– Nigdy wam, Polakom, tego nie zapomnimy – powiedziała mi na pożegnanie Natalia. – Do tej pory myśleliśmy, że Rosjanie to nasi bracia, ale teraz dobrze rozumiem, że to Polacy, nie Rosjanie, są naszym bratnim narodem.
Natalia jest spod Kijowa, z okolic, gdzie trwały najcięższe walki z rosyjską armią nacierającą na ukraińską stolicę. Wyjechała właściwie tak, jak stała. Wzięła ze sobą tylko kilka ubrań na zmianę i szczotkę do zębów oraz swoje dwa psy, yorki. Dla drobnej, ponadsześćdziesięcioletniej kobiety to i tak spory bagaż. Zwłaszcza że musiała spędzić kilkanaście godzin na dworcu, w oczekiwaniu na pociąg ewakuacyjny do Lwowa, a później parę razy jeszcze zmieniała środek transportu. Po dwóch dniach, ledwo żywa, dotarła na dworzec Warszawa Zachodnia. To tam się poznałyśmy.
Natalia mówi i od dzieciństwa mówiła po rosyjsku. Ma, a raczej miała do 24 lutego, w Rosji znajomych, jeszcze z dawnych sowieckich lat. Przed wojną nawet niespecjalnie jej przeszkadzało sformułowanie wytrych o bratnich narodach, rosyjskim i ukraińskim, które tak drażniło wielu Ukraińców. Jego przeciwnicy, bardziej uświadomieni politycznie niż Natalia, widzieli w nim sposób na niwelowanie ukraińskiej odrębności. Ona raczej rozumiała je jako pewną wspólnotę losów i doświadczeń. Jeśli nie tysiącletnią, jak twierdzi Putin, to przynajmniej trwającą przez ponad połowę życia Natalii. 24 lutego, wraz z pierwszymi rosyjskimi rakietami wystrzelonymi w stronę ukraińskich miast, ta wspólnota ostatecznie i nieodwracalnie przeszła do historii.
– Nigdy nie myślałam, że Rosja nas tak zaatakuje, że to przez Rosję stracę pracę i dach nad głową – Zarina, przyznając to podczas naszej krótkiej rozmowy w centrum pomocy uchodźcom, w Młynach, przy przejściu granicznym z Ukrainą w Korczowej, była wyraźnie wstrząśnięta. W odróżnieniu od Natalii jest za młoda, żeby pamiętać czasy ZSRR. Urodziła się 25 lat temu, w niepodległym już Tadżykistanie. Zanim została kelnerką w jednym z kijowskich barów, długo pracowała w restauracji w rosyjskiej Samarze. W Isfarze, jej rodzinnym mieście na północy Tadżykistanu, wszyscy byli wdzięczni Rosji. Nierzadko mówiło się: „Rosja nas karmi”, bo faktycznie pracę w rosyjskich miastach znajdowały miliony Tadżyków; „Rosja nas broni”, bo to rosyjscy pogranicznicy pilnowali długiej tadżyckiej granicy z Chinami i Afganistanem. Rosja kojarzyła się wszystkim pozytywnie, jak opiekuńcza starsza siostra, pod której szerokimi skrzydłami mógł się schronić mały Tadżykistan. Dla pokolenia rodziców Zariny Rosja, bardziej niż z tępieniem islamu czy czystkami wśród tadżyckiej wierchuszki politycznej lat 30. XX wieku, kojarzyła się z porządnymi szkołami czy teatrem opery i baletu. Dla Zariny i jej rówieśników Rosja to była możliwość pracy, studia o wyższym poziomie niż wszystkie tadżyckie uczelnie razem wzięte oraz relatywna wolność. W Rosji nikt nie pilnował, z kim się spotykasz albo czy chodzisz za rękę ze swoim chłopakiem. Za pisanie na Facebooku raczej nie wsadzali do więzienia. W Młynach Zarina sprawiała wrażenie osoby, którą nagle pobił albo oszukał ktoś bliski.
Podobne odczucia jak Zarina miało mnóstwo innych uciekających z Ukrainy osób. Taisję też poznałam w Młynach. Siedziała na polówce i patrzyła niewidzącymi oczami w głąb hali, w której aż po horyzont ciągnęły się korytarze zastawione polowymi łóżkami pełnymi uchodźców. Kiedy jednak pojawiłam się w polu widzenia, jej wzrok machinalnie zogniskował się na mnie. Poczułam, że to do niej muszę podejść, bo ma mi coś ważnego do powiedzenia.
