Żywi się głównie piwem, whisky i batonikami Mars; no, czasem zje rybę z frytkami. Kaca leczy paracetamolem i napojem energetyzującym Irn-bru – taka szkocka specjalność, zdobywająca ostatnio nowe rynki, w tym rosyjski. I choć w jego menu pojawia się też haggis, słynne i dosyć straszne szkockie danie – owcze podroby z przyprawami i kaszą owsianą, gotowane w jagnięcym żołądku – edynburskiego policjanta Johna Rebusa trudno byłoby uznać za strażnika narodowego dziedzictwa. A jednak…
O Ianie Rankinie, rocznik 1960, już tu wspominałem. Wracam do niego nie tylko dlatego, że jest jednym z mistrzów współczesnego kryminału i, jak twierdzą niektórzy, współtwórcą nowego gatunku zwanego tartan noir. Powodem nie jest też smutny skądinąd fakt, że po siedemnastu powieściach (nie wszystkie u nas wydano) inspektor Rebus przeszedł na emeryturę. Mam nadzieję, że Malcolm Fox, pracownik wydziału wewnętrznego szkockiej policji i bohater najnowszej książki Rankina, dobrze wypełni ten wakat. Chodzi mi raczej o dyskretną, ale czytelną grę z tradycją, jaką szkocki pisarz uprawia.
Edynburg ma szczęście do sprawnych narratorów. Tutaj urodzili się Walter Scott, Robert Louis Stevenson i Arthur Conan Doyle. Sherlock Holmes kojarzy się wszystkim z londyńską Baker Street, ale korzenie jego dedukcyjnej metody sięgają edynburskich studiów medycznych Doyle’a i jego mentora na tamtejszym uniwersytecie, Josepha Bella. Rankin przyszedł wprawdzie na świat w hrabstwie Fife, ale jest ich godnym następcą.
Jest też wspaniałym, bo nie natrętnym, przewodnikiem po stolicy Szkocji. Inspektora Rebusa interesują wprawdzie głównie edynburskie knajpy, ale śledztwa, które prowadzi, osadzone są w topografii Edynburga tak precyzyjnie, że po lekturze ma się natychmiast ochotę tam pojechać, choćby wirtualnie. Spojrzeć na zamek, z którego murów spadł Ben Webster w „Memento mori”, wyjść na Arthur’s Seat – wulkaniczne wzgórze pośrodku miasta, gdzie odnaleziono kiedyś tajemnicze laleczki w trumienkach (patrz „Kaskady”), i odwiedzić muzeum, które te laleczki przechowuje.
Czterdzieści lat temu wydano u nas powieść Jamesa Hogga „Wyznania usprawiedliwionego grzesznika przez niego samego spisane”, w pięknym przekładzie Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej. Przeszła bez większego echa, choć Wojciech Has stworzył na jej podstawie jedno z najosobliwszych dzieł naszej kinematografii. Hogg, Szkot żyjący na przełomie XVIII i XIX wieku, najpierw pasterz owiec, potem pisarz, opowiada w niej historię człowieka opętanego ideą predestynacji i prowadzonego na skraj przepaści przez szatana, który przybiera postać przyjaciela-sobowtóra.
Motyw demonicznego rozdwojenia osobowości powróci potem u Stevensona w sławnej historii doktora Jekylla i pana Hyde’a. A kolejną jego wariację znajdziemy u Rankina. Inspektor Rebus ma bowiem również diabelskie alter ego, którym jest jego największy wróg, gangster Morris Gerald Cafferty, „Big Ger”. Cafferty to prawdziwy wirtuoz gry na pograniczu przestępczego podziemia i legalnych interesów. Umie też po mistrzowsku działać na emocje i wciągać w swoje sieci kolejne ofiary, nawet Rebusowi zdarza się wpadać w jego pułapki. Stąd niektórzy uważają inspektora za „człowieka Cafferty’ego”.
To oczywiście nieprawda – Rebus, choć chętnie łamie wszelkie reguły, jest bezwzględnie uczciwy. Oparty na nienawiści i fascynacji związek, jaki łączy go z Caffertym, ma jednak w sobie coś perwersyjnego. W końcówce „Pożegnalnego bluesa” znajdziemy znaczące zdania. Inspektor czuwa w szpitalu, do którego trafił Cafferty, zmasakrowany przez nieznanego sprawcę. „Jedna z pielęgniarek spytała go wcześniej, czy jest bratem pacjenta. – Czy to ważne? – odpowiedział pytaniem. – No bo jest pan do niego bardzo podobny – parsknęła i odpłynęła”.
Koledzy Rebusa podejrzewają, że to właśnie on pobił gangstera. My, czytelnicy, wiemy jednak, że zrobił to ktoś inny. Rozumiemy też, dlaczego inspektor z taką determinacją próbuje na ostatniej stronie powieści reanimować Dużego Gera. „Wyliże się z tego? – usłyszał własny głos. – Powiedzcie mi, że się wyliże…”. Nie można przecież pozwolić, by nasza druga połowa umarła – oznaczałoby to śmierć nas samych.
ŚLEDZTWA RUDEGO KOTA:
Edynburg i sobowtóry
O Ianie Rankinie, rocznik 1960, już tu wspominałem. Wracam do niego nie tylko dlatego, że jest jednym z mistrzów współczesnego kryminału
Jeszcze 1 minuta czytania