Sprawozdanie z oglądania filmów w depresji
fot. Bob May, CC BY-ND 2.0

30 minut czytania

/ Film

Sprawozdanie z oglądania filmów w depresji

Klaudia Rachubińska

Wygrzebuję wstępną wersję tego tekstu z czeluści komputerowego dysku we środę 23 lutego, w Międzynarodowy Dzień Walki z Depresją. Wysyłam propozycję redakcji, jeszcze nie wiedząc, jak bardzo jestem już spóźniona: po środzie przychodzi czwartek, rosyjskie czołgi przekraczają ukraińską granicę

Jeszcze 8 minut czytania

Gdy wybierałam się do Rite Aid, żeby odebrać tabletki, zwykle kupowałam sobie używaną kasetę VHS, czasem paczkę prażonej kukurydzy do przygotowania w mikrofalówce i może dwulitrową butelkę Sprite’a bez cukru, jeśli czułam się na siłach, żeby ją donieść do domu. Te tanie filmy były zazwyczaj okropne (...), ale nie miałam nic przeciwko temu, żeby obejrzeć je raz lub dwa. Im głupszy film, tym mniej musiał pracować mój mózg. Wolałam jednak to, co znajome: Harrisona Forda i Whoopi Goldberg robiących to co zwykle.

Polski przekład „Mojego roku relaksu i odpoczynku” Ottessy Moshfegh autorstwa Łukasza Buchalskiego ukazał się w samym środku gorącego lata 2019 – dziwna lektura na pogodne sierpniowe wieczory, doskonała na zbliżające się wielkimi krokami smuteczki jesieni: opadłe liście, niedobór witaminy D, zasnute niebo, zmierzch po południu, „sezonówka”, gorąca herbata, ciepły kocyk, brazylijski serial już nie cieszy jak kiedyś. Znajoma osoba postuluje na fejsie, by na terenie całego kraju przestawianie zegarków połączyć z dodawaniem inhibitorów zwrotnego wychwytu serotoniny do kranówki. Najpóźniej w listopadzie wszyscy marzymy już tylko o tym, by – jak bohaterka powieści – zakopać się w pościeli i przespać kilka miesięcy.

Choć śledziłam z zainteresowaniem dyskusję wokół angielskiego wydania książki, kompletnie przegapiam sierpniową premierę polskiego tłumaczenia. Sama będę więc czytać Moshfegh najadekwatniej: ciurkiem, nakryta kołdrą, w ponurą, bezśnieżną styczniową niedzielę poprzedzającą Blue Monday, najbardziej depresyjny dzień w roku. „Miałaś pogadać z kolegą w sprawie terapeuty!” – przypomina życzliwie przyjaciółka. Miałam. Nie chcę.

Dwanaście łyżek

„Wszystko, co ty potrafisz zrobić, ja też potrafię zrobić, krwawiąc” – głosi słynny promenstruacyjny feministyczny slogan. Podkreśla sprawczość i skuteczność, zamienia słabość w siłę, odgryza się brzydkiemu stereotypowi; pozytywnie, bardzo girl power. Chciałoby się przepisać go prostym, efektownym odwróceniem, asertywnie i żartobliwie: „wszystko, co ty potrafisz zrobić, ja też potrafię zrobić w depresji”. To z jednej strony przejaw bardzo niezdrowej postawy, która się do depresji przyczynia, z drugiej: oczywista nieprawda. Depresja – także ta maskowana, tak zwana wysokofunkcjonująca, depresja, w której chodzi się do pracy, uśmiecha do znajomych i zbywa słowa troski: „Nie, nie, w porządku, jestem tylko zmęczona” – pożera zasoby: energetyczne, emocjonalne, społeczne, poznawcze. Raczej wcześniej niż później jałowy bieg na kołowrotku zmienia się w stan permanentnego wyczerpania, w którym niewiele tak naprawdę można zrobić. (O krwawieniu nie wspominając. Zresztą, emancypacyjna retoryka oryginalnego hasła także rozpada się po wnikliwszej analizie. Czy powinnam robić sobie wyrzuty, jeśli mimo starań nie potrafię zrobić wszystkiego, krwawiąc? A w depresji?)

Mogłoby się wydawać, że stwarza to doskonałe warunki do oglądania filmów i seriali: gwarancja długich godzin bezwysiłkowego eskapizmu, nieuciążliwego stanu, w którym można przetrwać do wieczora. Wystarczy leżeć, gapić się bezmyślnie w migający ekran i tylko klikać raz na jakiś czas w odpowiedzi na irytujące ponaglenie: „czy nadal oglądasz?”. Proste? Proste.

