PRZYGODY MIŁOSNE LUDZI NIESZCZĘŚLIWYCH (7)
Światowy kryzys odsunął na plan dalszy indywidualne autodestrukcyjne fantazje, więc nie można mieć do mnie żalu, że rzuciłam się na ów kryzys jak Reksio na szynkę
Jakoś tak w pierwszej połowie lutego naszły mnie myśli samobójcze, więc wzięłam się za porządkowanie pamiątek, bo najgorzej to zostawić po sobie chaos w pamiątkach. Wiem, na początku tego tekstu powinien być trigger warning z numerem telefonu zaufania dla osób w kryzysie emocjonalnym, ale czytałam w „New Yorkerze” z września zeszłego roku, że znowu zrobili jakieś badania i okazało się, że trigger warnings mogą nie działać albo wręcz działać w drugą stronę. W tym samym co prawda artykule czytałam też o postulatach grupy amerykańskich studentów, żeby, przez wzgląd na osoby, które doświadczyły przemocy, unikać stosowania idiomu „to beat a dead horse”, więc czy był on wiarygodny – nie wiem. Mógł być szeroko zakrojonym skeczem. A potem nastało wiadomo co i zarówno pamiątki, jak i trigger warnings opuściły gwałtownie zawężone spektrum moich – i pewnie nie tylko moich – żywotnych zainteresowań. Światowy kryzys odsunął na plan dalszy indywidualne autodestrukcyjne fantazje, więc nie można mieć do mnie żalu, że rzuciłam się na ów kryzys jak Reksio na szynkę i już siódmego dnia wojny pojechałam z grupą innych animatorów do ośrodka dla uchodźców w Serocku nad Narwią, bawić dzieci. Dzieci była setka i wszystkie przeziębione. Po dwóch czy trzech godzinach, pozbierawszy bambetle, zeszliśmy do holu czekać na naszego busa: akurat było pusto, tylko na niskim parapecie siedziała starsza pani w chusteczce zawiązanej pod brodą. Powiedzieliśmy jej „do widzenia”, a animator od beat boxu zakrzyknął: „Sława Ukrajini!”. „Herojam sława”, odpowiedziała pani i poszliśmy, stado pajaców.
Od tego czasu minęły trzy miesiące i teraz już nie mówimy „Sława Ukrajini”, tylko staramy się pilnować, żeby animowane przez nas dzieci jak najwięcej w trakcie zajęć mówiły po polsku, bo specjaliści od interwencyjnej animacji stwierdzili, że tak będzie dla nich lepiej. Możliwe: widziałam arkusz egzaminu ósmoklasisty dla obywateli Ukrainy uczących się w polskiej szkole i wygląda on, jakby ktoś z Biura Poszukiwań Surrealistycznych zapragnął przedstawić wieżę Babel za pomocą formularza testu. Najgorzej, że się udało. Siedzimy więc z dziećmi na podłodze i tarzamy się w szmatkach, papierkach i świecowych kredkach, ale bardzo dbamy o czystość językową i żeby nie mówić „hołowa”, tylko „głowa”.
À propos głowy. Wilhelm III Orański miał taki dłuższy moment rządzenia Anglią w swoim CV, podczas którego źli ludzie, nazwijmy ich na potrzeby tego tekstu jakobitami, żarliwie nastawali na jego stanowisko czy wręcz na całą osobę i maniakalnie zawiązywali spiski. O jednym ze spisków poinformował Wilhelma jeden z samych konspiratorów, katolicki ziemianin z Hampshire, Pendengrass mu było. „Pendengrassie złociutki”, zwrócił się do niego Wilhelm, „no ale sam rozumiesz, że jak się powiedziało a, to teraz trzeba podać nazwiska kolegów”. „Nie mogę”, odpowiedział Pendengrass, „bo celem moim nie była zdrada, ale zapobieżenie zbrodni”. Wilhelm zaklął się na wszystkie – niekatolickie – świętości, że potrzebuje tych nazwisk tylko informacyjnie i nic kolegom nie zrobi. „A, no chyba że tak”, powiedział Pendengrass i przedstawił listę, z której jednego po drugim Wilhelm wyłapał i skazał na śmierć.