– Przyjechałam z Charkowa. Bombardują nas, od tygodnia nas bombardują. Spędziliśmy pięć dni w piwnicy. Do mieszkania na górę chodziliśmy tylko wykąpać dzieci. – Taisja pokazuje na siedzącą na sąsiednim łóżku sześcioletnią dziewczynkę. To, jak się potem dowiedzieliśmy, Wasylisa, jedna z jej córek bliźniaczek. – Ostatniego dnia już ich nie wykąpaliśmy, bo w nasze mieszkanie trafiła rakieta. – W tym momencie Taisja zaczęła szlochać. Dalszy ciąg swojej historii opowiadała, już płacząc: długą drogę na dworzec, wielogodzinne oczekiwanie w tłumie innych chętnych do wyjazdu z miasta, rozłąkę z mężem i trójką dzieci, odnalezienie ich we Lwowie i podróż autobusem do granicy z Polską.
Podobnie jak Natalia i Zarina, również Taisja nie mogła się nadziwić, że za te wszystkie krzywdy, których doznała w ciągu ostatnich dni, odpowiedzialni są Rosjanie. – Mam rodzinę w Rosji. Kiedy zadzwoniłam do nich drugiego dnia wojny, nie chcieli mi wierzyć, że Rosja bombarduje Ukrainę. Uważali chyba, że sami się zabijamy. – Taisja znów zaczęła płakać. Kiedy trochę się uspokoiła, po chwili dodała: – Pracowałam też z Rosjanami. Miałam firmę, która załatwiała dla nich wizy do Unii Europejskiej. Lubiłam to robić, praca online, więc wygodna dla osoby z trójką dzieci. Wszystko miło, szybko, sprawnie. Aż po 24 lutego zaczęli do mnie wydzwaniać z pretensjami, żebym im pieniądze oddała. Tak jakby to była moja wina, że już nie mogą sobie wylecieć na wakacje do Włoch albo Hiszpanii. Przestałam odbierać. Zresztą w piwnicy i tak prawie nie ma zasięgu.
Tak się składa, że w tej wojnie najbardziej ucierpieli ludzie ze wschodniej i południowej Ukrainy, z regionów, gdzie częściej niż na zachodzie kraju mówi się po rosyjsku. To właśnie tam mieszkało najwięcej tych Ukraińców, którzy do niedawna żyli ułudą o poradzieckim braterstwie i wierzyli, że reintegracja w ramach przestrzeni poradzieckiej będzie dla Ukrainy równie, a może nawet bardziej korzystna niż przystąpienie do struktur euroatlantyckich. To o nich jeszcze kilkanaście lat temu profesor Mykoła Riabczuk, autor metaforycznej koncepcji dwóch Ukrain, mówił, że naiwnie chcieliby zachować te dobre rodzinne stosunki z Rosją, nie rozumiejąc, że to jest niemożliwe, jeśli Ukraina chce być niepodległa. Większość mentalnych mieszkańców tej drugiej Ukrainy wyzbyła się swoich iluzji już w 2014 roku, po aneksji Krymu i wywołanej przez Rosję wojnie na Donbasie. Ostatni, najgłębiej tkwiący w pułapce prorosyjskiego sentymentalizmu obywatele Ukrainy ocknęli się właśnie pod koniec lutego 2022 roku.
Co ciekawe, podobnej utraty iluzji doznali także obywatele i rządzący innych krajów poradzieckich. W 2014 roku w Tadżykistanie, Uzbekistanie czy Kirgistanie większość społeczeństwa sympatyzowała z Rosją. Poza nielicznymi dysydentami i demokratami w Azji Środkowej na ogół pokornie wierzono w Putinowskie bajki o ciemiężonej rosyjskojęzycznej ludności Donbasu, którą Kreml musi wspierać w dążeniach do autonomii. Jedynie chyba Kazachowie byli nieco ostrożniejsi. A to dlatego, że już wcześniej doświadczyli rosyjskiego rewizjonizmu i fałszywej troski o Rosjan za granicami Rosyjskiej Federacji. Co prawda tylko werbalnie, słuchając wypowiedzi takich barwnych, ale jednak marginalnych polityków jak Władimir Żyrynowski czy Eduard Limonow, ale to wystarczyło, żeby byli nieco ostrożniejsi w potępianiu rzekomego ukraińskiego faszyzmu.