Położyłam się znowu na sofie. Wtedy poczułam głód, więc zjadłam bananowy chleb i obejrzałam „Frantic” trzy razy z rzędu (...). Wciąż jednak nie mogłam zasnąć. Włączyłam „Listę Schindlera” w nadziei, że mnie zdołuje, ale mnie tylko rozdrażniła, a później wzeszło słońce (...). Odpaliłam „Ostatniego Mohikanina”, a po nim „Czas patriotów”. To jednak również nie zadziałało (...), zaczęłam znów oglądać „Gracza”. Po filmie sprawdziłam zegarek na magnetowidzie – pokazywał południe.

Każdy próbował kiedyś wybrać coś do oglądania na Netfliksie. Czy mam dziś ochotę na poważny dramat, angażujący thriller czy coś lekkiego i wesołego? A może zacznę ten nowy serial, który wszyscy ostatnio polecają? Nie mam czasu na serial, niech będzie coś krótszego. Dobrze by było nadrobić wreszcie któryś z nieobejrzanych klasyków. Ciekawe, jakie recenzje ma ta premiera z zeszłego tygodnia... W międzyczasie stygnie zapomniany obiad, znudzona randka, przescrollowawszy sumiennie całą zawartość internetu, zasypia na kanapie, wreszcie zza zasłoniętych rolet zaczyna sączyć się ostrożnie szarość przedświtu. Brzmi znajomo?

To wyobraź sobie, że masz dwanaście łyżek. Za każdy wydatek energetyczny – każde zadanie, które musisz wykonać w ciągu dnia – oddajesz jedną łyżkę. Pomyśl o obowiązkach i przyjemnościach, o rzeczach zwykłych, które codziennie po prostu robisz. Z czego zrezygnujesz? Na początek załóżmy, że nie masz pod opieką dzieci, psa, kota, schorowanych rodziców. Jest zwykły dzień tygodnia – nie poniedziałek, nie bądźmy okrutni – niech będzie czwartek: musisz wstać z łóżka, wziąć prysznic, coś na siebie włożyć. Żeby wziąć leki, musisz zjeść śniadanie. Żeby wziąć się do pracy – jest pandemia, dla ułatwienia pracujemy z domu – musisz zrobić sobie kawę. Gratulacje! Straciłeś już połowę zasobów, a jeszcze nawet nie otworzyłeś laptopa.

Łyżka to tylko przykład, wygodny, bo namacalny – akurat była pod ręką, kiedy autorka i blogerka Christine Miserandino podjęła próbę przybliżenia przyjaciółce realiów swojego życia z chroniczną, niewidzialną chorobą. W tak pobieżnym szkicu Spoon theory brzmi trochę jak gra komputerowa, instrukcja obsługi złożonej planszówki (ta akcja kosztuje tyle punktów energii), ale nie oddaje to palącej frustracji zblokowanych działań, rozżalenia własną bezproduktywnością, dojmującego poczucia porażki, kiedy nie mamy siły na zrobienie czegoś, co jest dla nas ważne (ile łyżek kosztuje wyjście na proaborcyjny protest?). Nie oddaje też uporczywości emocjonalnego i mentalnego obciążenia, jakim jest nieustanne kalkulowanie: na co można sobie pozwolić, a z czego należy zrezygnować? na co trzeba być zawczasu przygotowanym? jakie jest ryzyko wystąpienia nieprzewidzianego energetycznego wydatku? Do wysiłku samych czynności, do trudności choroby – bólu, symptomów, współwystępujących zaburzeń, wizyt lekarskich, skutków ubocznych – dochodzi nieprzerwana praca zarządzania sobą, ciągła czujność, czy przypadkiem łyżka nie wypadła nam z kieszeni, bo za krótko spaliśmy, musieliśmy wejść po schodach lub nie znaleźliśmy miejsca siedzącego w tramwaju do pracy.

„Teoria łyżek” najpierw rozpowszechniła się wśród osób cierpiących na niewidzialne choroby (w internecie mówią o sobie z dozą czułości: spoonies), ale wkrótce jej użyteczność została rozpoznana także w innych środowiskach. Obecnie korzysta się z niej, opisując różne formy społecznie niewidocznego wysiłku w życiu codziennym, w tym związanego z problemami ze zdrowiem psychicznym czy przynależnością do dyskryminowanych mniejszości.