Wilhelm poszedł z relacją o spisku do parlamentu, który wpadł w amok: posłowie powołali kółko obrony króla i kraju za cenę własnego życia, a jeśli by kto z parlamentarzystów nie dołączył do kółka w ciągu dni szesnastu, z automatu stawał się zdrajcą. Projekt ustawy o kółkach przepadł jednak w Izbie Lordów, bo coś tam jednak było nie tak z podstawami angielskiego królowania Wilhelma. Całość przeformułowano pod kątem, że teraz będziemy, posłowie angielscy, oddawać życie za króla, który jest królem de facto, bez wchodzenia w niuanse, czy jest prawowity i legalny – i hura. Zaraz się za przykładem parlamentu zaczęły też tworzyć w narodzie różne przyzakładowe komitety obrony króla Wilhelma, służące, jak nietrudno się domyślić, do wyrównywania rachunków pomiędzy komitety zakładającymi a tymi niechcącymi wstępować w szeregi. Proces ten podsumowuje Maria Niemojowska w swoich „Ostatnich Stuartach” dwojgiem zdań, które mogę czytać na okrągło: „Zabawa nie trwała długo. Po zakończeniu sesji parlamentarnej głupkowata ustawa poszła w zapomnienie i razem z nią rozpadły się wszystkie te organizacje, ale przez dobrych kilka miesięcy cały naród żył w rozkosznej histerii”. Dlaczego o tym opowiadam? Wyglądam przez okno albo zaglądam do internetu i widzę naród pogrążony w rozkosznej histerii, niekiedy podsycanej gestami prawodawczymi: zmienia się baza tego stanu, bo też i zmienia się społeczny stosunek do uchodźców, ale samo rozedrganie wokół sprawy trwa. Jeśli można o rozedrganiu powiedzieć, że trwa. A że od trzech miesięcy, łaknąc bycia na nowo nauczoną, jak żyć, czytam głównie książki historyczne, analogia się nasunęła i została.
Tymczasem siedzę na paznokciach, a zegar pokazuje piętnastą pięćdziesiąt sześć. Wchodzi pracująca w pobliskiej Żabce Ukrainka z sześcioletnim na oko synem, umówiona na szesnastą na strzyżenie, osoba drobna i nieuśmiechająca się bez dobrego powodu, syn też jest niewielki, ale się uśmiecha. Wiadomo, zakład fryzjerski, musi być jakiś margines czasowego błędu, ale pomiędzy fryzjerką a matką sześciolatka dochodzi błyskawicznie do intensywnego spięcia. Ukrainka była umówiona na czwartą i ma dziesięć minut na wizytę – fryzjerka musi dokończyć poprzednią klientkę, a poza tym jest dopiero za minutę czwarta. Świadkując tej scenie, sympatyzuję z obiema stronami: pani musi wrócić za ladę w Żabce, znam ajentkę, twarda z niej kobieta, nawet ja się jej trochę boję. Fryzjerka nie ciśnie lakierem, którym właśnie wypsikuje tarczę antygrawitacyjną wokół głowy klientki, w kąt i nie chwyci za maszynkę, żeby strzyc sześciolatka, bo ani to godne, ani rozsądne, ciskać w kąt pojemnikiem z freonem w salonie pełnym ludzi. Jedna zaczyna krzyczeć na drugą. Gdybym miała jakoś klasyfikować ten konflikt, nie zaliczyłabym go ani do konfliktów typu „gdzież oczy podziać”, ani typu „czy tata się wyprowadza przeze mnie”, więc niezaangażowane czekanie na jego naturalny finisz nie przyprawia mnie o dyskomfort. Aż nagle słyszę: „I w ogóle to już czas najwyższy się nauczyć polskiego!”. Na moje – panie dogadywały się znakomicie, ani przez sekundę tej awantury nie miałam wrażenia bariery językowej. W salonie zapada cisza, wszystkie jesteśmy ciekawe, co teraz będzie, bo czujemy wagę tego ni to argumentu, ni to oskarżenia, ni to żalu i pretensji.
Ale nie dzieje się nic. Zegar wybija szesnastą, klientka z piętnastej jest polakierowana tak, że wygrałaby starcie z orkanem Eunice, gdyby Eunice znowu chciała zaszczycić nas swoją obecnością, sześciolatek siada na fotel, maszynka zaczyna warczeć, po pięciu minutach jest po wszystkim. Strzygąc, fryzjerka jeszcze dopytuje matkę, w której klasie jest syn, matka odpowiada, dodaje, że żałuje, bo w domu był o klasę wyżej, a to naprawdę zdolny chłopak. Fryzjerka kiwa głową, wie, jak funkcjonuje polska szkoła, wszystkie w salonie wiemy, więc wszystkie kiwamy. Ukrainka wraca do Żabki, „dajcie spokój”, mówi szefowa zakładu ze współczuciem, „ależ im się trafiło”. Wracam do moich paznokci: znalazłyśmy z Kasią manikiurzystką w internecie galerię najbardziej infantylnych zdobień i Kasia nanosi je właśnie na moją cielistą hybrydę. Jest artystką i poza płaceniem jej pieniędzmi staram się jej zazwyczaj zapewnić jakąś rozrywkę. Pytam, czy wie, co to znaczy „to beat a dead horse”. „Czytałam taki artykuł…”, mówię.