Osiem lat później reakcja państw, a także społeczeństw regionu była diametralnie różna. Lokalni komentatorzy i internauci podzielili się na dwie grupy, ale w miarę trwania wojny ta druga, zdecydowanie przeciwna rosyjskiej agresji i sympatyzująca z Ukraińcami, staje się coraz liczniejsza. Ostatnio kazachskie radio Europa Plus Kazachstan miało poważne kłopoty, kiedy jedna z jego prezenterek, Lubow Panowa (etniczna Rosjanka), zaczęła wymyślać w mediach społecznościowych kazachskim komentatorom, grożąc im, że wezwie wujka Wowę (popularne przezwisko Putina), żeby zrobił z nimi porządek. „To jawna groźba pod adresem państwa Kazachstanu”, „Zwolnić ją!”, pisali do redakcji oburzeni internauci. Radio najpierw wydało oświadczenie, że to prywatne poglądy Panowej, niezgodne z linią redakcyjną. W końcu jednak, pod presją opinii publicznej, szefostwo radia zdecydowało prezenterkę zwolnić.
Także żaden ze środkowoazjatyckich rządów nie poparł działań Rosji w Ukrainie. Turkmenistan jak zawsze wymownie milczy. Szybko po rozpadzie ZSRR zdecydował, że chce być państwem neutralnym, niczym druga Szwajcaria. Nie wstępował do żadnych sojuszy, nie brał udziału w poradzieckiej integracji, a stosunkowo wysokie dochody z gazu ziemnego, który zamiast Rosji zaczął sprzedawać Chinom, pozwoliły mu utrzymać tę politykę. Uzbekistan, który od Rosji zależy znacznie bardziej, chociażby przez to, że Rosjanie dużo inwestowali w tamtejszą infrastrukturę wydobywczą, początkowo obrał podobną strategię jak sąsiad. Jego politycy nie wypowiadali się na temat wydarzeń w Ukrainie. Jednak 17 marca, ustami swojego szefa MSZ, Abdulaziza Kamiłowa, Uzbekistan oświadczył, że uznaje niepodległość, suwerenność i nienaruszalność terytorialną Ukrainy, nie uznaje natomiast Ługańskiej i Donieckiej Republik Ludowych.
Prezydent Kazachstanu, Kasym Żomart Tokajew, który niecałe dwa miesiące wcześniej zachował swoje stanowisko być może właśnie dzięki rosyjskiej interwencji, nie odpłacił się kremlowskim partnerom za okazaną mu na początku roku pomoc. W styczniu wybuchły w Kazachstanie strajki obywateli wściekłych na podwyżki cen paliw. Protesty szybko rozlały się po całym kraju. Gdyby nie rosyjskie wojska, które Tokajew wezwał, zmyślając bajeczkę, że strajki były inspirowane przez jakichś tajemniczych agresorów z zagranicy, nie wiadomo, czy zdołałby utrzymać władzę. Później jednak sprytnie się wykręcił od rosyjskich sugestii, że może w podzięce za stłumienie styczniowych strajków wysłałby wojska do Ukrainy. A następnie pozwolił swoim obywatelom protestować przeciwko wojnie i zbierać pomoc dla Ukrainy. W końcu sam porozmawiał telefonicznie z prezydentem Zełenskim. Nie poparł Ukrainy, ale zaproponował, że może pośredniczyć w rozmowach pokojowych. Później władze Kazachstanu oświadczyły jeszcze, że wyślą Ukrainie pomoc humanitarną. To dużo jak na państwo, które do tej pory uważane było za najbliższego sojusznika Rosji.
Pośredniczyć w rozmowach chciał też Kirgistan, dla którego najprawdopodobniej, jak dla Kazachstanu, było to salomonowe wyjście. Dzięki temu jego władze nie musiały się opowiadać po którejś ze stron konfliktu. Wody w usta nabrały też władze Tadżykistanu. Oba państwa (podobnie zresztą jak Uzbekistan, który jednak jako ludniejszy i bogatszy ma silniejszą pozycję wobec Rosji niż dwaj mniejsi sąsiedzi) mają ogromną rzeszę pracowników najemnych w Rosji i boją się, że jeśli zbyt kategorycznie potępią rosyjską agresję, ludzie ci spotkają się z represjami ze strony Kremla.
Z drugiej strony tysiące obywateli państw Azji Środkowej, głównie Uzbeków i Tadżyków, musiało po wybuchu wojny uciekać z Ukrainy. Tam też jeździli za pracą, zwłaszcza w ostatnich latach, kiedy rynek rosyjski nasycił się już nimi, a ceny rubla spadły na tyle, że zarobek stał się mało konkurencyjny. Co najmniej połowa uchodźców, jakich spotkałam w hali w Młynach, była narodowości uzbeckiej lub tadżyckiej. Ci, w odróżnieniu od Ukraińców, nie mają kontaktów w Polsce, a polskie rodziny były mniej chętne, by ich gościć.