I teraz z depresją jest tak.
W dobry dzień robię sobie kawę i to jest jedna łyżka, nie ma sprawy. W przeciętny dzień trzeba pójść do kuchni, nalać wody, nasypać kawy i włączyć ekspres – i to już są cztery; trochę uciążliwe, ale do przeżycia. Ale są też dni, kiedy ten sam co zawsze kubek kawy pochłania niezmierzone zasoby energii: prosta czynność zmienia się w niewyobrażalną kawalkadę zadań, procedurę złożoną z kilkunastu kroków – a każdy pod górkę. Muszę więc podnieść się i zawlec do kuchni, otworzyć puszkę z kawą, odkręcić kran, wlać wodę do filtra, zakręcić kran, nasypać kawę do młynka, wywalić wczorajsze fusy, wlać wodę do ekspresu, włączyć płukanie, znaleźć kubek, zmielić kawę, odstawić puszkę, odmierzyć kawę, włączyć ekspres. Można się zmęczyć od samego czytania. A jeszcze nie zdążyłam nawet pomyśleć o śniadaniu.

Wyobraź sobie teraz, że powtarzasz tego typu procedurę przy każdym zadaniu przez cały dzień i przez wszystkie kolejne dni. Mając jednocześnie z tyłu głowy uporczywe poczucie, że wszystkie te czynności są kompletnie bez sensu – bo nie zapominajmy: oprócz faktycznych działań energię pochłania także tłumaczenie sobie przy każdym kolejnym kroku, że nie jest bez sensu. Albo – częściej – że owszem, jest, ale i tak trzeba go wykonać.

Do tego – jak w głupim internetowym żarcie – nieustannie walczą w tobie dwa wilki. Jeden z nich nazywa się wyczerpanie ego, a drugi deficyt funkcji wykonawczej. Tego pierwszego zna każdy, kto próbował na przykład zdrowiej się odżywiać lub zrezygnować z jedzenia słodyczy. Wstajemy rano pełni dobrych intencji i motywacji. Pijemy zielone smoothie, rezygnujemy ze słodzenia herbaty, do lunchu wybieramy sałatkę zamiast frytek. Wszystko idzie dobrze tak mniej więcej do piątej po południu, kiedy w drodze z pracy wpadamy do Żabki po bułki i wychodzimy z trzema paczkami ciastek, tabliczką czekolady i pudełkiem lodów, które pożeramy sumiennie natychmiast po powrocie do domu. Dieta zaprzepaszczona, znów będzie trzeba zacząć od poniedziałku. W opresyjnej, nietzscheańskiej nomenklaturze coachów mówi się o sile woli, ale na własne potrzeby nazywam to mniej agresywnie „energią decyzyjną”: nie czuję się słaba, raczej wyczerpana. Podobnie jak w „teorii łyżek” Miserandino, każde niemechaniczne działanie, każda świadoma decyzja – o smoothie, o niesłodzonej herbacie, o sałatce – oznacza wydatek energetyczny: nasze zasoby kurczą się z upływem dnia. Im lepiej radziliśmy sobie rano, tym większe jest prawdopodobieństwo porażki wieczorem.

Drugi wilk jest bardziej podstępny: atakuje znienacka, często zostaje na dłużej. Znają go dobrze osoby doświadczające deficytu uwagi i inne sytuujące się na obrzeżach skali neurotypowości lub poza nią. Mamy przed sobą zadanie: domowe lub służbowe, przykre, neutralne lub przyjemne, może to być telefon lub kosztorys, sprzątnięcie łazienki lub skoszenie trawnika, może to być wyjście na basen lub obejrzenie odkładanego od dawna serialu – szczegóły nie mają znaczenia, trzeba Wykonać Rzecz. Problem polega na tym, że jest to niemożliwe. Żadna prośba ani groźba, żadna wizja nagrody ani perspektywa negatywnych konsekwencji nie jest w stanie skłonić nas do Wykonania Rzeczy. Będziemy przez miesiąc bezpośrednio przed jedzeniem przemywać jeden talerz i jeden widelec (albo łyżkę), stos wyschniętego prania będzie przez kwartał wędrował z łóżka na krzesło i z powrotem, zrezygnujemy z kontynuacji leczenia, żeby uniknąć wykonania telefonu na rejestrację. Nie chodzi tu o klasyczną prokrastynację, znane wszystkim odwlekanie nieprzyjemnych obowiązków; gdy wpadniemy w paszczę drugiego wilka, nawet ulubiona rozrywka może wylądować poza naszym zasięgiem – w warunkach wykonawczego deficytu po prostu nie jesteśmy w stanie jej... wykonać.

Częstą radą dla osób zmagających się z takim niemożliwym zadaniem jest podzielenie go na mniejsze elementy, rozbicie na pojedyncze kroki, zaplanowanie prostej procedury, którą można realizować po kawałku. Jeśli czytaliście uważnie, wiecie już, jak kończy się ta historia. Próbując wyminąć Scyllę niemożliwych zadań, wpadamy w burzliwe wody Charybdy decyzyjnego wyczerpania. (Ile łyżek potrzebujemy, żeby przepłynąć Cieśninę Mesyńską?)

