Luksus bez ostentacji, komfort bez wysiłku: na lądzie wszystkie drzwi otwierają się same, nie ma kontroli biletowych, przeceny nikogo nie interesują. Czegóż chcieć więcej? Nasza podróż z D. wiedzie z miasta do miasta, nieraz zatrzymujemy się tylko na chwilę, na jeden obiekt. Wiozą nas bezszmerowe, bezwstrząsowe, bezpieczne szwajcarskie koleje. Za panoramicznymi oknami widoki jak z folderów: zielone łąki, brązowe i fioletowe krowy, żółte i czerwone klony, białe góry, błękitne niebo. Wszystko niewiarygodne i bezczelnie piękne. Zaczynamy, jak wypada, od stolicy, Berna. Dwa obiekty na przeciwległych skrajach miasta. Dwie skrajne filozofie architektury.
Daniel Libeskind i jego dekonstrukcja tym razem zostaje skonfrontowana z ideologicznym przeciwieństwem – centrum handlowym (Westside, proj. 1999–2000/bud. 2006–08). D. komentuje ironicznie, że ostatecznie się sprzedał. Sprzedał i rozhulał. Centrum jest gigantyczne, rozciąga się na przestrzeni kilkuset metrów, zawiera 55 sklepów i 10 restauracji na trzech piętrach, 11-salowe kino, akwapark i garaż, ale wyciąga i macki na okolice w postaci hotelu, osiedla mieszkaniowego czy nawet białych plam na placu, tych manierycznych już rozłożonych dawidowych gwiazd. Ale w środku stary dobry Libeskind wciąż robi wrażenie. Aseptyczne, białe wnętrze unika typowej dla takich obiektów feerii kolorów (choć w toaletach – nagły świat zieleni i błękitu). Ostre kąty, pochylone ściany, połamane galerie i schody wprowadzają w konsumpcyjne święto zakupów element niepokoju (choć narożniki zaokrąglone i miłe drewno na części fasady). Uderza mnie transparencja: zewsząd wszystko widać, na wprost, w dół i na skos, z restauracji basen, z kawiarni – kino. Wszystko to skrajnie kontrastuje z otoczeniem, rubieżami miasta, kawałek dalej zielonej łąki, brązowe i fioletowe krowy. Wszystko krzyczy.
Zupełnie inaczej niż, zgodnie zresztą z nazwiskiem, projekt Renzo Piano. Cicho i naturalnie. Na przeciwległym przedmieściu, z pochylonego pola wyłaniają się trzy fale, trzy łuki, pod którymi rozpięte jest monograficzne muzeum (Paul Klee Zentrum, 1999–2000/2001–05). Niemal wtopione w zbocze i w trawę, ekologiczne, organiczne, płynne, zaokrąglone. A jednocześnie bardzo konceptualne – od ogółu, jak oś-korytarz łącząca wszystkie trzy sfery, po szczegóły, jak dwa odmienne stojaki na długie i krótkie parasole. Wewnątrz unikalne muzeum gromadzące gigantyczną spuściznę mistrza miniatury. Oprócz stałej wystawy – tematycznie zorganizowanej i rozsądnej rozmiarowo – są także czasowe, jest atelier dla dzieci, księgarenka i kawiarnia. No i sala koncertowa. Piękna, akustycznie wyrafinowana, zresztą Piano nie od wczoraj zajmuje się muzyką: projektował IRCAM, rzymskie Parco della Musica czy scenografię dla prawykonania „Prometheo” Nona. Niestety dziś nic nie grają, trzeba jechać dalej.
Pierwszą syntezę ofiaruje Lucerna. Obok dworca stoi wielki sześcian z jeszcze większym dachem. To tu znajduje się nowe kulturalne centrum miasta, z muzeum i wspaniałą salą widowiskową, wszystko dzieło Jeana Nouvela (KKL Luzern, 1992–95/1995–98). Z początku D. kręci nosem na jednostajne rytmy żaluzji na fasadzie, lecz po okólnym spacerze pod legendarnym już dachem – jak pięknie odbija się w nim Jezioro Czterech Kantonów – zaczyna chyba doceniać konsekwencję architekta. Ujmuje położenie centrum, na samym brzegu wody, z sadzawką w środku, ale i rozplanowanie przestrzeni w środku: pełne nieoczekiwanych uskoków, luk, kładek, widoków, wszystko w ramach pozornej symetrii i racjonalizmu.
(c) Jean-Baptiste BarrièreW środku kolekcji Kunstmuseum czeka nas muzyczno-wizualna niespodzianka. To „Nox borealis” (2008, do 22 listopada), instalacja Kaiji Saariaho (fińskiej kompozytorki, jednej z największych gwiazd muzyki współczesnej) i Jean-Baptiste’a Barrière’a (artysty wizualnego i teoretyka muzyki). Rozparci na jutowych workach dajemy się na piętnaście minut porwać „Lichtbogen” na zespół i elektronikę oraz symulacjom zorzy polarnej na gwiaździstym niebie. Doświadczenie totalne, zaskakująco spójne i niebanalne. Aż chce się jechać dalej.