Szacunki są takie, że z Ukrainy wyjechało już po kilka tysięcy Uzbeków i Tadżyków. Dla większości z nich wizja przymusowego powrotu do ojczyzny była tragedią. Wyjechali z rodzinnych miast i wiosek, bo nie mieli tam żadnych perspektyw. W Ukrainie odnaleźli względny spokój i przede wszystkim pracę. Teraz wrócą do swoich i z pewnością opowiedzą im, jak wygląda rosyjskie braterstwo w praktyce. Pokażą nakręcone komórką zbombardowane osiedla, puszczą nagrane alarmy bombowe i odgłos nadlatujących samolotów bojowych, cały dramat zaatakowanej przez Rosję Ukrainy. Na nikogo, kto zobaczy te materiały, już nie podziała propaganda masowo w Azji Środkowej oglądanych rosyjskich mediów.
Dodatkowym problemem jest to, że obywatele Kirgistanu, Uzbekistanu i Tadżykistanu zaczęli w Ukrainie ginąć jako żołnierze sił agresora. W każdym z krajów odbyło się już po kilka pogrzebów. Trudno ocenić, ilu Tadżyków, Kirgizów i Uzbeków służy w rosyjskiej armii, ale media donoszą, że te liczby mogą iść w setki. Do Ukrainy zostali wysłani Tadżycy służący w stacjonującej pod Duszanbe 201. rosyjskiej dywizji zmechanizowanej, a także migranci tej i sąsiednich narodowości pracujący w Rosji. Jedni mieli się zaciągać do rosyjskiej armii z nadzieją na uzyskanie rosyjskiego obywatelstwa, inni, którzy już takowe mieli, zgadzali się pojechać, bojąc się, że w razie odmowy zostanie im ono odebrane.
Jedną z takich ofiar, służącego w rosyjskiej armii i zabitego w Ukrainie obywatela Kirgistanu, pochowano w ojczyźnie z towarzyszeniem miejscowego wojska i pod powiewającą flagą Kirgistanu. Oburzyło to Bektura Iskendera, znanego kirgiskiego dziennikarza, założyciela popularnego portalu informacyjnego Kloop, który od jakiegoś czasu mieszka we Lwowie
„Nie żal mi go. Mam wywalone na to, że urodził się w Kirgistanie i był Kirgizem. Poszedł walczyć razem z rosyjską armią, która dopuszcza się na terytorium Ukrainy zbrodni wojennych. Nie jest mi żal żadnego rosyjskiego żołnierza zabitego w Ukrainie, bez względu na to, gdzie się urodził” – napisał Iskender w poście na Facebooku. Dodał też, że ma żal do ministerstwa obrony, które uczestnicząc w tym pochówku, „obraziło flagę niepodległego Kirgistanu, obraziło samą ideę niepodległości, obraziło cześć kirgiskiej armii”. Post zdobył w kilka godzin blisko 700 lajków i mnóstwo pozytywnych komentarzy. Wydaje się, że wielu kirgiskich inteligentów podziela opinię dziennikarza.
Dodam jeszcze, że post i dyskusja pod nim były w języku rosyjskim, co dobitnie pokazuje, że nawet mocno zrusyfikowana środkowoazjatycka elita wyraźnie widzi, że Rosja, napadając na Ukrainę, naruszyła wszystkie reguły obowiązujące w postsowieckim świecie. Ostatecznie pokazała, że nie zamierza szanować niepodległości byłych sowieckich republik i nie wierzy w ich prawo do samostanowienia.
Dla całego świata poradzieckiego to bardzo ważny i groźny sygnał. Wiele z byłych republik zachowało silne więzy gospodarcze z Moskwą. Kupują od Rosji paliwa, korzystają z rynku pracy, tak jak Tadżykistan czy Kirgistan mają rosyjskie bazy wojskowe na swoim terytorium, a także, jak na przykład Kazachstan, zamieszkuje je znaczny odsetek etnicznych Rosjan lub ludności, dla której rosyjski jest pierwszym językiem. Do tej pory Rosja zachowywała pozory, że szanuje ich niezależność. Po agresji na Ukrainę już żaden z poradzieckich sąsiadów nie może być tego pewien. Rozumieją to społeczeństwa i rządy krajów, którym do tej pory wydawało się, że można żyć w dobrych stosunkach z Moskwą i jednocześnie zachowywać nieodległość. Koniec tej iluzji jest jednocześnie prawdziwym końcem trwającej od końca 1991 roku, czyli od trzydziestu lat, epoki postsowieckiej. Dobra i opiekuńcza starsza siostra Rosja okazała się co najwyżej złowrogą Siostrą Przełożoną, która wszystkie narody wierzące w jakąś formę poradzieckiej integracji trzyma w zbiorowej psychuszce.