Jeśli więc myślisz, że normalnie trudno wybrać coś do obejrzenia na Netfliksie, to spróbuj to zrobić, jak łyżki na dany dzień skończyły ci się na etapie porannej kawy.

Harrison Ford, Whoopi Goldberg

Tak jak w przykładzie z kawą, są różne dni i różne depresje: czasem się da, a czasem się nie da. Są weekendy, kiedy pochłania się cały sezon serialu (albo całą książkę o leżeniu w łóżku), a nawet czerpie z tego coś na kształt przyjemności – i wieczory, kiedy nie można się skupić już na napisach początkowych. Piszę łącznie o filmach i serialach, choć depresyjna praktyka sugerowałaby rozłączność: film jako całość jest krótszy, ale ma bardziej epicką, wymagającą innego rodzaju zaangażowania strukturę; serial wydaje się przystępniejszy dzięki epizodycznej formie, ale zarazem jest coś przytłaczającego w perspektywie śledzenia opowieści ciągnącej się przez kilka sezonów; jest to rodzaj zobowiązania, które nie zawsze jest się w stanie podjąć. W przypadku serialu cienka jest też granica między dobrym bindżem, który pomaga uciec od przygnębienia i przeczekać najgorsze, a złym – takim, którego ostateczną puentą jest już tylko złość na własne bezużyteczne leżenie na kanapie. Tym zaś, co łączy film z serialem, jest rodzaj biernego mentalnego oporu, trudności wejścia w nową opowieść: zrobienie w sobie miejsca na nieznane postaci, światy, obrazy, a może nawet odczucia, wymaga nakładu emocjonalnej energii, którą w tym stanie rzadko można z siebie wykrzesać; otwartości i zaufania w momencie, kiedy wszystkie instynkty każą się wycofać, zamknąć i odciąć.

Wyobrażam sobie, że bezpieczną formułą jest fanfik: te same osoby, te same relacje, znajomy zestaw skryptów, ale tym razem są w kosmosie, w równoległym wszechświecie, w kawiarni. Pozór nowości z zachowaniem bezpiecznej, znajomej ramy: pasuje tu też klasyczne kino gatunkowe, sitcomy i proceduralne seriale. (Małe zwierzenie: mam już za sobą jeden taki rok – nie relaksu i odpoczynku, ale żałoby i wielosezonowych seriali medycznych; emocje na wysokim C, problemy z pogranicza mydlanej opery i melodramatu, ale także śmierć – czasem rozwlekła, jak rok sesji chemoterapii, czasem nagła, jak ostry dzwonek telefonu o siódmej rano – oswajana powoli, w kontrolowanych, klinicznych warunkach, dawkowana odcinek po odcinku, w 45-minutowych kapsułkach). Sprawnie zrobiony gatunkowy procedural, najlepiej wypuszczany raz w tygodniu, pomaga nadać strukturę rozmemłanemu czasowi – choć wiąże się z tym ryzyko ujawnienia bezsensu powtarzalnej formuły, a stąd już blisko do nihilistycznych wniosków na temat nużąco powtarzalnej natury rzeczywistości.

Interesujące są napięcia, które wytwarzają się wokół jakości. Oczywiście, każdy czuje ukłucie rozczarowania, kiedy film czy serial okazuje się nieudany lub nie trafia w nastrój – jednak w depresji koszty niedobrej popkultury są zarazem mniejsze i większe niż zwykle. Mniejsze, bo przecież już i tak mamy obniżone oczekiwania wobec rzeczywistości: oczywiście, że było do dupy, w końcu wszystko jest do dupy. Mniejsze także dlatego, że nawet najgorszy film może dobrze pełnić funkcję pilota do przewijania czasu: jest dwie godziny później, niż było dwie godziny temu, dwie godziny bliżej do pójścia spać (czasem udaje się zasnąć już na seansie – bonus!). Większe, bo pogłębia się i utrwala negatywne przekonanie o świecie – i o sobie: oczywiście, że było do dupy, w końcu wszystko jest do dupy i ja też jestem do dupy, nawet nie potrafię wybrać głupiego filmu do obejrzenia. Coś tak nieznaczącego jak nieudany seans staje się przyczynkiem do spirali negatywnego self-talku, zniechęca do szukania nie tylko pozytywów, ale nawet zwykłych dystraktorów.