Dalej Zurych, uderzająco – podobnie jak Lucerna – umiejscowiony przy ujściu rzeki z jeziora, rozpięty na jej i jego brzegach. Z miasta do miasta, tym razem mamy z D. granicznie mało czasu, ale udaje się nam wyrwać na nocną przechadzkę. Idąc w finansowej dzielnicy nad kanałem Schanzengraben, pod ulicą – w miejscu, które w Polsce przebieglibyśmy szybko z racji fetoru i zagrożenia – napotykamy na typową w Szwajcarii manifestację sztuki. Oto pod przysłowiowym mostem coś jakby bulgoce spod wody. To nie przypadek, a piękna akustyka tylko to potwierdza. Obok trzy monitory, na których ludzie udają ryby. Do tego alterkapitalistyczne, a jakże, uzasadnienie: imitatorzy to pracownicy bankowi, a śpiew wydobywający się z podwodnego głośnika to muzyczna interpretacja aktualnego wykresu kursu giełdy („Frisches Nachgesang”, Nica Giuliani, Andrea Gsell, Lilian Beidler, do 4 grudnia).
(c) Roland zhArchitektonicznie i muzycznie Zurych nadrabiam tydzień po naszej wyprawie z D. Po pierwsze, to oczywiście wyprawa śladami Santiago Calatravy. Przy odrobinie szczęścia można ją zacząć wprost z pociągu, wysiadając na odpowiedniej stacji (Stadelhofen Bahnhof, 1983–90). Doceniam kunszt projektu przy przestrzennych ograniczeniach: zakręcające tory, z lewej góra, z prawej historyczny budynek. Ale przy Calatravie słowo klucz to właśnie „zakręt”, to Hiszpan uwielbia najbardziej – te wszystkie sploty, eliptyczne i owalne skręty, wygięcia i zagięcia. I nie stoi za tym pusty kaprys, lecz działające w danej konstrukcji siły i naprężenia. Natura stanowi model doskonały. Stacja Stadelhofen jest po prostu piękna, a jednocześnie bardzo praktyczna, z górną galerią widokową, wieloma naziemnymi kładkami i podziemnymi przejściami. Wszystko w surowym betonie z lekkim dodatkiem szkła i aż przyjemnie byłoby wsiąść w jakiś pociąg, gdyby nie to, że kolejny projekt Calatravy znajduje się dosłownie pięć minut dalej pieszo.
(c) Purple CloudChodzi o wielokrotnie nagradzaną bibliotekę wydziału prawa uniwersytetu zuryskiego (RWI Bibliothek, 1998–2001/2001–04). Jestem całkowicie olśniony. Jeśli komukolwiek podoba się warszawska BUW, to powinien zrewidować gusta. Tutejsza owalna konstrukcja, zbudowana wewnątrz istniejącego budynku, to po prostu arcydzieło. Prostoty, a zarazem wyrafinowania. Pozorna symetria okazuje się jednostronna; powtórzona sześciokrotnie drewniana elewacja jest każdorazowo cofnięta; przestrzeń zdaje się ta sama, a jednocześnie ciągle szersza; szklana kopuła daje multum światła, a jednocześnie w każdym momencie może zostać zakryta złożonym pancerzem. Stojąc na dole w środku elipsy, nie widzę żadnych półek ani studentów, dzięki ukośnym kątom i cofniętym blatom. Tylko szmer oddechów i klikot klawiatury upewniają mnie o wytężonej pracy. Tak właśnie powinna wyglądać biblioteka.
Na koniec jednak jeszcze jedno zbliżenie architektura/muzyka. Tym cenniejsze, że odkryte przypadkiem. Przenosimy się do St. Gallen. Ale nie będzie ani o średniowiecznych systemach notacji neumatycznych (ku smutkowi adeptów muzykologii), ani o rokokowym szaleństwie opactwa (ku rozczarowaniu historyków sztuki). Wychodząc z kompleksu mnisiego królestwa, niespodziewanie niemal potykamy się o rury prowadzące w głąb klasztornych piwnic. Właśnie dziś odbędzie się tu koncert Percussion Art Ensemble Bern. Czy można oprzeć się pokusie? Po zapłaceniu frycowego, okazuje się, że chodzi o kaplicę zaprojektowaną znów przez jakże tu popularnego Calatravę (Pfalzkeller, 1998–99). Znów imponujące wygięcia i kolistości, tym razem w regularnym rytmie kolumn i pilarów, wszystko białe i zakrąglone. Wejście to typowa callatraviańska paszcza – podobne przy wejściu do podziemia dworca Stadelhofen – słusznie zapowiadająca atrakcje wewnątrz. Stołeczny kwartet perkusyjny grał porządnie, przy miłej akustyce i popisowych dziełach, m.in. Jacqueline Fontyn (marimba!) i Wernera Heidera (gongi!). Co najważniejsze, ta synteza współczesnej architektury i muzyki, utopia zajmująca umysły od Xenakisa i Corbusiera, obecnie realizowana jest bez nadętych manifestów, ot tak, po prostu. No, ale do tego trzeba Szwajcarii, ojczyzny gourmet i designu…
Cdn.