Ale czasem, jeśli film czy serial jest dobry – za dobry – jest jeszcze gorzej. Idiotyczny paradoks: jakościowa rozrywka budzi nowy typ wyrzutów sumienia, nowy odcień rozczarowania sobą. Rozpoznaję, że mam do czynienia z czymś interesującym, udanym, przemyślanym, po prostu ładnym, zrealizowanym starannie i z uważnością – i czuję, że nie potrafię tego docenić, zaangażować się, skupić, poświęcić pełni uwagi, na jaką zasługuje. (Czy u podstaw tej pokrętnej logiki leży założenie, że to ja nie zasługuję na dobrą rozrywkę? Być może. Do omówienia z terapeutą.) Najgorzej, jeśli pojawi się absolutnie poroniony, niemal autoagresywny pomysł, żeby coś o tym dobrym filmie napisać (choroba zawodowa osób pracujących piórem) – i paraliżująca, dusząca, a wreszcie prowadząca na skraj załamania frustracja, kiedy niechybnie okaże się, że się nie da. (Wszystko, co ty potrafisz zrobić, ja też powinnam potrafić zrobić, krwawiąc.)

Poddajemy się więc i wracamy do tego, co znajome: Harrisona Forda, Whoopi Goldberg i pudła z przecenionymi VHS-ami.

Na podłodze w przedpokoju stał stosik nowych używanych filmów na wideo – wszystkie w reżyserii Sydneya Pollacka: „Trzy dni kondora”, „Bez złych intencji”, „Tacy byliśmy”, „Tootsie”, „Pożegnanie z Afryką”.

To, co za bohaterką Moshfegh roboczo nazywam „znajomością”, może znaczyć bardzo różne rzeczy i nie mieć nic wspólnego z tym, czy dany film się już widziało czy nie. Mogą to być filmy jednego reżysera, w jednym gatunku, języku, dziejące się w jednym kraju czy środowisku. Wszystko, co pomoże zawęzić listę, jest dobre. Kino koreańskie. Filmy z Michaelem Shannonem. Anime po 2017 roku. Kino sensacyjne klasy B. Retrospektywa Gusa van Santa. Filmy z Saoirse’ą Ronan. Dokumenty o zbrodniach. Maraton „Potterów”. Kompletna filmografia Nicolasa Windinga Refna. Zmęczony podejmowaniem decyzji mózg znajduje element, do którego może się przyczepić, i uznaje arbitralnie, że jest „znajomy”, bezpieczny, w najgorszym wypadku po prostu akceptowalny, w najlepszym nawet przyjemny. Nigdy nie wiadomo, co to będzie – dlaczego akurat Harrison Ford i Whoopi Goldberg? – i raczej nie ma się na to wpływu, ale trudno narzekać: ważne, że wreszcie mamy coś, co da się oglądać stosunkowo małym kosztem.

Film może na przykład pomóc bezpiecznie i w relatywnym spokoju przeczekać gorszy okres lub dzień bez energii. Może być dobrym dystraktorem: angażującym w wystarczającym stopniu, by odwrócić uwagę od własnego złego stanu, ale nie na tyle, by uruchomić silne emocje, z którymi nie chcemy się mierzyć. Może być emocjonalnie wspierający. Wbrew pozorom funkcję tę rzadko pełnią po prostu poprawiające humor komedie czy pełne uroku festiwalowe feel good movies; myślę raczej o szerokim spektrum Rzeczy, Które Rezonują. Czasem są to filmy odsyłające do prostszych, lepszych czasów: kojące obrazy z dzieciństwa, kultowy klasyk oglądany wielokrotnie z przyjaciółmi, czułe wspomnienie kinowej randki; wszystko, co pozwala na chwilę uwierzyć, że inna rzeczywistość psychiczna jest możliwa. Czasem to kwestia wizji świata: filmy, z którymi znajdujemy coś na kształt zgodności, wprowadzające w nasze doświadczenie rodzaj porządku (światem przedstawionym może rządzić moralność lub przypadek, to obojętne – kluczowe jest samo istnienie czytelnych zasad upraszczających złożoność rzeczywistości). Czasem – paradoksalnie – prawdziwe ukojenie znajduje się dopiero w filmach rozpaczliwie smutnych, bo tylko w nich można się naprawdę odnaleźć.

(Depresyjne identyfikacje są cielesne: rezonuje nie stan emocjonalny czy biograficzna perypetia, ale głowa opuszczona w chronicznym zmęczeniu, permanentnie zwieszone ramiona, twarz wciśnięta w poduszkę, nie w pełni uświadomiony napięciowy przykurcz. Oglądające ciało reaguje przebłyskiem rozpoznania, empatyczna identyfikacja przebiega przez tkanki dreszczem chwilowego złudzenia bycia w kontakcie – zarazem ze sobą i z czymś na zewnątrz siebie. Trochę nie wiadomo, co zrobić z dziwną falą „czucia” w dotychczasowym zalewie obojętności i odrętwienia. Niespodziewanie zaczyna się doceniać subtelności gry aktorskiej: rodzaj cielesnej spostrzegawczości, uważność na drobne gesty i zachowania, wyczucie fluktuacji niskiej energii. Depresja nie komunikuje się działaniem. Wydarzenia są przygodne).

Jednak szybko okazuje się, że nawet tak zawężony zestaw ma swoje ograniczenia.

Filmy, które odtwarzałam najczęściej, to „Ścigany”, „Frantic”, „Jumpin’ Jack Flash” i „Włamywaczka”. Uwielbiałam Harrisona Forda i Whoopi Goldberg. (...) Miałam kasety wideo ze wszystkimi jej filmami, ale większość była zbyt mocna, żeby je często oglądać. „Kolor purpury” za bardzo mnie smucił. „Uwierz w ducha” wypełniał mnie zbyt wielką tęsknotą, a Whoopi grała tam tylko drugoplanową rolę. Z „Zakonnicą w przebraniu” był ten problem, że piosenki tkwiły w mojej głowie i sprawiały, że chciałam śmiać się, szaleć, tańczyć, czuć namiętności i co tam jeszcze. To przeszkadzałoby mi w spaniu, mogłam więc pozwolić sobie na ten film tylko raz w tygodniu.

Oglądanie filmów w depresji to pole minowe naszpikowane niespodziewanymi zagrożeniami: tak jak nie jesteśmy w stanie przewidzieć, co znajomo zarezonuje (endorfinowy haj listopada: biograficzny komediodramat o twórcy komiksów), tak samo nigdy nie wiemy, co zepchnie nas głębiej w smutek, niechęć i beznadzieję.

Film, który służył przeczekiwaniu gorszych okresów lub dni bez energii, zaczyna je utrwalać. Może być złym dystraktorem: narzędziem odmowy uczestnictwa we własnym życiu, wycieczką do innego świata, która kończy się złością na siebie, moralnym kacem, tępym poczuciem bezużyteczności. Może wspierać pozostawanie w złym stanie. Wbrew pozorom funkcję tę pełnią nie tylko filmy po prostu przygnębiające czy o smutnej fabule, myślę raczej o szerokim spektrum Rzeczy, Które Rezonują. (Jaki jest twój ulubiony feel bad movie?) Czasem są to filmy odsyłające do prostszych, lepszych czasów: obrazy z dzieciństwa karmią melancholię, kultowy klasyk oglądany wielokrotnie z przyjaciółmi rodzi poczucie osamotnienia, wspomnienie kinowej randki napełnia goryczą; wszystko, co budzi rozpaczliwą nostalgię za utraconą rzeczywistością, do której nie ma powrotu. Czasem to kwestia wizji świata: filmy, które zdają się potwierdzać, że przygnębienie, poczucie bezsensu i brak nadziei to centralne zasady rzeczywistości. Czasem – paradoksalnie – te same filmy, które oferowały rodzaj ukojenia, stają się toksyczną fiksacją, niezdrowym mechanizmem obronnym, czynnikiem wyzwalającym spiralę przygnębienia.

Najtrudniej jest znaleźć film, z którym można po prostu pobyć. Wyjść na chwilę z trybu zarządzania, zmuszania się, spełniania oczekiwań, liczenia łyżek, przebijania się przez własny opór, tłumaczenia sobie, że coś trzeba, testowania, ile można zrobić, krwawiąc. Bez nerwowego szukania tropów „znajomości” i histerycznego parcia na dystrakcję. Bez toksycznej, wyczerpującej huśtawki między zaangażowaniem a apatią, bez duszącego lęku przed uruchomieniem emocjonalnej lawiny, bez głupich wyrzutów sumienia, że mogłabym w tym czasie robić coś produktywnego (nie mogłabym). Rzadki gatunek empatii: współbycie w cierpieniu.

Z takim filmem wiąże się ryzyko największe z możliwych: że przestanie działać.

Tinta eskapizmu

Podczas spaceru w celu „zaspokojenia niezbędnych potrzeb życiowych” (niezbędna potrzeba życiowa: nie zwariować od siedzenia w czterech ścianach) mijam napisy na murach. „28 dzień pandemii” – odnotowuje anonimowy tager w ulicznej kronice górnego Mokotowa. Uśmiecham się pod maseczką, ale moje rozbawienie przełamane jest nutą melancholii. Do zrozumienia nowego doświadczenia – zarazem wspólnego w niewyobrażalnej, ogólnoludzkiej skali i nieskończenie, nieznośnie osobnego – wszyscy sięgamy po znajome obrazy apokaliptycznego kina. Wybierając okrężną drogę do paczkomatu, sama czuję się jak Cillian Murphy błąkający się w szpitalnej koszuli po ulicach porzuconego przez mieszkańców Londynu z „28 dni później”, chociaż narastające poczucie absurdu i tyleż nieodpowiedzialna, co nieodparta żądza wybrania się z przyjaciółmi do pubu rymuje się raczej z zachowaniami bohaterów komediowego „Wysypu żywych trupów”. W kolejne dni i tygodnie pandemii przemierzam kolejne filmowe sceny: idąc w słoneczny poranek przez kompletnie puste ulice warszawskiego Mordoru, snując się po opuszczonych nocą pasażach Lidla czy Biedronki w poszukiwaniu utęsknionych drożdży i ostatniej rolki papieru toaletowego, przechodząc bez patrzenia na przełaj przez ruchliwą zwykle czteropasmówkę, mijając porzucone jednorazowe maseczki i silikonowe rękawiczki, których widok jeszcze miesiąc temu roznieciłby ogień słusznego gniewu w reakcji na karygodną klimatyczną beztroskę. (Kino głównego nurtu pełne jest obrazów zombie-epidemii, kosmicznych najeźdźców i nadprzyrodzonych kataklizmów, ale wciąż jeszcze nie wypracowało wizualnego języka klimatycznej katastrofy.)

Wracam z przesyłką do domu, gdzie znów czeka na mnie kino. Język lockdownu to przecież także łańcuchy niekończących się filmowo-serialowych polecajek, nieproszonych recenzji, zoomowych Q&A, otwartych platform VOD, wirtualnych festiwali, pokazów specjalnych onlajn. W odpowiedzi na skokowy przyrost czasu do zagospodarowania – i krążące po opustoszałych korytarzach instytucji widmo kryzysu w kulturze – po internecie rozlewa się pandemia kontentu. Jedni wpadają w manię oglądania wszystkiego: przeszukują zasoby darmowych platform, pochłaniają odblokowane materiały, trzymają rękę na pulsie premier i nowości, nie dopuszczają możliwości nudy; histeryczne FOMO, pobrzmiewające nutami lęków zupełnie innej proweniencji. Inni, sparaliżowani w obliczu tej klęski popkulturowego urodzaju, przytłoczeni nadmiarem możliwości – odmawiają udziału. Większość z nas sytuuje się gdzieś pomiędzy – w uporczywym napięciu między nudą a zagrożeniem pandemiczne nastroje zmieniają się równie dynamicznie jak rządowe rozporządzenia dotyczące zasad bezpieczeństwa – doświadczając zarówno dni maniakalnej konsumpcji, jak i kompletnej niemożności, załapując się na jedne kluczowe landmarki lockdownu i przegapiając inne: miesiąc „Tiger Kinga”, miesiąc „Normalnych ludzi”, miesiąc „Gambitu królowej”, miesiąc „Bridgertonów”, miesiącSquid Game”. Czas pandemicznej popkultury ma zmienną gęstość, jego kulminacyjne punkty łączy zabarwienie tintą eskapizmu: eksces zwierzęcego printu „Tiger Kinga” i wyważone odcienie skonstruowanej zwyczajności „Normalnych ludzi”, nostalgia historycznej sepii w „Gambicie królowej” i kontrastowa geometria zupełnie innej dystopii w „Squid Game”.

Kawalkada kontentu wypełnia puste godziny, ale nie zabija napięcia; choć próbujemy się zrelaksować, nasz zwierzęcy mózg pamięta, że w pokoju jest bardzo powolny tygrys: jednym okiem śledzimy więc serial, drugim oddajemy się rytualnemu doomscrollingowi. (Absurdem jest dzielić ludzi na dobrych i złych: w pandemii dzieliliśmy się na osoby, które jeszcze przed poranną kawą przeglądają statystyki, odświeżają wykresy i czytają na głos nagłówki – i te, które proszą te pierwsze, żeby przestały). Pod warunkiem, że w ogóle da się cokolwiek oglądać: wyłuskać coś odpowiedniego z przytłaczającego nadmiaru internetowej oferty, utrzymać napiętą uwagę poza napisy początkowe, zmusić wyczerpany przeglądaniem niusów i mediów społecznościowych mózg do wejścia w nową narrację. Okazuje się, że obrazy nie działają jak do tej pory: filmy odsyłające do prostszych, lepszych czasów odrzucają miałkością, zdają się puste, niewystarczające, nieważne – lub odwrotnie, przytłaczają emocjonalną treścią, drażnią detalem, dają nagłe, niespodziewane ujście nagromadzonym emocjom. Sceny dotąd kodowane neutralnie lub przyjemnie – imprezy, spotkania, podróże – wysycają się goryczą frustrującej niedostępności. Czasem też lękiem: napięciem mgliście rozlanym lub wyliczonym precyzyjnie w oparciu o liczbę postaci bez maseczek na metr kwadratowy zamkniętego w kadrze pomieszczenia. (Czy pandemia wdarła się także do waszych snów?)

Z krępacją przyznaję, że poza nieznośnym nawałem zdalnej pracy, frustracją zamkniętych parków i niepokojem o bliskich pandemia przynosi mi także rodzaj dziwnego pesymistycznego ukojenia, pogodnej rezygnacji, niemal harmonii. Zatroskanym przyjaciołom (tym ostatnim, którzy jeszcze pytają) próbuję wyjaśnić swój stan – językiem kina, jakżeby inaczej? Oto wybita ze swojej orbity samotna planeta zmierza nieuniknioną trajektorią w stronę Ziemi. I choć zaraz nastąpi koniec świata, to, jak bohaterka von Triera, po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna zaczynam czuć – nieśmiało – rodzaj emocjonalnej zgodności między moim subiektywnym stanem a kondycją obiektywnej rzeczywistości. Porozumienie: teraz wszyscy siedzimy w domach, smutni, apatyczni, przytłoczeni negatywnymi myślami, próbując oglądać filmy i seriale, na których nie możemy się skupić, podczas gdy tuż za progiem toczy się globalna katastrofa. W apokalipsie – niespodziewanie – jestem wreszcie u siebie; w końcu szykowałam się na nią przez cały rok.

Napisy końcowe

Kino rządzi się własnymi prawami, a jednym z nich są satysfakcjonujące zakończenia: choć nawet popkultura nie daje nam już gwarancji na „długo i szczęśliwie”, historie, które sobie opowiadamy, mają puenty i morały, a w najgorszym przypadku przynajmniej napisy końcowe. Tymczasem życie składa się z postscriptów i epilogów, dni, miesięcy i lat następujących po sobie nieubłaganiejutro, jutro i znów jutro, upływ czasu jest równie bezwzględny dla rozstrzygnięć tragicznych i dla happy endów. Rocznice marcowych lockdownów przyszły i minęły jak zmieniające się warianty wirusa i nowe, dawno zapomniane ministerialne rozporządzenia; zapasy jednorazowych maseczek porastają kurzem, „odwołana” pandemia już blaknie w pamięci – odsunięta na odległy drugi plan przez kolejne humanitarne kryzysy.

Wygrzebuję wstępną wersję tego tekstu z czeluści komputerowego dysku w środę 23 lutego, w Międzynarodowy Dzień Walki z Depresją, i już na starcie martwię się o jego aktualność, o nawiązania do dawno zapomnianych seriali i przebrzmiałych literackich premier, o wspomnienia z innego świata wywoływane z pamięci jak duchy niezałatwionych spraw. Dziwnie wraca się myślą do tego stanu zawieszenia, do pustych półek, ulic i dni, do pięciu załamań nerwowych w tygodniu, do Whoopi Goldberg i Harrisona Forda. Ottessa Moshfegh wydała w międzyczasie dwie kolejne książki, ale jakoś jeszcze się do nich nie zabrałam. Tymczasem zima zmierza ku końcowi – siedzę z laptopem na podłodze w plamie przedwiosennego słońca, dyskutuję z przyjaciółką o nowych filmach Hamaguchiego i Almodóvara, słucham płyty, do której nie wracałam od lat i po dziecięcemu cieszę się na jutrzejszy wypad na pączki. Wysyłam propozycję redakcji, jeszcze nie wiedząc, jak bardzo jestem już spóźniona: po środzie przychodzi czwartek, rosyjskie czołgi przekraczają ukraińską granicę i nagle moje wczorajsze pisarskie neurozy przestają mieć jakiekolwiek znaczenie.

Nie wiem, czy mam do zaoferowania jakąś puentę, morał lub chociaż napisy końcowe, choć z pewnością wszyscy na nie zasługujemy. Zasługujemy na krótki happy end, na zamknięty rozdział bez przypisów, na ten nieśpieszny odcinek w środku sezonu, kiedy nic się nie wydarza: konflikty nie posuwają do przodu fabuły, a życiowe ciosy nie przyczyniają się do rozwoju charakteru głównego bohatera (mam złą wiadomość: cierpienie nie uszlachetnia). Ale jeśli mój rok relaksu i odpoczynku nauczył mnie czegokolwiek (a wcale nie jestem tego pewna) to chyba tego, że czasem warto powstrzymać się od konkluzji i wniosków, puent i morałów, rzeczy spektakularnie ostatecznych.

Fragmenty „Mojego roku relaksu i odpoczynku” Ottessy Moshfegh w tłumaczeniu Łukasza Buchalskiego, Wydawnictwo Pauza, Warszawa 2019.